FelietonBednarki

Bednarki

To właśnie w willi na Tkackiej w Łodzi po raz pierwszy usłyszałem „Narowiste konie” Władimira Wysockiego i, powiem szczerze, takich emocji przyprawiających o gęsią skórkę dotąd nie przeżyłem. Powiedziano mi, że to radziecki aktor dysydent i wyobraziłem sobie przystojnego smukłego blondyna z gitarą. Gospodarz zdobył skądś kasetę z jego nagraniem, które w oficjalnym obiegu było zakazane. Kiedy zobaczyłem Wysockiego kilka lat później na warszawskiej scenie jako Hamleta, okazało się, że to dość krępy, niewysoki i ponury brunet.

Dużo rzeczy w willi na Tkackiej zdarzyło mi się po raz pierwszy. Ale po kolei…

Wiosną 1974 roku dostałem propozycję zagrania w filmie telewizyjnym „Na krawędzi”.

W nomenklaturze TVP nazywało się to widowisko oparte na dokumentalnych motywach. Reżyserami byli dwaj świeżo upieczeni absolwenci łódzkiej Szkoły Filmowej, co mi bardzo odpowiadało, bo miesiąc później miałem zdawać na wydział reżyserii do Łodzi. To był rola licealisty, mimo że byłem już studentem pierwszego roku polonistyki, ale wyglądałem młodziej. Nie wiem, skąd ci dwaj dowiedzieli się o moim istnieniu. Nie byłem aktorem i tak naprawdę nie mogli nawet wiedzieć, jak wyglądam. A jednak!

Być może ktoś z telewizji zapamiętał mnie z serialu „Najważniejszy dzień życia” Ryszarda Bera, gdzie w odcinku „Katastrofa” grałem swojego ojca w retrospekcjach z młodości. Mój udział w zdjęciach „Na krawędzi” trwał pół dnia i pamiętam tylko, że miałem krótką scenę w klasie z młodą aktorką Teresą Sawicką. Pani Teresa zaczynała dopiero swoją piękną karierę, a kilka dni wcześniej widziałem ją w „Kartotece” Różewicza w Teatrze Małym. Zrozumiałem wtedy, że to jednak jest bardziej widowisko fabularne niż paradokumentalne. Kręciliśmy w liceum na Woronicza, naprzeciwko budynku telewizji, więc przerwę obiadową mieliśmy w „Kaprysie Prezesa”, stołówce nazwanej tak na cześć prezesa Macieja Szczepańskiego. Wydaje mi się, że przerwa obiadowa trwała dłużej niż zdjęcia. W każdym razie starałem się wykorzystać ją nie tylko na jedzenie. Dwoma reżyserami widowiska byli Janusz Dymek i Andrzej Bednarek. Wiedząc, że już za miesiąc mam zdawać egzamin wstępny na Wydział Reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi, dosiadłem się do drugiego z nich, który wydawał mi się sympatyczniejszy. Po zupie, gdy byliśmy przy kotlecie schabowym, próbowałem dopytać o szczegóły tych egzaminów, o których chodziły legendy. Znałem porównania PWSFTViT do szklanej góry nie do zdobycia.

O dziwo, Andrzej nie zbył mnie, co miał pełne prawo zrobić, gdyż przeszkadzałem mu w konsumpcji, ale cierpliwie odpowiadał na pytania i uspokajająco utwierdzał mnie, że cały ten szum wokół Szkoły Filmowej i egzaminów do niej jest w gruncie rzeczy mocno przesadzony. Chętnie w to wierzyłem, zwłaszcza po ubiegłorocznej nieudanej próbie dostania się zaraz po maturze na wydział operatorski.

No i wreszcie nadszedł ten dzień. Egzamin wstępny okazał się jednak cholernie trudny, co mnie nie zaskoczyło. Bardziej zaskoczyło mnie to, że wpadłem na Andrzeja Bednarka w przerwie jednego z licznych etapów egzaminacyjnych. „Co ty tu robisz?” – zapytałem.

