Takiego potworka legislacyjnego dotychczas nie wyprodukowano. Jest on żywym dowodem, że rządzący przestali się liczyć z jakimikolwiek obowiązującymi zasadami. Cel był jasny – pozbawienie nas naszych praw, do których zaliczamy szeroko pojętą wolność. Ta sytuacja stała się nie do strawienia dla obywateli, co spowodowało, że w samej stolicy pięćset tysięcy osób wyległo na ulice.
Rubikon został zatem przekroczony.
Żadna władza nie trwa wiecznie i w końcu trafia na swój Rubikon, czyli punkt, po którego przekroczeniu traci zaufanie społeczne. Fraza „przekroczyć Rubikon” powstała na kanwie zdarzenia z 49 roku p.n.e., gdy Gajusz Juliusz Cezar przebył z wojskiem rzekę Rubikon, by dokonać przewrotu wojskowego. Armia nie miała prawa przekroczyć rzeki i gdy to zrobiła, Cezar nie miał już odwrotu, bo naruszając tę zasadę, spalił za sobą mosty.
Upadek rządów następuje często po takim zachowaniu rządzących, po którym obywatele nie są już w stanie tolerować obecnej władzy. Natomiast trudno przewidzieć, co może stać się takim Rubikonem. Często prawdziwe i ciężkie przewinienia mogą być rządzącym wybaczane, a noga potknie się im na czymś błahym i przypadkowym. Rubikonem za czasów pierwszego rządu PiS było zorganizowanie nielegalnej prowokacji z udziałem słynnego agenta Tomka przeciwko posłance Beacie Sawickiej. Obywatele byli już wcześniej zmęczeni działalnością Zbigniewa Ziobry jako prokuratora generalnego, siejącego strach zagrożeniem przestępczością, żądającego podwyższenia kar oraz dokonywanymi prowokacjami i zatrzymaniami. Jednak granica została przekroczona, gdy w wyniku nielegalnej prowokacji zatrzymano posłankę. Jej łzy przelały czarę goryczy. Nie miało tu znaczenia, czy posłanka zdała, czy nie zdała egzaminu z uczciwości, który jej nielegalnie zafundowano. Istotne stało się to, że władza użyła nielegalnych metod, by zniszczyć przypadkowego człowieka, któremu bezprawnie przeprowadzono egzamin z uczciwości. Jeśli postąpiono tak wobec niej, to oznaczało, że mogło to samo spotkać każdego, i obywatele mieli już dość rządzących, którzy z wykonawców ich woli zamienili się w ich wrogów. Późniejsza debata Tuska z Kaczyńskim już tylko dokonała rozpoczętego dzieła.
Swój Rubikon miała również Platforma Obywatelska. Był on zupełnie nieprzewidywalny i niezawiniony, a stały się nim taśmy z podsłuchów w restauracji Sowa i Przyjaciele. Na podsłuchach, poza paroma przekleństwami użytymi w prywatnych rozmowach, nie powiedzieli nic kompromitującego, jednak obywatele musieli być po prostu zmęczeni ośmioletnimi rządami dotychczasowej ekipy.
Przy kolejnej władzy PiS pojęcie przekroczenia Rubikonu przestało praktycznie istnieć i zjawiskiem na skalę światową stało się to, że żadne, nawet najbardziej kompromitujące zachowania władzy nie pociągały ze sobą zdecydowanej reakcji ze strony wyborców. Obywateli nie przeraziły jaskrawe żakiety premier Szydło, ozdabiane mosiężnymi broszami; nie wystraszyły prezydenckie ułaskawienia polityków, skazanych nieprawomocnymi wyrokami za przekraczania swoich uprawnień i powierzanie im stanowisk rządowych; nie przeraziło przejmowanie Trybunału Konstytucyjnego; próby przejęcia kontroli nad niezawisłymi sądami; nie przeraził również bezmiar kłamstwa w mediach publicznych, głupota, niegospodarność, gigantyczne kary nakładane przez Unię Europejską. Rządzący zostali przyzwyczajeni przez wyborców, że są w swoich działaniach całkowicie bezkarni. Bardziej krytycznie nastawieni do rządu obywatele nie potrafili już sobie nawet wyobrazić, co by musieli zrobić rządzący, by stać się nieakceptowanymi dla wyborców.
Jednak w końcu i obecna władza najprawdopodobniej przekroczyli swój Rubikon. Stała się nim uchwalona przez Sejm i podpisana przez prezydenta ustawa, której prawdziwej nazwy większość nie pamięta, a nazywana jest przez obywateli „lex Tusk” z tego powodu, że miała wyeliminować przewodniczącego opozycyjnej partii z życia politycznego. Po przeczytaniu tej ustawy natychmiast miałem skojarzenie z wierszem niemieckiego pastora Martina Niemöllera:
Kiedy przyszli po Żydów, nie protestowałem. Nie byłem
przecież Żydem.
