WywiadySzczęściarz ze mnie

Szczęściarz ze mnie

Z Tomaszem Krupnikiem, założycielem, członkiem zarządu L-TEK, firmy produkującej maty taneczne, rozmawia Katarzyna Mazur.

Fotografie: Bartosz Maciejewski

Działacie od 21 lat. Jak w tym czasie zmienił się rynek usług, na którym funkcjonuje L-TEK? Czego klienci oczekiwali, kiedy zaczynaliście, a jakie są ich preferencje dziś?


Pomysł z matami tanecznymi zrodził się w 2004 r. Wówczas nie przypuszczaliśmy, że wejdą one do kanonu fitness. Ba, nie mieliśmy pojęcia, że powstanie coś takiego jak fitness online. To chyba podstawowa różnica między rokiem 2004 a 2023. Nasi klienci trenują nie tylko w klubach, ale też we własnych domach. Nasz produkt świetnie wpisuje się w ten trend. Dziś branża interaktywnego fitness dynamicznie rośnie. Według statystyk sektor notuje aktualnie wzrost rzędu trzydziestu kilku procent. Szacuje się, że w 2027 r. branża fitness online osiągnie wartość 59 mld dolarów, a co bardziej optymistyczne prognozy mówią nawet o 79 mld.

Co sprawiło, że zaczęliście produkować maty taneczne?

Mógłbym powiedzieć, że to przypadek. Choć tak naprawdę w przypadki nie wierzę. Pewne rzeczy zdarzają się wtedy, kiedy mają się zdarzyć. Ale od początku. W 2003 r. wybrałem się ze znajomymi w Krakowie na automaty Arcade. Dorastałem w latach 80. Wówczas całe swoje kieszonkowe zostawiałem w tych maszynach. (śmiech) Kiedy już jako dorosły człowiek znalazłem się w miejscu, w którym mogłem odświeżyć dziecięce wspomnienia, to mnie zainspirowało. Kiedy zacząłem wgryzać się w temat, okazało się, że automaty ze specjalnymi matami interaktywnymi cieszą się dużą popularnością, skupiają wokół młodych ludzi, którzy ze sobą rywalizują. I zauważyłem też, że na
rynku domowych urządzeń nie ma zbyt dużej konkurencji. Jeżeli w ogóle jest, to są to bardzo drogie urządzenia, raczej niedostępne dla indywidualnych odbiorców. Postanowiłem więc wykorzystać swoje umiejętności techniczne, żeby zbudować coś, co w tym momencie jest rozpoznawane już na całym świecie.

fot. Bartosz Maciejewski


Maty taneczne kojarzę z azjatyckich seriali…

Największą popularnością cieszą się faktycznie w Japonii i Korei. Zostały spopularyzowane jako alternatywa dla automatów hazardowych.

Jak ten produkt przyjął rynek europejski, a szczególnie Polska?

Okazało się, że jesteśmy bardzo roztańczonym narodem. I co ciekawe, nasze firmowe statystyki wskazują, że taneczny krok jest bliższy mężczyznom niż kobietom. To oni częściej kupują nasze maty, korzystają z urządzeń do gier rytmicznych, gier tanecznych. Społeczność młodych, otwartych ludzi bardzo dobrze przyjęła nasz pomysł. Mało tego, mogę śmiało powiedzieć, że byli naszymi konsultantami – podpowiadali nam, czego według nich brakuje w naszym produkcie, jak go ulepszyć. Dzięki temu zyskaliśmy ogromne doświadczenie i wiedzę, jak powinno działać dobre urządzenie.

Wspomniał Pan o niewielkiej konkurencji na tym rynku. Jesteście jedynym w Polsce producentem tego typu mat?

Do mniej więcej 2014 r. zauważalna była konkurencja azjatycka. Potem na popularności zaczęły zyskiwać konsole z czujnikami ruchu, a rynek mat tanecznych i gier muzycznych zaczął zanikać. W związku z tym zostaliśmy my, jedna firma amerykańska i japońskie Konami. Oczywiście są mniejsze firmy, które produkują na rynki lokalne, ale nie możemy ich już w tej chwili traktować w kategoriach konkurencji. L-TEK działa w tym momencie w skali globalnej.

Co wyróżnia Pana maty od tych, które oferują Państwa konkurenci?

Technologicznie pewnie nie ma znaczących różnic. Ale my w odróżnieniu np. od azjatyckich konkurentów zmieniamy troszeczkę podejście do wykorzystania mat. Nie zachęcamy do rywalizacji, co na rynku azjatyckim jest normą, a do aktywności i zabawy. Maty mają umożliwiać ruch, zachęcać do niego, a nie namawiać do prześcigania się w wynikach, osiągnięciach.

