FelietonPremiery, premiery
Juliusz Machulski
Juliusz Machulski
polski reżyser, producent filmowy, aktor, scenarzysta i dramaturg. Założyciel Studia Filmowego „Zebra”

Premiery, premiery

Moja pierwsza premiera filmu „Vabank” zaplanowana była na koniec grudnia 1981 r. To, co się wydarzyło 13 grudnia, opóźniło wejście do kin o cztery miesiące. Nikomu wtedy nie było do śmiechu. Obawiałem się, czy dobrze się stało, że mój film wchodzi na ekrany w tym potwornie ponurym okresie.

22 lipca (dawniej E. Wedel) w Multikinie w Złotych Tarasach odbyła się premiera mojego osiemnastego filmu pod tytułem „Vinci 2”. Kiedy 45 lat temu zaczynałem swoją filmową karierę, kompletnie nie zdawałem sobie sprawy, jak ważne są w show-biznesie filmowe premiery i nie wiedziałem, że aż tak bardzo nie będę ich lubił. Niestety są nieodzowne. Rozumiem podekscytowanie ekipy i obsady takimi wydarzeniami, jest to ich święto. W końcu to ludzie, którzy film zrobili, a jak wiemy, kręcenie filmu to przedsięwzięcie zbiorowe – i jedyny moment, kiedy znowu wszyscy możemy być razem, już po bitewnym zgiełku planu zdjęciowego i zobaczyć, cośmy razem nakręcili.

Aktorzy kochają premiery i nic w tym dziwnego, bo skoro już pojawili się na ekranie, to potem wyginanie „na ściance” jest wisienką na torcie zawodu, który wykonują. Mnie to zawsze przychodziło z trudem. Gdy 45 lat temu zaczynałem swoją filmową drogę, to te otwarcia filmu nawet mnie ciekawiły. Na początku lat 80. ubiegłego wieku PR był w powijakach i poza kilkoma zdjęciami i wywiadami do radia najczęściej – bo wywiady w TVP odbywały się tylko od wielkiego dzwonu – z niczym więcej filmowe premiery się nie wiązały. Choć dla mnie, dla reżysera najważniejsza jest premierowa projekcja. Pierwsze spotkanie filmu ze specjalną, ale jednak publicznością. Nie oszukujmy się: premierowa widownia to w dużej mierze wybrzydzacze. Mnie jako opowiadacza historii interesuje przede wszystkim, czy widzowie śmieją się w tych samych momentach, co chciałbym, żeby się śmiali.

Dzisiaj premiery są przede wszystkim ważne dla dystrybutorów. W wypadku „Vinci 2” dystrybutorem była firma, której nie mogłem odmówić. Nigdy bowiem nawet w najskrytszych snach nie marzyłem o tym, aby mój film otwierało logo z żółtymi literami na niebieskiej tarczy, logo jednej z największych hollywoodzkich, a zarazem pionierskiej wytwórni – Warner Brothers. (Notabene założonej w 1923 r. przez polskich imigrantów żydowskiego pochodzenia). Nie ruszałem się z miejsca, Hollywood upomniał się o mnie.

W PRL-u dystrybutorem było ludowe państwo, należące do mas pracujących miast i wsi, więc film z automatu wchodził do kin i trwał tam dość długo bez względu na frekwencję. Od 1989 r. i gospodarki rynkowej wszystko się zmieniło, bo prywatni dystrybutorzy już zabiegają o to, by ich pieniądze wyłożone na dystrybucję i promocję się zwróciły.

Moja pierwsza premiera filmu „Vabank” zaplanowana była na koniec grudnia 1981 r. To, co się wydarzyło 13 grudnia, opóźniło wejście do kin o cztery miesiące. Nikomu wtedy nie było do śmiechu. Obawiałem się, czy dobrze się stało, że mój film wchodzi na ekrany w tym potwornie ponurym okresie. Zabierając głos przed pierwszym seansem, podziękowałem widzom, że tak licznie zjawili się w kinie w tak smutnym momencie. Nie wiem, dlaczego niektórzy z nich odebrali to jako akt cywilnej odwagi, ja po prostu mówiłem to, co czuli wszyscy, a w każdym razie większość Polaków.

