FelietonJadzieńka

Jadzieńka

Na wystawnym party po przekroczeniu dwumilionowej widowni – po 1989 roku frekwencyjny rekord polskiego filmu wynosił 600 tys. widzów – oraz po zakupie praw do remake’u „Kilera” przez hollywoodzkie Studio Disneya, popatrzyliśmy na siebie z Jadzieńką i oboje pomyśleliśmy, że chętnie wrócilibyśmy do przygód Jurka Kilera w nowej, sequelowej odsłonie. Na szczęście nie tylko my na to mieliśmy ochotę, więc już za rok montowaliśmy „Kiler-ów 2-óch”.

– Przepraszam, ale ja tu nie mam ptaszka? – powiedziała zaskoczona Jadzieńka.
– A po co pani ten ptaszek? – zapytał szczerze zblazowany urzędnik biura paszportowego.
– Słucham? – spytała zaskoczona Jadzieńka, zobaczywszy swoje nazwisko w paszporcie.
– Pan daruje, ale to mój ptaszek i moja sprawa, po co mi on!
Jadzieńka miesiąc wcześniej złożyła podanie o paszport i przy odbiorze ze zdumieniem zobaczyła, że zmieniono jej nazwisko. Dla biura paszportowego był to nieistotny drobiazg, kosmetyczna zmiana, ułatwiająca polskiemu obywatelowi życie, dla Jadzieńki był to osobowościowy gwałt.
– Proszę natychmiast poprawić błąd w moim nazwisku! – zażądała Jadzieńka, zwracając paszport. – I dodać ptaszka!
– To tak łatwo nie działa – powiedział urzędnik z satysfakcją. – Będzie musiała pani złożyć podanie.
– Podanie? O co? – Nie wierzyła Jadzieńka.
– O zmianę nazwiska – odpowiedział urzędnik.
– Chyba pan zwariował!? Wy zmieniliście mi nazwisko bez żadnego podania! – Jadzieńce nie mieściła się w głowie ta niefrasobliwa bezczelność.
– Inaczej nic się nie da zrobić – zakończył dyskusję urzędnik.

Działo się to w głębokiej komunie, a ptaszek, który okazał się ptaszkiem niezgody, był znakiem diaktrycznym, małym „v” nad literą „c”. Jadzieńka ma pochodzące z Czech nazwisko i od czasów zamążpójścia była z niego bardzo zadowolona oraz czego nie trzeba wyjaśniać, chciała je zachować bez ingerencji cenzury.

Innego zdania byli peerelowscy wszechwładni urzędnicy. Chcieli jej nazwisko spolszczyć. Świadomie lub przez niechlujstwo czy lenistwo, lecz Jadzieńka się uparła i za nic nie chciała zrezygnować ze swojego ptaszka nad „c”.

Skończyło się na tym, że Jadzieńka musiała złożyć podanie o „zmianę nazwiska” i po kolejnych tygodniach oczekiwań dostała paszport ze swoim nowym/starym nazwiskiem: Jadwiga Zajiček. Dla przyjaciół Jadzieńka.

Jadzieńka jest montażystką i reżyserką filmów dokumentalnych. U zarania powojennej kinematografii zaczęła swoją pracę w Polskiej Kronice Filmowej i zmontowała trzy legendarne filmy Andrzeja Munka; „Człowieka na torze”, „Eroikę” i „Zezowate szczęście”. Jej nazwisko jest znane szeroko w środowisku filmowym, bo należała do wąskiego grona polskich montażystek filmowych współtworzących słynną Szkołę Polską z końca lat 50.

Była też reżyserką licznych filmów dokumentalnych. Najważniejsze to te, które zrealizowała o swoich ulubionych pisarzach: Centkiewiczach, Gałczyńskim, Iwaszkiewiczu. Za film dokumentalny „Protokół zniszczenia” otrzymała Grand Prix – Złotego Lajkonika na Festiwalu w Krakowie w 1983 r. i Główną Nagrodę na Festiwalu w Oberhausen. Jest prawdziwą damą polskiej kinematografii, noszącą się z dyskretną, europejską elegancją.

Kiedy w 1988 r. z Jackiem Bromskim założyliśmy Studio „Zebra”, musiałem przenieść się z realizacją swoich filmów z Łodzi do Warszawy, a co się z tym łączyło, rozpocząć pracę z nowym montażystą. Jacek, który zawsze otaczał się najlepszymi ludźmi z branży, a do tego ma świetną rękę do wyboru współpracowników, przekonał Jadzieńkę, świeżo nagrodzoną na Festiwalu w Gdyni za montaż jego filmu „Zabij mnie, glino”, by zgodziła się być także moją montażystką. Jadzieńka nie powiedziała „nie” i wówczas z pewną nieśmiałością wkroczyłem do jej montażowni na pierwszym piętrze budynku A przy Chełmskiej 21 w Warszawie, aby rozpocząć montaż filmu „V.I.P”. Widocznie Jadzieńce musiały się spodobać moje poprzednie filmy, bo zgodziła się montować ten najnowszy. Czułem się, jakbym szedł na spotkanie z Verną Fields, najsłynniejszą hollywoodzką montażystką między innymi „Szczęk” Stevena Spielberga, „American Graffitti” George Lucasa czy „Papierowego księżyca” Petera Bogdanovicha. Nie wiem jak ona, ale ja czułem, że rozpoczynam nowy rozdział w mojej twórczości, jeśli chodzi o montaż. Przeczucie mnie nie myliło.