Kto w takim razie korzysta z mat? Można kupić ją do domu, czy raczej jest ona przeznaczona dla klubów fitness?

Naszymi odbiorcami są głównie osoby prywatne. Możemy pochwalić się dystrybucją na ponad 40 rynków świata. Ponad 85 proc. naszej sprzedaży stanowi rynek amerykański. Impulsem do wzrostu zainteresowania naszym produktem był czas pandemii. Kluby taneczne, kluby fitness były zamknięte, nie można było wychodzić z domu. Ludzie zaczęli szukać rozrywki, którą mogliby realizować we własnych czterech ścianach – z rodziną, dziećmi, żeby móc prowadzić mimo wszystko aktywny tryb życia. Niemniej jednak cały czas pracujemy nad systemem, który mogłyby z powodzeniem wykorzystywać także kluby. W 2011 r. rozpoczęliśmy pracę nad systemem fitness, dzięki któremu jednorazowo więcej osób mogłoby się bawić na macie. Cały czas eksplorujemy ten temat. Tym bardziej że budzi on zainteresowanie firm, które chcą nasz produkt wykorzystywać np. podczas imprez integracyjnych czy jako wsparcie zespołów w rozwoju, jako element grywalizacji czy po prostu jako narzędzie do relaksu w game roomie w biurze.

fot. Bartosz Maciejewski

Wspomniał Pan o tym, że dystrybuujecie maty na ponad czterdzieści rynków na świecie. Jak przebiegał ten proces wychodzenia z polskiego podwórka, otwierania się na rynki zagraniczne? Wielu przedsiębiorców widzi mnóstwo przeszkód, boją się ze swoim produktem pójść gdzieś dalej.

Zgadza się, te obawy przed zagraniczną ekspansją widzę nawet wśród znajomych przedsiębiorców. Trzymają ich pewne przekonania, przyzwyczajenia, obawa przed tym, że się nie uda. My od samego początku nastawialiśmy się na to, że Polska to dopiero początek, dlatego było łatwiej. Nie musieliśmy wychodzić poza strefę własnego komfortu. Strona od samego początku przygotowywana była w języku angielskim. Wysłaliśmy oferty do zagranicznych firm. Około 2015 r. zaczęły się pojawiać zamówienia z innych krajów – początkowo z Niemiec, Francji, sporo zamówień z całej Europy. Kiedy do naszych klientów dołączyli kupujący ze Stanów Zjednoczonych, rozpoczęło się, jeśli można to tak ująć, istne szaleństwo. Dziś rozszerzam rynek sprzedaży o Chiny, gdzie posiadam od niedawna własną firmę obsługującą w Dongguan produkcję komponentów pod produkcję urządzeń na tamten rynek. Świat stoi przed nami otworem, trzeba tylko zrobić ten pierwszy krok.

fot. Bartosz Maciejewski

Kiedy z dzisiejszej perspektywy patrzy Pan na to, jak firma urosła dzięki Pańskiej pracy, to jak Pan to ocenia i co Pan czuje?

To jest niesamowite. Nie wywodzę się z przedsiębiorczej rodziny. Nie mam wzorców w tej materii. Na etacie pracowałem może pół roku w ciągu całego życia. To, co wiedziałem od zawsze, to że coś muszę zrobić ze swoim doświadczeniem, umiejętnościami, chęcią budowania czegoś nowego. Urodziłem się w latach 70., mój czas dorastania, dojrzewania to lata 80. Wówczas dzieci poza szkołą albo kopały piłkę na podwórku, albo grały na komputerach. Ja należałem do tych, którzy cały swój wolny czas spędzali przed komputerem. Widziałem, jak nowa technologia może napędzić rozwój w zasadzie każdej branży. To, co teraz robię w życiu, to jest tak naprawdę kontynuacja tego chłopięcego zapału, tej potrzeby, żeby coś zmieniać.

Oczywiście zabawki mam troszkę inne, możliwości, doświadczenia też inne, ale napędza mnie ta sama ciekawość. Ciągle się uczę, rozwijam,
mam na swoim koncie kilka opatentowanych pomysłów. Z przyjemnością patrzę na to, jak moja firma się rozwija, widzę, że moje pomysły trafiają na podatny grunt. Ludzie, którzy korzystają z naszych mat, dają nam feedback, informują o tym, jak ich życie się zmieniło dzięki aktywności, którą im umożliwiamy. Nasze maty to nie tylko rozrywka dla ciała, to element stylu życia. To jest niezwykłe.

