FelietonPODRÓŻ DO SERCA ŚWIATA

PODRÓŻ DO SERCA ŚWIATA

Treking na ten szczyt to trudne i żmudne 7-9 godzinne wejście i nocleg na górze w bardzo ekstremalnych warunkach, gdzie temperatura nocą spada prawie do zera. Przewodnicy z miejscowego Parku Narodowego, widząc moją posturę (125 kg), odradzili mi wchodzenia na to niezwykłe miejsce.

Już kilka lat temu mocno ograniczyłem swoją zawodową aktywność. Robię każdego roku kilka programów telewizyjnych, co tydzień w tygodniku „Angora” publikuję swoisty pitaval. Niedawno dogoniła mnie siedemdziesiątka. Zawodowo czuję się spełniony (choć jeszcze żyję, na Uniwersytecie Łódzkim są już wykłady o mojej telewizyjnej twórczości). Jedyne, czego mi brakuje, to mojej wieloletniej pasji – podróżowania. Przez wiele lat „oglądanie świata” było dla mnie odskocznią i psychicznym balsamem, ale także ucieczką od dramatycznie trudnej tematyki, którą zajmowałem się zawodowo. Epidemia koronawirusa czasowo to wszystko zrujnowała. To co zdarzyło się kilkanaście tygodni temu w Demokratycznej Republice Konga – wybuch wulkanu Nyiragongo i związana z nim tragedia, przypomniały mi, że ta ostatnia podróż, jaką odbyłem przed pandemią, zakończyła się właśnie u podnóża tego największego czynnego wulkanu w Afryce. Do najbardziej śmiercionośnej erupcji doszło w 1977 roku, kiedy to zginęło ponad 600 mieszkańców peryferii otaczających blisko dwumilionowe Gomo. Kolejny wybuch z 2002 roku pociągnął za sobą kolejnych 250 ofiar, a ponad 120 tysięcy ludzi straciło dach nad głową.

Po tegorocznej erupcji zanotowano 32 ofiary, ale aż ćwierć miliona mieszkańców straciło domy. Śmierć ta następowała w wyniku kontaktu z gorącą lawą lub zatruciem gazami wydzielanymi przez magmę. Kiedy byłem tam ponad 1,5 roku temu, w planie miałem wejście na ten liczący 3470 metrów wysokości wulkan (koszt z wizą 300 dol.). Jest to niezwykła atrakcja, bowiem jest to stale czynna, pomrukująca bestia, o największej powierzchni krateru na świecie. Treking na ten szczyt to trudne i żmudne 7-9 godzinne wejście i nocleg na górze w bardzo ekstremalnych warunkach, gdzie temperatura nocą spada prawie do zera. Przewodnicy z miejscowego Parku Narodowego, widząc moją posturę (125 kg), odradzili mi wchodzenia na to niezwykłe miejsce. Pozostało mi więc tylko obejrzenie zdjęć wulkanu, zrobionych przez kilku członków naszej wyprawy. Większość naszej ekipy, podobnie jak wspominający te zdarzenia, pozostali na dole.

W Demokratycznej Republice Konga (bardzo niebezpiecznie, mieszkańcy nieprzyjaźni dla turystów) panowała na dodatek wtedy epidemia eboli i co kilkaset metrów mierzono nam w specjalnych punktach temperaturę i odkażano. Między innymi z tego powodu byliśmy tam zaledwie dwa dni, ponadto nie był to główny cel tej eskapady. Zjawiliśmy się w środku Afryki, aby spenetrować dawniej skonfliktowane dwa kraje: Ugandę i pamiętającą jeszcze plemienną rzeź – Rwandę, ale przede wszystkim spotkać występujące wyłącznie w tym regionie goryle górskie.

U ŹRÓDEŁ NILU

Tę podróż zaplanował Andrzej Zarzecki – niegdyś dziennikarz, a od lat pilot i organizator wyjazdów, głównie do Afryki. Na miejscu zajęło się nami biuro turystyczne Rosjanina od 10 lat mieszkającego w Ugandzie – Romana Kashigina (kilka miesięcy temu zmarł, ponoć na koronawirusa). On to twierdził, że zarówno Uganda jak i Rwanda to już nieliczne kraje w Afryce, które nie zostały zepsute przez masową turystykę. Dla niektórych znawców naszego globu górzyste, zielone tereny tej części Czarnego Lądu to serce świata. Większość naukowców uważa, że pierwszy człowiek pojawił się właśnie tu, u źródeł Nilu. Dlatego też nasza podróż stanowiła swoisty powrót do miejsca, gdzie narodziła się ludzkość.