„Jestem asystentem Hasa. Ale widzę, że dobrze ci idzie” – odpowiedział, zerkając na listę nazwisk dopuszczonych do finalnego ustnego egzaminu, po którym miała odpaść połowa kandydatów. Profesor Jerzy Wojciech Has był legendarnym wykładowcą tej szkoły i najbardziej wymagającym członkiem komisji egzaminacyjnej, z którą mieliśmy mieć wkrótce do czynienia. Na szczęście udało mi się. Dostałem się na studia polegające głównie na oglądaniu filmów, analizowaniu ich i realizowaniu własnych etiud. Studia marzenie. A Szkoła Filmowa na Targowej w Łodzi była jak Berlin Zachodni w NRD. Gniazdem kosmopolitycznej rozpusty w siermiężnej, włókienniczej Łodzi, w której wszyscy nosili włóczkowe berety. Mistrz Has był profesorem niezwykle małomównym, niechętnie dzielącym się swoim doświadczeniem. Na szczęście jego asystent Andrzej Bednarek wyjątkowo trafnie dopełniał mistrza. Od niego mogliśmy się w przerwach zajęć dowiedzieć, co też nasz profesor miał na myśli, mówiąc na przykład, że kota nigdy nie należy filmować na stole, bo kot na dźwięk słowa „Kamera!” zawsze ze stołu ucieknie. Przypomniałem sobie tę uwagę poniewczasie, kiedy w filmie „AmbaSSada” kot, mający siedzieć na biurku, gdy padło to słowo, przerażony czmychnął z kadru za dekorację i zaszył się tak, że następną godzinę straciliśmy na to, by go wytropić.

Z jakiegoś, bliżej nieznanego mi powodu Andrzej z całego roku akurat mnie polubił najbardziej i pewnego razu zaprosił do domu, a właściwie willi w łódzkiej willowej dzielnicy na tak zwanej Radiostacji.

Andrzej ze swoją partnerką zajmował górne piętro domu, w którym mieszkali jeszcze rodzice i siostra. Po pierwszej wizycie widocznie uznał, że fajnie się nam się gada, bo zaproszenia zaczęły się powtarzać. Siedzieliśmy w salonie pełnym książek i przy kawie, herbacie i coca-coli prowadziliśmy niekończące się dysputy na temat filmów, książek, sztuki i ogólnie życia w trudnym zawodzie reżysera filmowego. Andrzej podpowiadał mi, jak sprawnie dawać sobie radę w kręceniu szkolnych etiud i tłumaczył na język praktyczny dygresyjno-enigmatyczne procesy myślowe profesora Hasa, dzięki czemu udawało mi się zaliczać kolejne semestry.

Partnerka Andrzeja Barbara Kliombka, pracująca jako drugi reżyser filmów dokumentalnych, akurat przebywała w Paryżu i kiedy byłem u nich po raz pierwszy, Andrzej wyczekiwał jej powrotu. Kiedy Basia wróciła, przywiozła z Paryża dwie rzeczy, których dotąd nie znałem: jaśminową herbatę i detektywistyczną grę planszową „Cluedo”. Ponieważ Basia świetnie gotuje, podwieczorki u Andrzeja zamieniły się w kolacje, wieńczone herbatą o niebiańskim, jak mi się wtedy wydawało, smaku.

Te kolacje u Bednarków w sumie uratowały mnie przed śmiercią głodową podczas łódzkich studiów. Stołówka szkolna pozostawiała wówczas wiele do życzenia, a zajęcia ustawione były tak gęsto, że czasem nie starczało czasu na posiłek. Na samej kawie plujce w przerwie zajęć i babcinych kanapkach, długo bym nie pociągnął. Krótko mówiąc, kolacje gourmet w wykonaniu Barbary uratowały mi życie. W międzyczasie zdążyliśmy się zaprzyjaźnić na tyle, że dwie scenki mojej drugorocznej etiudy „Wolna sobota” nakręciłem przed i w willi na Tkackiej. Przyjaźń rozkwitła do tego stopnia, że w następnym roku postanowiliśmy wyjechać razem na zimowe ferie. Andrzej, Barbara i ja ze swoją narzeczoną Bożeną władowaliśmy się z bagażami i czterema parami narciarskich butów (narty mieliśmy wynająć na miejscu) do ich malucha i wylądowaliśmy w Kośnych Hamrach koło Poronina. Potem zjeżdżaliśmy nieudolnie po stromym stoczku przy góralskiej chacie. Wtedy, trochę już za późno, miałem pierwszy raz w życiu narty na nogach, ale w latach siedemdziesiątych Zakopane było przyjemnym miejscem pobytu nawet bez nart. Tak nam się ta wspólna wyprawa spodobała, że zdecydowaliśmy się pojechać latem tym razem do Wzdowa w podkarpackie. Prowadzony przez moich rodziców Teatr Ochoty miał tam swój letni obóz, a Basia i Andrzej byli ciekawi, na czym działalność Ogniska Przyjaciół Teatru polega.