Mój drugi film miał premierę z czkawką. Oficjalnie „Seksmisja” wchodziła do kin 14 maja 1984 r., ale wcześniej w kwietniu film był prezentowany na tak zwanych „Konfrontacjach” – dorocznej ekskluzywnej imprezie filmowej, na której pokazywano przedpremierowo najciekawsze filmy z całego świata, w tym jeden z Polski. W 1984 r. padło akurat na mój film. Czkawka nastąpiła później. Jedynie szczęśliwi posiadacze karnetów na Konfrontacje – a stało się po nie w kolejce już od drugiej w nocy – mogli obejrzeć nieocenzurowaną wersję filmu. Na premierze przy słowach Maksa (Jurka Stuhra) „Kierunek wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja!”, siedzący obok mnie sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, odpowiedzialny za kulturę, aż podskoczył na fotelu. Pomyślałem, że ze śmiechu, i wziąłem ten podskok za dobrą monetę. Skoro nawet partyjnej nomenklaturze żart się spodobał, to znaczy, że jest to film dla wszystkich! Okazało się jednak, że niekoniecznie. Następnego dnia zostałem wezwany przez szefa kinematografii. Podskok partyjnego kacyka – nomen omen nazywał się Nawrocki – który wziąłem za podskok ze śmiechu, był podskokiem przerażenia. Towarzysz Nawrocki przeraził się na myśl, jak odbiorą ten tekst towarzysze radzieccy. Skoro na wschodzie musi być jakaś cywilizacja, to znaczy, że całą tę gówno-burzę z wytrzebieniem mężczyzn wywołali towarzysze z bratniego Kraju Rad. Czujna i Wszechwładna ręka partii zareagowała natychmiast. Następnego dnia do wszystkich kin w Polsce wysłano radiotelegramy z nakazem wycięcia tego inkryminowanego fragmentu z kopii filmu. Cała misja, co by nie mówić, była dość skomplikowana logistycznie i została przeprowadzona wzorowo. Doświadczenia z czasu stanu wojennego pomogły.

Jednak wieść, że z filmu wycinają, rozniosła się z szybkością błyskawicy – widzowie, którzy widzieli nieocenzurowaną wersję, przekazywali sobie z ust do ust tę straszną wiadomość. Nawet ówczesny minister kinematografii Jerzy Bajdor powiedział mi prywatnie, że ta cenzorska ingerencja tylko przysporzy filmowi widzów. Cynizm ministra się sprawdził. Do kin rzuciło się jeszcze więcej chętnych z obawy, że będą wycinać dalej. Na moje pytanie: dlaczego tak się stało, skoro film wcześniej przeszedł już przez sito cenzury, dostałem odpowiedź, że spowodował to żywiołowy śmiech widowni. Wydawało mi się, że czego jak czego, ale żywiołowego śmiechu widowni każda komedia oczekuje jak kania dżdżu.

Plan zdjęciowy historycznego dramatu wojennego pt. „Szwadron”, w reżyserii Juliusza Machulskiego. Na zdjęciu aktorzy: Janusz Gajos jako rotmistrz Jan Dobrowolski i Radosław Pazura jako porucznik Fiodor Jeremin. 1992 r. fot.: PAP/Afa Pixx/Krzysztof Wellman

W premierze „Vabanku 2” w 1985 r. nie mogłem uczestniczyć, bo odbywałem stypendium w Hollywood, ale w premierze „Kingsajzu” trzy lata później już tak. Z kolejnymi filmami reżyserów jest tak, że zostają porównywane do poprzednich. O „Seksmisji” mówiono, że „Vabank” to to nie jest, o „Kingsajzie”, że w porównaniu z „Seksmisją” to nie ma o czym mówić. O „Déjà Vu” w1990 r. na początku pierestrojki nie mówiono w ogóle, bo to była koprodukcja z ZSRR (choć terytorialnie z Ukrainą). Premiery „V.I.P”. kompletnie nie pamiętam, ale na premierę „Szwadronu” przyleciałem specjalnie z Nowego Jorku, gdzie w 1993 r. w Hunter College wykładałem reżyserię i scenariopisarstwo amerykańskim studentom.

„Szwadron” był moim najważniejszym filmem. Zainwestowałem w niego najwięcej nadziei, zdrowia i stresu, ale sale kinowe wypełnione były jedynie w dniu premiery w kinie Muranów. Dość powiedzieć, że film obejrzało w sumie 35 tys. widzów, mniej więcej tyle, co jednego dnia zbiera dziś „Vinci 2”. Krzysztof Zanussi powiedział mi po projekcji, że widzowie przyszliby na ten film, gdyby zrealizował go rosyjski reżyser. Trafna diagnoza, tyle że żaden rosyjski reżyser nigdy nie słyszał o powstaniu styczniowym. Na następną premierę czekałem dwa lata. Film „Girl Guide” wszedł do kin jesienią 1995 r. już po zdobyciu Złotych Lwów w Gdyni. Paradoksalnie za ten najmniej mój film – (pomysł, wybór książki i aktorów należał do producenta i operatora filmu Witka Adamka) – dostałem najbardziej prestiżową nagrodę na tym festiwalu. Jak tu wierzyć w werdykty jury? Najważniejsze, co zapamiętałem z premiery w warszawskim kinie Luna, było to, że uczestniczył w niej Andrzej Wajda. Mistrz po filmie podszedł do mnie, walnął mnie pięścią w pierś i powiedział: „Tylko pan mógł nakręcić taki film!”. Do dziś nie jestem pewien, czy to był komplement. Wolę myśleć, że tak.