Kiedy przyszli po komunistów, nie protestowałem. Nie
byłem przecież komunistą.
Kiedy przyszli po socjaldemokratów, nie protestowa-
łem. Nie byłem przecież socjaldemokratą.
Kiedy przyszli po związkowców, nie protestowałem. Nie
byłem przecież związkowcem.
Kiedy przyszli po mnie, nikt nie protestował. Nikogo już
nie było.
Nie chodzi tu oczywiście o drastyczność działań władzy, tylko mechanizm społecznej reakcji na zło. Można oczywiście nie protestować przeciwko tej niekonstytucyjnej ustawie, bo ona jest skierowana przeciwko Donaldowi Tuskowi i jego otoczeniu. Jednak ta ustawa skonstruowana jest tak, że można jej użyć przeciwko każdemu. Naszych praw jako obywateli miało bronić wiele instytucji. Trybunał Konstytucyjny miał badać zgodności ustaw z konstytucją, jednak działania rządzących spowodowały, że zaprzestał on odgrywać swoją rolę, a ustawy stawały się coraz bardziej niekonstytucyjne. Praw obywateli miały bronić niezawisłe sądy, jednak władza postanowiła przejąć nad nimi kontrolę. Miała ich bronić prokuratura, jednak zamieniono ją w polityczne narzędzie w rękach władzy. W końcu praw obywateli miała bronić opozycja, jednak i ją postanowiono wyeliminować.
Jeśli obywatele nie zdecydowali się na obronę opozycji przed bezprawnym działaniem władzy, to gdyby władza użyła tej ustawy przeciwko nim, nikt już by nie mógł protestować. Naszym najcenniejszym dobrem jest wolność i prawa, które się z nią wiążą i te wartości zostały zagrożone. Zaakceptowanie tego potworka – nazywanego w zależności od nastroju prawnym Frankensteinem, Nosferatu czy innymi imionami – stałoby się dla obywateli dobrowolnym samobójstwem. Bo za samobójstwo należy uznać niewymuszone wyzbywanie się własnych praw na rzecz tego, kto chce je ukraść.
Moją pierwszą reakcją po podpisaniu ustawy przez prezydenta było, że Donald Tusk natychmiast powinien udać się na Nowogrodzką z wielkim bukietem róż, by podziękować prezesowi za nieoczekiwaną pomoc. Ma do tego wiele powodów. Pierwszy jest taki, że ustawa, której prawdziwej nazwy nikt nie pamięta, w przestrzeni publicznej brzmi „lex Tusk”, a zatem imię lidera opozycji staje się najczęściej wymawianym imieniem. Tym samym sam prezes określił granice niebezpieczeństwa – jest nim Tusk. Wyeliminowanie go łączy się z pokonaniem opozycji, więc nie może być już wątpliwości, kto owym opozycyjnym liderem jest. Zatem sygnał dla opozycji jest wyraźny: by walczyć o wolność i demokrację, należy stać u boku Tuska.
Drugi prezent to wzbudzenie w ludziach niepokoju. Jeśli ustawa tak uderza w nasze prawa, to powinniśmy się przed nią bronić i protestować. Z kim? Odpowiedź jest prosta – z liderem opozycji, którego ta ustawa ma zniszczyć. Podejrzewam, że ogłaszając marsz na dzień 4 czerwca, Platforma w najlepszych snach nie przewidywała frekwencji, która miała miejsce. A przyczyna tego sukcesu to w dużej mierze „lex Tusk”. Gdyby nie podpisanie ustawy, duża część demonstrantów mogłaby wybrać wypoczynek w ogrodzie. Jednak zebrali się, wyszli na ulice uśmiechnięci i szczęśliwi, że są razem i w tym tłumie nabrali wiary, że z taką siłą mogą dokonać czegoś, co jeszcze kilka dni wcześniej nie wydało się możliwe.
Celem tej ustawy miało być upokorzenie szefa opozycji, jednak w konsekwencji doprowadzi ona do konfrontacji dziewięciu ludzi wybranych przez rządzących, którzy z naruszeniem prawa zgodzą się zasiadać w komisji, z Donaldem Tuskiem. Twórcy ustawy nie pomyśleli o tym, że wśród swoich polityków PiS nie dysponuje nikim, kto mógłby się choćby zbliżyć intelektualnie do Donalda Tuska w bezpośrednim starciu. W 2007 r. debata Jarosława Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem przesądziła o wyborczym zwycięstwie Platformy Obywatelskiej. Obecnie planowane starcie może przynieść tylko analogiczny skutek.