Mieszkaliśmy wszyscy w klasycystycznym pałacu Ostaszewskich, robiąc wypady w Bieszczady. Po obejrzeniu mało sensownego filmu „Rewolwer Python 357” ukuliśmy powiedzenie, którego używaliśmy w bezsensownych sytuacjach: „Python bez kopyton”.

Czuliśmy się ze sobą fantastycznie, bo mieliśmy podobne poczucie humoru i nadawaliśmy na tych samych falach. Nie słyszałem, by kiedykolwiek Andrzej podniósł głos, co działało na mnie kojąco. Basia za to, urodzona śmieszka, pierwsza weryfikowała moje komediowe pomysły. Ich dom był otwarty dla dobrych ludzi, dzięki czemu poznałem wszystkich, których w filmowym światku w Łodzi należało poznać.

fot.: Archium prywatne

W moim ostatnim roku w Szkole, Basia – pracująca w łódzkiej Wytwórni Filmów Oświatowych jako asystentka i prawa ręka Andrzeja Barańskiego – zaprotegowała mnie dyrekcji i dzięki niej zrobiłem swój pierwszy zawodowy a zarazem pierwszy i ostatni dokumentalny film pt. „Zrób to sam”. Zadany temat brzmiał: „Kariera a awans społeczny”. Mnie wyszła z tego opowieść o konformizmie. Być może był to efekt znajomości z Krzysztofem Kieślowskim, u którego miałem szczęście zagrać trzy lata wcześniej w filmie „Personel”.

Podziwiałem wszystkie dokumentalne filmy Krzysztofa, dopóki nie zobaczyłem „Z punktu widzenia nocnego portiera”. Bohater filmu, nieświadomy niczego fabryczny stróż, prosty chłop zachęcony do autorefleksji, opowiadał rzeczy ociekające nietolerancją, a nawet faszyzmem. Oczywiście był tak naiwny i niewykształcony, że nie zdawał sobie sprawy z tego, w jakim świetle się stawia. Po raz pierwszy pomyślałem, że z filmami dokumentalnymi, które, co oczywiste, muszą być lekko manipulowane, coś chyba jest nie tak. Krzysztof, który również zdał sobie z tego sprawę już po rozpowszechnianiu filmu, zabiegał, by tego filmu zbyt często nie wyświetlano. Aby uniknąć dylematów moralnych, mój „dokumentalny” bohater został całkowicie przeze mnie wymyślony. Zagrał go przekonywająco narajony przez mamę aktor amator, kapitan Wojska Polskiego Janusz Obara z koła Przyjaciół Teatru Ochoty właśnie. Wytwórnia Filmów Oświatowych nie była do końca zadowolona z finalnego produktu. Przedstawiony bohater był bowiem cynicznym oportunistą, podlizującym się swoim przełożonym, ale nikt nie poznał, że grał go podstawiony facet. Odkryłem wówczas, że skoro ja, niedoświadczony dokumentalista, mogę wywieść w pole widzów, pokazując nieprawdę jako prawdę, to coś z tymi dokumentalnymi filmami jest nie halo. Choć „Zrób to sam” został nagrodzony na Festiwalu w Białymstoku, zrozumiałem, że nie nadaję się na reżysera filmów dokumentalnych i nie tyle z powodów wymienionych wyżej, co także z ich nieprzewidywalności. Bo dokumenty też chciałbym kontrolować i kręcić jak fabułę.