Mistrz Wajda pojawił się po raz drugi na krakowskiej premierze filmu „Vinci” w 2004 r. Po projekcji podszedł do mnie i choć tym razem mnie nie uderzył, to powtórzy to samo zdanie. I dodał jeszcze: „Ci dwaj nieznani aktorzy w głównych rolach fajnie grają!”. Rok przed „Vincim” nakręciłem film „Superprodukcja” i pamiętam go przede wszystkim z powodu przesiadania się z samolotu do samolotu, bo jego dystrybutor uważał, że gdy spadniemy z tym filmem jak stonka w wielu miastach naraz, to coś da. To znaczy wszyscy w Polsce się dowiedzą, że jest taki film. Lataliśmy do Wrocławia, Gdańska, Krakowa, Poznania i Łodzi. Nic to nie dało. Może tyle tylko, że miałem przyjemność poznać państwa Danutę i Lecha Wałęsów, którzy zjawili się na gdańskiej premierze. Nie wiem, czy był to dla nich najwłaściwszy film do zapoznania się z moją twórczością. Pana prezydenta Lecha szczególnie zaintrygował padający w filmie dialog, że: „…Hollywoodzcy producenci chcą przyjechać do Polski nakręcić musical o Wałęsie”. Innych swoich premier za bardzo nie pamiętam, może poza premierą „Ile waży koń trojański” tuż przed Gwiazdką 2008 r. Odbyła się z rozmachem w Złotych Tarasach, tak jak ostatnio „Vinci 2”. „Koń” zebrał ponad 600 tys. widzów. Najwięcej od czasów „Kiler-ów 2-óch”.

Co do „Vinci 2” już wiem, że widzowie polubili ten film. Być może dlatego, że jest pogodny i przyjazny w tych niepewnych czasach. Bo ogólnie jest smutno. Za naszą wschodnią granicą Rosjanie na rozkaz Putina zabijają kobiety i dzieci, na Bliskim Wschodzie Izrael pacyfikuje Gazę, a prezydentem został wybrany gościu, który do pełnienia tego zaszczytnego urzędu nie ma kwalifikacji. Przypomina mi to sytuację po premierze pierwszego „Vabanku”. W 1982 r. panował stan wojenny i wszyscy mieli wszystkiego dosyć. Przygody Kwinty, Kramera i Duńczyka zapewniały eskapizm – ucieczkę przed tym, co za oknem.

Nigdy nie zapomnę, jak Beata Tyszkiewicz opowiadała mi, że po wyjściu z kina jej sześćdziesięciokilkuletnia mama podśpiewywała sobie melodię z filmu i podskakiwała jak młoda dziewczynka. Może w jakiejś małej skali to samo robi z widzami „Vinci 2”? Otwierając film w trudnych czasach, zawsze mam mieszane uczucia. My tu bawimy się wymyślonymi historiami, a obok giną ludzie, ktoś niesprawiedliwie cierpi. Wtedy, żeby nie zwariować, staram się sobie przypomnieć, że gdy w Hollywood przed Chińskim Teatrem Graumana rozpościerano czerwony dywan dla gwiazd filmu „Przygody Sherlocka Holmesa”, był 1 września 1939 r. i prawie 10 tys. kilometrów dalej i kilkanaście godzin wcześniej zaczęła się II wojna światowa. Jest jeszcze wymowniejsza data:

15 grudnia 1939 r., dzień premiery filmu wszech czasów „Przeminęło z wiatrem” – w Palmirach pod Warszawą rozpoczęły się pierwsze egzekucje inteligencji polskiej. U nas zaczęła się okupacja, a dla hollywoodzkich wielkich wytwórni rok 1939 zapisze się w historii jako mlekiem i miodem płynący z największą liczbą kultowych dzisiaj tytułów. Na ekrany weszły bowiem także „Czarodziej z Oz” z Judy Garland, „Dyliżans” z młodym Johnem Waynem, „Beau Geste” z Gary Cooperem, „Dzwonnik z Notre Dame” z Charlesem Laughtonem, „Mr Smith jedzie do Washingtonu” z Jamesem Stewartem, „Ninoczka” z Gretą Garbo, „Cyrk Braci Marx” czy „Wichrowe wzgórza” z Laurencem Olivierem i wiele innych. Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało kabotyńsko, ale świat zawsze taki był i jest do dzisiaj. Jako nieuleczalny optymista mam jednak nadzieję, że nie zawsze taki będzie. Uciekając od minorowej tonacji na zakończenie, powiem, że wydaje mi się, iż nasz film „Vinci 2” jest lubiany. Kiedy piszę te słowa, film obejrzało już blisko 700 tys. widzów. Nie za bardzo wierzę w terapeutyczną moc kina, ale jeśli komuś te dwie godziny projekcji pomogły zapomnieć o smutkach najlepszego ze światów, to jako reżyser i scenarzysta mogę być tylko szczęśliwy.