Brytyjski premier Winston Churchill nazwał Ugandę „Perłą Afryki”. A były ugandyjski dyktator, oskarżany o ludobójstwo i ludożerstwo Idi Dada Amin uważał to miejsce za „geograficzne serce świata”. Może jest w tym i trochę prawdy, bowiem wiadomo, że kiedyś istniał superkontynent Gondwana, który podzielił się na sześć kontynentów (które z czasem się przemieściły). Miejsce, gdzie znajdują się te dwa państwa, przez miliardy lat praktycznie nie zmieniło położenia do osi współrzędnych. Niedaleko stąd znaleziono fragmenty szkieletu naszego przodka sprzed 3,8 miliona lat. Dla Europejczyka jest tu znamienity klimat. Temperatury nigdy nie przekraczają 30 i nie spadają poniżej 16 stopni. Starsi z czytelników, którzy w dzieciństwie czytali książkę Szklarskiego „Przygody Tomka na Czarnym Lądzie”, zapewne pamiętają, że większość jej akcji dzieje się właśnie w tym kraju.

Z Warszawy najłatwiej i najtaniej dotrzeć tu przez Brukselę i Addis Abebę (2,5-3 tys. zł). Uganda to średniej wielkości kraj tego kontynentu (42 mln mieszkańców), jeden z biedniejszych w Afryce. Brzydka stolica Kampala leży w pobliżu trochę przereklamowanego Jeziora Wiktorii. To bardzo mało rozwinięty kraj, ze sporym procentem analfabetów, nawet wśród młodych (koło 1/3). Ponad 80% mieszkańców nie ma dostępu do prądu, niewiele mniej do wody i kanalizacji. Jak w większości krajów tego regionu, podstawa gospodarki to rolnictwo i hodowla. Kiedy tu przyjechaliśmy, o Ugandzie było głośno, bowiem wprowadzono tu karę śmierci dla homoseksualistów. Ale pozostawmy na boku okrutną politykę i powróćmy do naszej podróży.

fot. Michał Fajbusiewicz
fot. Michał Fajbusiewicz

Przez pierwsze dni bazą wypadową był niewielki hotelik, wspomnianego już Rosjanina, położony nad Jeziorem Wiktorii, niedaleko stolicy. Kampala, licząca około 2 milionów mieszkańców, to miasto właściwie niewarte oglądania. Straszliwie hałaśliwe, z zakorkowanymi ulicami, z unoszącymi się nad nim chmurami smogu, otoczone slamsowatymi dzielnicami biedoty. Jedyne ciekawsze obiekty to gmach parlamentu, schowana za zasiekami siedziba prezydenta, chrześcijańska katedra i najciekawsza – hinduska świątynia Shree Sanatan Dharma Mandal. Jako że stacjonowaliśmy nieopodal źródeł Nilu, stąd też tam skierowaliśmy się na jedną z pierwszych wypraw. Dość długo trwają już przepychanki, która z rzek: Nil czy Amazonka są najdłuższymi na świecie, ale nikt nie ma wątpliwości, że źródła Nilu Białego są w Jeziorze Wiktorii, w pobliżu Jonja, gdzie można dotrzeć miejscowymi, prymitywnymi łodziami.

Aby strzelić sobie fotę w tym niezwykłym miejscu, położonym na środku jeziora, trzeba stanąć w kolejce na kamiennej miniwyspie, bowiem zawsze można tu spotkać niewielkie grupki turystów, oczekujących w łódkach na swą kolej. Kiedy zrobiłem stosowną fotkę, zastanawiałem się, ilu moich rodaków było u źródeł tej magicznej rzeki? Kiedy wracaliśmy, podziwiając mało nam znane gatunki tutejszych ptaków, na jednym z półwyspów ukazało się całkiem pokaźnych rozmiarów popiersie Mahatmy Gandhiego. Otóż ten bohater Indii w swoim testamencie prosił, aby po śmierci jego prochy rozsypać u źródeł siedmiu największych rzek świata. To życzenie spełniono, a niewielka grupka mieszkających tu Hindusów, aby utrwalić pamięć o tym wydarzeniu, postawiła ogromne popiersie. Hindusów do Ugandy sprowadzili za kolonialnych czasów Anglicy, ale za rządów wspomnianego już Amina większość z nich wymordowano bądź wysiedlono.