Dlaczego ustawa „lex Tusk” wywołała tak zdecydowany protest społeczny, znacznie przewyższający ten z okresu obrony wolności sądów? Zapewne obywatele zrozumieli, że ten projekt sprowadza prawo do absurdu, powodując, że jej twórcy dali rządzącym swoistą licencję na zabijanie, doprowadzając do tego, że władza zyskała prawo do bezkarnego naruszenia praw każdego z nas. Zagroziła naszej wolności, a to najcenniejsze, co posiadamy. Zobaczmy, do czego może doprowadzić zastosowanie tej ustawy w praktyce. Ma ona badać wpływy rosyjskie na funkcjonariuszy publicznych i kadrę kierowniczą wyższego szczebla, jednak zezwala na badanie wpływów rosyjskich również na inne osoby, co oznacza, że komisja może zainteresować się każdym, jeśli uzna, że był poddany rosyjskim wpływom.
Może również karać. Jest to oczywiste naruszenie Konstytucji, ponieważ wymiar sprawiedliwości mogą sprawować tylko sądy, komisja zaś takiego przymiotu nie ma. Problem ten jej twórcy rozwiązali w prosty sposób – uznając, że orzeczenia wobec kogoś zakazu pełnienia funkcji związanej z dysponowaniem środkami publicznymi nazwano zamiast karą, to środkiem zaradczym, a orzec ten środek można decyzją administracyjną. Zatem coś, co jest karą, nazwano środkiem zaradczym, orzeczenie zaś, które powinno być wyrokiem, nazwano decyzją administracyjną, wydawaną przez komisję. Co więcej, owe kary – nazywane środkami zaradczymi – można orzekać za coś, co nie było zabronione przez prawo, co narusza fundamentalną zasadę oznaczoności czynu, za który obywatel może odpowiadać. W konsekwencji stworzono system, w którym postępowanie można wszcząć przeciwko każdemu, co do kogo komisja uzna, że postępowanie takie można wszcząć. Można prowadzić postępowanie co do czynów, które nie były zabronione przez prawo, a następnie orzec za nie karę, która nie nazywa się karą, tylko środkiem zaradczym i która zostaje wymierzona przez organ do tego nieupoważniony, czyli komisję, której nadano uprawnienia sądu.
Tą drogą można w praktyce wyeliminować z życia publicznego każdą osobą. Co więcej, komisja może zlecić policji przeszukanie pomieszczeń i zajęcie dowodów w sprawie, co w konsekwencji oznacza tyle, że do każdego można wysłać policję, by przeszukała jego mieszkanie czy biuro i zajęła materiały, które komisję interesują. Ponadto komisja może te materiały publicznie ujawnić w czasie swoich posiedzeń. Możliwe jest zatem, by na zlecenie komisji w domu każdego, co do którego komisja uzna, że może on mieć dowody na istnienie nielegalnych wpływów, dokonać przeszukania i je zająć, a następnie przedstawić je mediom w czasie posiedzenia komisji. W praktyce oznacza to, że można przeszukać dom swojego przeciwnika politycznego, a następnie jego prywatną korespondencję, notatki, zdjęcia czy filmy i ujawnić publicznie pod pozorem badania rosyjskich wpływów.
Ponieważ twórcy ustawy mieli pełną świadomość, że jej zapisy są bezprawne, wprowadzili dodatkowo przepis, że członkowie komisji nie będą ponosili żadnej odpowiedzialności prawnej za swoje działania podejmowane w ramach komisji. Czyli dostali z góry gwarancję, że nie będą odpowiadać za podejmowane przez siebie, niezgodne z Konstytucją, działania. Lepszy dowód na świadomość bezprawności takich działań trudno sobie wyobrazić.
Zgodnie z Konstytucją w sądownictwie istnieje zasada dwuinstancyjności, czyli orzeczenia podlegają weryfikacji organu drugoinstancyjnego. Tu regułę tę wyeliminowano, czyniąc decyzje komisji natychmiast wykonalnymi. Stworzono zatem narzędzie, dające możliwość wdarcia się w czyjeś życie, przedstawienia go w oczach opinii publicznej w niekoniecznie dobrym świetle, a następnie decyzją nieuprawnionego organu wyeliminowania takiej osoby z życia publicznego, pomimo że swoim działaniem nie naruszyła obowiązującego prawa. Takiego potworka legislacyjnego dotychczas nie wyprodukowano. Jest on żywym dowodem, że rządzący przestali się liczyć z jakimikolwiek obowiązującymi zasadami. Cel był jasny – pozbawienie nas naszych praw, do których zaliczamy szeroko pojętą wolność. Ta sytuacja stała się nie do strawienia dla obywateli, co spowodowało, że w samej stolicy pięćset tysięcy osób wyległo na ulice. Rubikon został zatem przekroczony.