To był rzeczywiście początek pięknej przyjaźni. Miałem przywilej i szczęście pracować z Jadzieńką przez następne dwanaście lat przy swoich kolejnych sześciu filmach, aż do „Superprodukcji” w 2003 roku.

„V.I.P”. to może nie były „Szczęki”, ale nasiedzieliśmy się w montażowni dość długo. Dzięki temu poznaliśmy się lepiej i z radością spostrzegłem, że nadajemy z Jadzieńką na podobnych falach, a przede wszystkim mamy podobne poczucie humoru. Jadzieńka opowiedziała mi o znajomym operatorze filmowym, który w dojrzałym wieku ciągle mieszkał z matką. Gdy wracał do domu po balandze, a mama robiła mu z tego powodu wyrzuty, walił pięścią w stół i krzyczał: „Psiakrew! W tym domu ma być milutko!”. Oczywiście używał mocniejszego słowa niż „psiakrew”. Zrozumiałem, że Jadzieńka daje mi do zrozumienia, jakiej atmosfery oczekiwałaby w swojej montażowni. Zastosowałem się do aluzji i zawsze było milutko!

Wspólnym śmiechom nie było końca. Nie dlatego, że moje filmy były aż tak śmieszne. Jadzieńka opowiadała o swoich zawodowych początkach w Polskiej Kronice Filmowej i o tym, jak opisywano materiały przychodzące ze świata. Filmowe zdjęcia Gandhiego, wycieńczonego po wielodniowej głodówce, wiezionego na czymś w rodzaju rykszy, opisywano: „Meharadża w derożce”, a robotnika podnoszącego dźwigiem stalową szynę: „Robotnik z elementem wiszącym”. Albo jak musiała wmontować wstawkę, gdy prezydent Truman odznacza generała MacArthura za jego osiągnięcia wojskowe i temu wydarzeniu miał towarzyszyć tekst: „Dobra robota! Good job!”. Andrzej Łapicki, który był w tamtych latach lektorem PKF, nagrał słowo „job” fonetycznie, wzbudzając śmiech na sali synchronizacyjnej, a przecież dobrze wiedział, jak się to słowo wymawia po angielsku.

Kiedy spróbowałem opowiadać ergo montować „V.I.P-a” niechronologicznie, Jadzieńka wytłumaczyła mi, że nie jest dobrze, gdy bohater „dostaje retrospekcji”. Rzeczywiście gdzieś potem wyczytałem, że jeśli w filmie są częste retrospekcje, to znaczy, że scenarzysta miał kłopot z dramaturgią. Z „V.I.P.-em” tak się szczęśliwie złożyło, że była to koprodukcja polsko-francusko-belgijska i udźwiękowienie filmu musiało się odbyć w Dolby Stereo. Dzięki temu jest to pierwszy polski film udźwiękowiony w tej technice. W kraju nie mieliśmy takich możliwości, więc nagrania odbywały się w Studiu „S.I.S” (Societé Industrielle de Sonorisation) w podparyskim Joinville, w którym Roman Polański udźwiękawiał „Piratów” i „Frantica”, a Claude Chabrol w tym samym czasie co my swoją „Panią Bovary”. Udało nam się zobaczyć Claude’a kilka razy na korytarzach S.I.S., a w studyjnej cafeterii raz nawet podałem mu cukier, o który poprosił. Był ciepły kwiecień 1991 roku i pamiętam, z jaką rozkoszą stołowaliśmy się z Jadzieńką na rozstawionych w plenerze pod japońskimi wiśniami stolikach, a z gałęzi spadały na nas różowe płatki kwiatów. Operator dźwięku Nikodem Wołk-Łaniewski miał gorzej, bo nie zawsze mógł nam towarzyszyć, gdyż musiał non stop uczestniczyć w procesie udźwiękowienia, wspomagany przez francuskiego kolegę Michela Barlieu. Na szczęście mówił po francusku. Wieczorami zaś już we trójkę, na Champs Élysées oglądaliśmy najnowsze filmy, które jeszcze do Polski nie zdołały dotrzeć. „Tańczący z wilkami”, a zwłaszcza „Milczenie owiec” zrobiły na nas, jak to się mówi, niezapomniane wrażenie.

Były to czasy, gdy w Paryżu pracowały przynajmniej dwie polskie ekipy. W Prisunicu przy Polach Elizejskich można było natknąć się na Zbyszka Preisnera, który z Krzysztofem Kieślowskim nagrywał akurat muzykę do „Podwójnego życia Weroniki”.