Kolejny cel penetracji tej części Nilu to rejs w górę rzeki do jednego z najpiękniejszych wodospadów świata – Murchisona. Tu woda i skały trwają od wieków w śmiertelnym boju. Jednak nim turystyczny statek dopłynie do tych niezwykłych kaskad spienionej wody, podczas rejsu oglądamy „kadry” jak z najlepszego filmu przyrodniczego. Choć byłem w wielu miejscach Afryki, to nigdy nie widziałem naraz w wodzie i mokradłach setek hipopotamów i dziesiątków krokodyli. Piękne fotograficzne kadry uzupełniały pasące się na brzegach Nilu bawoły i kąpiące się stada słoni.

SAFARI

Dla turystów w tym rejonie świata oczywiście najważniejszy jest interior. Niezwykła, soczysta zieleń, niezwykła przyroda. Górskie zbocza poprzecinane uprawami kawowców, herbaty, niżej bananowców, na nizinach ogromne plantacje trzciny cukrowej, trochę bawełny. Urodą zaskakują też przyczepione do zboczy wioski z charakterystycznymi chatkami (ostatnio podobno zabroniono budowania tradycyjnych chat!). Ale w Ugandzie nie brakuje też potwornej biedy.

Kiedy przemierzamy setki kilometrów, często tam, gdzie jest tylko woda, powstają miniwioski z „siedzibami” złożonymi z czterech pali wbitych w ziemię, przykrytych foliowymi workami. Ale powracając do przyrody, jedyne co stanowi „ułomność” tego regionu, to znikoma liczba tak charakterystycznych dla Afryki zwierząt. Właściwie wszystkie, w czasie plemiennych walk i głodu zostały wybite i zjedzone. Od kilkunastu lat trwa odtwarzanie gatunków niegdyś tu występujących. Utworzono specjalnie w tym celu kilkadziesiąt rezerwatów i kilka parków narodowych. Dla przykładu rezerwat Ziva (organizuje safari) odbudowuje populację nosorożców. Zaczynano od pary tych ważących blisko 3 tony stworzeń, sprowadzonych przez amerykańską fundację z ZOO w USA. Dziś stado, które podziwialiśmy, liczy prawie 30 sztuk.

fot. Michał Fajbusiewicz

Niedaleko tego rezerwatu (3 godziny jazdy autami terenowymi) rozpościera się ogromny Park Narodowy Murchisona. Ma blisko 4 tys. kilometrów kwadratowych pagórkowatej sawanny i nadrzecznych mokradeł. Jest tu blisko 80 gatunków zwierząt i 450 gatunków ptaków. Wreszcie prawdziwe, afrykańskie safari. Do północnej części parku docieramy kursującym co godzinę promem. Dominują tu skoczne antylopy i ogromne stada bawołów, nie brakuje żyraf ogryzających drzewa akacji, jak i „znudzonych” lwów. Wiele z tych dużych zwierząt ma zamontowane nadajniki, kontrolujące ich wędrówki. Od czasu do czasu pojawiają się też na rozmokłych drogach słonie, blokując przejazd.

fot. Michał Fajbusiewicz

Jadąc do i przez tereny parku, spotykamy imponujące inwestycje drogowe, wykonywane przez miejscowych robotników, ale nadzorowane przez Chińczyków. Zresztą na terenie całej Ugandy spotykamy finansowane i prowadzone przez Azjatów ogromne inwestycje, nie tylko drogowe. Wożący nas kierowcy twierdzą, że to wszystko na kredyt, a zabezpieczeniem są surowce, które ma ich kraj. Kolejna nasza wyprawa to treking w dżungli w poszukiwaniu „naszych bliskich krewnych” – szympansów i innych naczelnych. Bez teleobiektywu właściwie nie da się ich sfotografować, ale nie łatwo je znaleźć w błotnistym, gęstym, tropikalnym lesie. W ruch idą maczety. Szympansy skryte na koronach drzew, szybko przemieszczają się błyskawicznymi susami. Urocze, krzykliwe, ale superzwinne zwierzaki, warte są przemoczenia i ubłocenia turystycznego ekwipunku. Na szczęście nigdy nie dosięgnęła ich ludzka ręka.