Szkoła się skończyła, ale nie skończyły się moje wyprawy do Łodzi i na ulicę Tkacką. Początkowo jeździłem tam jako asystent reżysera Janusza Majewskiego przy „Lekcji martwego języka”, potem już w sprawach sześciu pierwszych własnych filmów.

Kuchnia Basi z czasem zyskała na urozmaiceniu, a w dodatku ze swoich podróży przywozili nowe gry planszowe. Kiedy kręciłem w Łodzi swój telewizyjny debiut „Bezpośrednie połączenie”, namiętnie graliśmy w „Giełdę” i „Monopoly”, chcąc nie chcąc przyswajając sobie bezwzględne kapitalistyczne reguły biznesu. Przy okazji „Vabanku” mieszkanie, w którym Kramer wpada w pułapkę zastawioną przez Kwintę i spółkę, kręciliśmy obok na Radiostacji. W przerwach obiadowych stołowałem się u Basi z korzyścią dla jakości realizowanego filmu.

Bednarki, bo tak o nich myślę, byli zawsze pierwszymi słuchaczami moich filmowych projektów, a w wypadku „Kingsajzu” dali się nawet namówić tym razem na oficjalne wynajęcie willi do filmu. W jej ogrodzie nakręciliśmy scenę, gdzie niedobra narzeczona Jacka Chmielnika –Ewa rozmawia z nim przez telefon. Niestety scena została wycięta z końcowej wersji, bo film był za długi. Za to dnia zdjęciowego spędzonego wtedy u nich nikt mi wyciąć z pamięci nie jest w stanie. Ostatnim filmem, jaki robiłem w Łodzi, było „Déjà Vu”. W międzyczasie Andrzej został prorektorem Szkoły Filmowej do spraw studenckich, a Basia nadal współpracowała z WFO, choć może bardziej dorywczo. W 1988 roku, kiedy powstało Studio Filmowe „Zebra”, z konieczności przeniosłem produkcję swoich filmów do Warszawy. Ale zawsze starałem się udźwiękowienie filmu realizować w Studio „Toya” w Łódzkim Centrum Filmowym, jak dziś nazywa się dawna Wytwórnia Filmów Fabularnych na Łąkowej. Wtedy zawsze widywaliśmy się z radością, a Basia i Andrzej byli zawsze zapraszani na pierwsze projekcje moich świeżo ukończonych filmów.

Gdy moja córka Marysia jako piętnastolatka chciała przez chwilę zostać operatorem filmowym, zawiozłem ją do Łodzi do Andrzeja. On oprowadził ją po szkole i wytłumaczył, na czym ten zawód polega, a potem zjedliśmy lunch przygotowany oczywiście przez Basię.
Od kiedy zainspirowany przez Ewę Pilawską, dyrektorkę Teatru Powszechnego w Łodzi, zacząłem pisać sztuki dla tego teatru, znowu częściej pojawiałem się na Tkackiej. I zawsze, nawet jeśli jestem w Łodzi bez konkretnego powodu, z radością się spotykamy i przy jaśminowej herbacie wracamy do starych dziejów. Cieszę się, tym bardziej że teraz często prowadzimy te rozmowy wraz z moją żoną Ewą, którą Bednarki bardzo polubili.

To rodzaj przyjaźni, o której nie trzeba mówić, a która odżywa za każdym razem, kiedy się widzimy, jakbyśmy wracali do przerwanej przed chwilą rozmowy. Ostatnio rok temu przy okazji premiery mojej sztuki „Atrament, Żyrafa, Wczoraj” wróciliśmy wspomnieniami do tamtych lat niesłusznie minionych, do – jak mówi Andrzej – „Miłego, w miarę spokojnego czasu, kiedy kontekst bytowy, społeczny czy polityczny był, jaki był, ale dla nas miało to umiarkowane znaczenie”. Nie wiem, w jakiej formie fizycznej i psychicznej przetrwałbym lata studiów 1974-78, gdyby nie Bednarki. Karmili mnie i chronili przed głupimi pomysłami, na jakie mógłbym mieć chęć przy wszechobecnej balangowej ówczesnej atmosferze łódzkiej szkoły filmowej. Ich willa na Tkackiej zawsze będzie mi się kojarzyła z najprzyjemniej spędzonymi chwilami na studiach jako dom, który mnie żywił i chronił.