Jest Pan inżynierem. Stereotypowo inżynierowie, podobnie jak programiści, uważani są za introwertyków, którzy ani do biznesu za bardzo się nie nadają, ani za ludźmi za bardzo nie przepadają. Czy Pan musiał przełamywać jakieś mentalne opory, wchodząc w biznes? Czy to akurat w Pana wypadku stereotyp kompletnie nieprzystający do Pana osobowości?

Ja jestem szczęściarzem. Ponoć za każdym sukcesem mężczyzny stoi kobieta. W moim przypadku tak jest, tylko że za moim sukcesem stoją dwie kobiety. Moja żona Katarzyna, która jest wykształcona w kierunku finansowym i tak naprawdę jest motorem napędowym tego przedsięwzięcia. To dzięki niej zyskałem pewność, że pewne modele biznesowe mogą zadziałać. To dzięki niej firma tak naprawdę funkcjonuje.

Ona jest panią prezes, ja jestem tylko inżynierem. (śmiech) Druga najważniejsza kobieta w moim życiu to moja córka Adrianna, w tym momencie dwudziestolatka, która mnie nieustannie wspiera, przygotowuje się aktywnie do prowadzenia biznesu i sukcesji. To ona mi pokazuje, że poza moim warsztatem jest fajne życie. Że można z niego korzystać. Na świat otwiera mnie też bardzo młody zespół pracowników. Ich świeże, niekonwencjonalne podejście do wielu tematów mocno nakręca.

fot. Bartosz Maciejewski

Skoro mówi Pan o młodym zespole, jakim jest Pan szefem? Takim, który słucha i czerpie z wiedzy oraz doświadczenia zespołu, czy to jednak Pan narzuca i zespół jest od wykonywania pracy?

Muszę słuchać. Nasze maty to odpowiedź na realne potrzeby ludzi. Gdybym nie słuchał, to bym o tym nie wiedział. Tak samo jest na gruncie firmowym. Cały czas jesteśmy w permanentnym, absolutnie w permanentnym rozwoju. Od 2012 r. współpracuję z dr Mateuszem Grzesiakiem, psychologiem i wykładowcą Akademii WSB, której studentem studiów MBA sam jestem, który jest moim mentorem, pomaga nam też w biznesie. Także dzięki niemu nie spoczywam na laurach, cały czas się dokształcam i zachęcam do tego swoich współpracowników. Chodzi tu nie tylko o rozwój zawodowych kompetencji, ale też osobistych predyspozycji. Zależy mi na tym, żebyśmy się wszyscy jak najlepiej komunikowali. Nie jestem szefem, który nakazuje, ale mam poczucie odpowiedzialności za własny biznes i wizję tego, co chcę stworzyć. Dlatego pamiętam, że prowadzenie firmy to nie jest przyjęcie towarzyskie. Każdy może mieć swoje zdanie, ale to ja wyznaczam kierunek i wszyscy płyniemy w tę samą stronę.

Zdarza się Panu odpoczywać?

Pracuję w kapciach, pracuję w kuchni, pracuję podczas jazdy samochodem czy w podróży. Nie jestem w stanie odciąć się od tego pracoholika nawet na wakacjach. Jestem w pracy cały czas. Jedyne, co na moment odłącza mnie od zawodowej aktywności, to książki. Jeśli już usiądę w swoim fotelu z dobrą książką, to mnie nie ma. Po prostu znikam.

fot. Bartosz Maciejewski

Korzysta Pan ze swoich mat i tańczy na nich czasem?

Tak, jak najbardziej. Jako że jestem perfekcjonistą, chcę znać potencjalnie słabe strony naszych produktów, dlatego nie ukrywam, że spędzam na naszych matach sporo czasu. Poza tym, że to mój obowiązek, sprawia mi to przyjemność. Dzięki nim spalam nadmiarowe kalorie, które gromadzą się wtedy, kiedy siedzi się przed komputerem i stuka się palcami w klawiaturę. (śmiech)

Czy mata taneczna to narzędzie dla dżentelmena? Poradzi sobie na niej?

Jestem trochę staroświecki. Dla mnie dżentelmen to Frank Sinatra czy Fred Astaire. Zakładam, że dżentelmen takiego formatu to człowiek wszechstronnie wykształcony, osoba, która potrafi korzystać z nowych technologii, ale także świadomie czerpać z życia, brać z niego to, co najlepsze. Nasze maty w „to, co najlepsze” się wpisują.

fot. Bartosz Maciejewski