fot. Michał Fajbusiewicz
fot. Michał Fajbusiewicz

POLSKIE ŚLADY

Kiedy już żegnamy się z naszymi opiekunami – strażnikami z rezerwatu szympansów, jeden z naszych kolegów, znalazł na mapie (GPS) odległy o trzy godziny jazdy polski kościół. Nie było w naszym programie tego miejsca, ale natychmiast postanowiliśmy tam dotrzeć. Droga straszna (przez busz), ale nasze stare toyoty i wprawni kierowcy dali radę. Warto było, bowiem to kawał naszej mało znanej, historii. W latach 1942-43 do Afryki dotarło blisko 20 tysięcy polskich uchodźców, którzy wydostali się z Syberii (ZSRR) na mocy umowy Sikorski – Majski z 1941 roku.

fot. Michał Fajbusiewicz

Dla części tych „pielgrzymów” (głównie kobiety i dzieci) na terenie dzisiejszej Ugandy utworzono trzy obozy, w tym największy w Koji (60 km od Kampali – pozostał tam do dziś polski cmentarz), gdzie był kościół, szpital, szkoła, cmentarz, placówki kulturalne z teatrem, no i oczywiście polskie miasteczko. Najlepiej zachował się jednak obóz w Nyabyeya (Masindi), który odwiedziliśmy. Kiedyś były tu trzy wioski, szkoła i wiele innych obiektów wspólnoty. Do dziś stoi tu okazały, murowany kościół, o architekturze nieznanej w tej części kraju. Nad drzwiami wejściowymi znajduje się napis: „Polonia Semper Fidelis”(Polska zawsze wierna). Jeszcze wyżej, nad wejściem do świątyni jest kolejny napis: „Ten kościół ku uczczeniu Najświętszej Marii Panny, Królowej korony Polski, wybudowali wygnańcy Polscy podczas tułaczki do Ojczyzny”.

We wnętrzu modli się przed ołtarzem Matki Boskiej Częstochowskiej kilka czarnoskórych kobiet. W kościele zachowały się także stacje drogi krzyżowej z polskimi napisami. Miejscowa społeczność przejęła ten kościół (w Ugandzie religia chrześcijańska jest dominującą, ale są też inne wyznania – w tym islam) po wyjeździe ostatniego Polaka w 1948 roku. Teraz opiekują się nim franciszkanie, stacjonujący w wiosce nieopodal. Ksiądz przyjeżdża tu raz w miesiącu. Obok kościoła jest dobrze utrzymany polski cmentarz i na nim kilkadziesiąt betonowych nagrobków, głównie z polskimi napisami. Od 1943 roku istniało tu gimnazjum, a rok później powstało liceum (przez kolejne cztery lata 120 osób zdało maturę).

Był tu też szpital, poczta, sklep, a nawet cegielnia. W internecie znalazłem wpis jednego z uchodźców, mieszkających w tym obozie: „Mieszkałem tu od Wigilii 1942 roku, do wyjazdu w 1948 roku. Pamiętam wiele pogrzebów [malaria, piorun itp. – przyp. autora]. Żegnaliśmy między innymi mojego szkolnego opiekuna. Pamiętam koło kościoła pola uprawne, a dalej sierociniec. Była też szpitalna elektrownia i poczta. Dyrektorem mojej szkoły była Zofia Karocka. Dobrze pamiętam ostatnią pasterkę w 1947 r. Świecił wspaniały księżyc, duża część wiernych musiała zostać na zewnątrz. Szkolna orkiestra (mój brat grał na klarnecie) grała kolędy. Za parę miesięcy mieliśmy wyjeżdżać…”. W obozie było od 3 do 5 tysięcy Polaków. Obok w wiosce jest dziś firma polsko-ugandyjska, zajmująca się budownictwem. Kiedy odjeżdżaliśmy, wpisaliśmy się do polskiej księgi pamiątkowej.

W KRAINIE SZAMANÓW I „KRASNOLUDKÓW”

Kolejny cel naszej wyprawy to odległy o 550 kilometrów – Fort Portal. Jednak po drodze docieramy do jednego z najbardziej mistycznych miejsc w Afryce – jam śmierci w Walumbe. Aby wejść na teren tej wioski – świętego miejsca – po raz pierwszy musieliśmy zdjąć obuwie. Wejście możliwe tylko boso i to za stosowną opłatą. Jamami śmierci nazwano ponad 200 pionowych jam starożytnego pochodzenia, które rozciągają się wzdłuż skalistego zbocza wzgórza Tanda. Średnica każdego otworu wynosi około 1,5 m, a głębokość od 3 do 70 metrów.

Według miejscowej legendy, bóg nieba Gulu rozgniewał się na Valumba (śmierć) i rzucił ją z nieba na ziemię, wysyłając za nią swego brata Kaikuzi, aby ją na zawsze zniszczyć. Ale śmierć okazała się bardziej przebiegła i podstępna i, by uciec od gniewu Bożego, zaczęła nurkować w ziemię, pozostawiając za sobą głębokie jamy. W rezultacie Kaikuzi nie udało się złapać Valumby i pozostała wśród ludzi, by odbierać im grzeszne życie. Naukowcy uważają, że dziury śmierci zostały zrobione w celu wydobywania z ziemi czegoś bardzo cennego. Kto to zrobił i co to było – nigdy nie ustalono.

Dziś pielgrzymują do tego miejsca dziesiątki chorych (jak w Europie do świętych miejsc uzdrowień), licząc na uzdrowienie i poprawę swego bytu. Odbywają się tu rytualne obrzędy (my obserwujemy scenę uzdrawiania niechodzącego dziecka), zabijanie kur, przedziwne modły, picie jakichś mikstur. Po rytuałach święte otwory są zakrywane specjalnymi matami, których na stosach leżą dziesiątki. Matka z tym dzieckiem przyjechała aż z Tanzanii i za ten spektakl musiała słono zapłacić. I pewnie z tego żyją mieszkańcy tej wioski, przypominający hipisów z lat 70. ubiegłego wieku – zamroczeni marihuaną i alkoholem, leżący pokotem przed kurnymi chatami. Każdy z mieszkańców pociąga „maryhę” z długiej, rzeźbionej faji.

Choć turystów tu niewielu, handlują też tą używką. Pierwszy raz w życiu widziałem karmiącą matkę piersią, jednocześnie ćpającą. Po tych niepowtarzalnych doznaniach, nie tylko wzrokowych, czekał nas treking do kolejnej wioski – mitycznych Pigmejów. To już ginące plemię, w czasach starożytnych uważano za skrzaty czy też krasnale. Pierwsze świadectwo o Pigmejach zostawił grecki historyk Herodot w V wieku p.n.e. Kiedy podróżował po Egipcie miejscowi podróżni opowiedzieli mu o czarodziejach – krasnoludkach, żyjących w głębi kontynentu. Miejscowa ludność nie uważała ich za ludzi. Polowano na nich jak na dzikie zwierzęta. Pigmeje zostali skazani na nędzną egzystencję, przenosząc się w coraz bardziej odległe tereny.

Dziś stanowią siłę roboczą dla miejscowej ludności. Ich populacja liczy mniej niż 150 tysięcy i ciągle spada. Ci „leśni czarodzieje”, kiedy dotarliśmy do jednej z ich wiosek, byli ciekawi białych, oferowali nam prymitywne pamiątki (noże i fajki do marihuany), ale dali też pokaz plemiennych tańców w rytm grających bębniarzy. Zaprosili nas też do chaty swojego króla, która przypominała prymitywną obórkę. Otoczeni mnóstwem brudnych, w obdartych łachach dzieciaków, z lekkim zażenowaniem robiliśmy fotografie z tej wioski „liliputów”.

W STRONĘ RÓWNIKA

Warte obejrzenia są jeszcze dwa ugandyjskie parki narodowe. Pierwszy o nazwie Semiliki leży u podnóża gór Rwenzori, zaliczanych do najpiękniejszych masywów Afryki. Tu kolejny kilkugodzinny treking przez prawdziwą afrykańską dżunglę do gorących gejzerów. Parkowi strażnicy – przewodnicy przygotowali dla nas w tych wrzących tyglach posiłek: gotowane jajka i takież banany. Spokojnie posilić się tu nie można, bowiem wokół krążą małpy i pawiany. W parku tym żyje cała plejada afrykańskich zwierząt oraz trudne do wypatrzenia lamparty. Drugi z Parków Narodowych to Queen Elizabeth Park.

Tu kolejne safari i w drodze nad jeziora Edwarda i Jerzego (rozdzielone kanałem Casing) zatrzymujemy się na równiku i na asfaltowej drodze, przecinającej przetrzebioną dżunglę. Robimy obowiązkowe, pamiątkowe zdjęcie. Tu warto odwiedzić drugie co do głębokości jezioro Afryki – Bunyon, gdzie na wyspie Bushara jest dom tysięcy egzotycznych ptaków, między innymi symbolu Ugandy – żurawia królewskiego.

WIZYTA U BRACI STARSZYCH

No i wreszcie główny cel naszej eskapady – Rezerwat Bwindi, gdzie czeka na nas spotkanie z gorylami, mieszkańcami położonych w górach lasów tropikalnych. Goryli górskich żyje zaledwie 800 osobników na całej planecie. Potężne (ważą do 250 kg) i piękne, przyjazne zwierzęta, bardzo ucierpiały z powodu wylesienia i kłusowników. Na dodatek goryle nie mają odporności na wirusy przenoszone przez ludzi. Do tych niezwykłych zwierząt można dotrzeć w trójkącie gór Virunga, wciśniętym w granice Ugandy, Rwandy i Konga. To dość kosztowne przedsięwzięcie. Za zezwolenie na wejście z uzbrojonymi strażnikami – przewodnikami, trzeba zapłacić od 600 do nawet 2 tys. dol., zależnie od kraju, w którym startujemy w góry (najtańsza Uganda). To ciężka wyprawa do górzystej dżungli, pełnej rzeczek i rwących potoków, w małych 3-5 osobowych grupkach.

Ten morderczy treking trwa od godziny do pięciu, sześciu, a to dlatego, że nigdy nie wiadomo, kiedy trafimy na te olbrzymy. Nie ma stałych miejsc ich koczowania, stąd takie żmudne poszukiwania. Ale jaka jest frajda, kiedy można spojrzeć prosto w oczy takiej rodzince. Goryle, kiedy mają małe potomstwo, to tylko jedno, bowiem dźwiga je matka pod pachą, a drugą łapę musi mieć wolną, aby mogła się przemieszczać. To okrutne, ale rodząc bliźniaki, jednego z nich się pozbywa. Słabsi w tym trekingu mogą za dopłatą skorzystać z pomocy strażników, którzy przenoszą nieszczęśników przez trudniejsze odcinki. Moja grupka miała ogromne szczęście, bowiem goryle objawiły się już po 50 minutach poszukiwań. A propos tych wielkoludów, chyba nie ma się co dziwić, że pierwszy film o Tarzanie powstał w Ugandzie, w Ogrodzie Botacznicznym w Entebe (koło Kampali) w 1940 roku. Ogród ze znamienitym starodrzewiem, położony na Jez. Wiktorii też jest wart zobaczenia. Kiedy opuszczaliśmy Ugandę, żegnający się z nami pilot zapraszał nas na coroczny, największy na świecie festiwal afrykańskiej muzyki elektronicznej w Jinja. Aby posłuchać tu muzyki Singeli – ponoć najbardziej frenetycznej na naszym globie przyjeżdżają tu tysiące jej fanów z całego świata.


Aby dostać się do wspomnianego na początku wulkanu, musieliśmy przemierzyć sporo kilometrów przez górzystą, ale bardzo urokliwą, zieloną, na szczęście niewielką (setki serpentyn) Rwandę (12 mln mieszkańców – szalenie gęsto zaludniony kraj). W stolicy kraju o wdzięcznej nazwie Kigali złożyliśmy hołd ofiarom ludobójstwa z 1994 roku w Kagali Genocide Memorial Centre (Memoriał Ludobójstwa). Ofiarami byli głównie Tutsi wymordowani przez Hutu. Dokładnie nie wiadomo, ile było ofiar, ale przyjęto liczbę 800 tysięcy. Na terenie wybudowanego kilkanaście lat temu pomnika – muzeum pochowano 250 tysięcy ofiar. To wstrząsające miejsce ze świadectwami tych potwornych zbrodni, ale traktujące problem ludobójstwa szerzej. Jest tam też nawiązanie do Holokaustu i obozu Auschwitz Birkenau. Tu w Kigali zakończyliśmy podróż do serca świata. Żyjąc wspomnieniami z tej ostatniej przedkowidowej wyprawy, na razie palcem na mapie jestem na kolejnej.

fot. Michał Fajbusiewicz
fot. Michał Fajbusiewicz