Reżyser Juliusz Machulski na planie filmu V.I.P.
fot.: WFDiF /po Studiu Filmowym „Zebra”/ Kasprzak Janusz

„V.I.P”. był moją pierwszą koprodukcją z Zachodem. Drugą, poważniejszą, bo pierwszą polską produkcją wspartą przez Eurimages, był „Szwadron”. Dzięki francuskiemu koproducentowi wynajęliśmy kamerę Panavision, wówczas jeszcze w Polsce niedostępną. Chcieliśmy z operatorem Witkiem Adamkiem zrobić ten epicki film w panoramicznym formacie Cinemascope. Skutkowało to tym, że Jadzieńka musiała zmienić swój zwykły stół montażowy na taki, na którym można było montować film w tym systemie. Na szczęście jeden taki stół się wtedy w Polsce znalazł. Technik specjalista zamontował go z dumą w montażowni Jadzieńki, która natychmiast założyła na niego nakręcony wcześniej materiał i wtedy ręce nam opadły. Obraz prezentował się pięknie, natomiast za nic nie udawało się zsynchronizować z nim dźwięku. To znaczy na ekranie konie galopowały, ale ich tętent słychać było sekundę potem.

– Co jest!? – zapytała gniewnie Jadzieńka pana specjalistę. – Dlaczego jest taki asynchron?! – No, wie pani… – odpowiedział lekko urażony – coś za coś!

Na szczęście ta wada została szybko spacyfikowana i montażu już nic nam nie zakłócało. W postprodukcji już nie mieliśmy tak dobrze jak z „V.I.P.-em”, bo choć udźwiękowienie Dolby odbywało się w nowoczesnym studiu w Brukseli, to za oknem panował grudzień 1992 r. Było ponuro, zimno, zamiast kwiatów japońskiej wiśni spadał na nas śnieg z deszczem i do tego kafeteria w studio serwowała jedynie kanapki. Belgijski dźwiękowiec Benoit musiał wyczuć naszą tęsknotę do ciepłej strawy, bo po nagraniach zabrał nas pewnego razu z Jadzieńką i Nikodemem na kolację do oszałamiającej architekturą Brugii nad Morzem Północnym. Doskonale rozumiem Martina McDonagha, dlaczego to miasto zainspirowało go do nakręcenia kilkanaście lat później filmu „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”.

Tamten wieczór w brasserie na Zeebrugge nad morzem zaczął się pięknie, ale byłem tak głodny, że najwidoczniej zjadłem o pół kilograma za dużo pysznych skądinąd muli, bo do końca udźwiękowienia byłem żołądkowo niedysponowany. W hotelu Jadzieńka matkowała mi, parząc bezustannie herbaty z ziół, które mnie w końcu uratowały. Mimo to nie odpuszczaliśmy tradycyjnych wieczorów filmowych i zobaczyliśmy razem „Bodyguarda”, „Dobre chęci” Bille Augusta oraz „Skazę” Louisa Malla ze świetną muzyką Zbigniewa Preisnera właśnie.

Tuż przed świętami „Szwadron” był gotów, a ponieważ jego premiera miała się odbyć dopiero jesienią, na początku 1993 r. wyjechałem do Nowego Jorku uczyć reżyserii w Hunter College. Cały czas utrzymywaliśmy z Jadzieńką kontakt i namawialiśmy się już na to, co będziemy robić, gdy wrócę. „Szwadron” wszedł na ekrany w październiku, ale nie miał powodzenia. Jadzieńka powiedziała, że trochę wyprzedziłem czas. Dopiero sowieckie wojska wyszły z Polski na zawsze, a ja już robię film o Rosjaninie pacyfikującym powstanie styczniowe, który ma wyrzuty sumienia. Krzysztof Zanussi zawyrokował, że film byłby inaczej odebrany, gdyby go zrobił rosyjski reżyser. Może…

Następnym naszym filmem był „Girl Guide”. Grandżowo-rockandrollowy kryminał, za który w 1995 r. dostałem Złote Lwy na Festiwalu w Gdyni. Jadzieńka zasłużyła na nagrodę za montaż, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Zresztą najlepsze miało nastąpić dopiero dwa lata później. To był „Kiler”. Na planie nie ma czasu na żarty i zabawy, ale za to w montażowni śmialiśmy się z Jadzieńką często. To ona wymyśliła kontrapunktowe zderzenia kilku scen z piosenkami „Elektrycznych Gitar” Kuby Sienkiewicza. Nie sądziliśmy, że film będzie śmieszył widzów aż tak bardzo, jak śmieszył nas w montażowni. Może właśnie dlatego kręcenie filmów jest tak fascynujące?

Na wystawnym party po przekroczeniu dwumilionowej widowni – po 1989 roku frekwencyjny rekord polskiego filmu wynosił 600 tys. widzów – oraz po zakupie praw do remake’u „Kilera” przez hollywoodzkie Studio Disneya, popatrzyliśmy na siebie z Jadzieńką i oboje pomyśleliśmy, że chętnie wrócilibyśmy do przygód Jurka Kilera w nowej, sequelowej odsłonie. Na szczęście nie tylko my na to mieliśmy ochotę, więc już za rok montowaliśmy „Kiler-ów 2-óch”, a Brugię i mule zastępowały nam równie smaczne dania, na które zabierałem Jadzieńkę do pobliskiej Panoramy na Witosa. Następnym naszym filmem miały być „Pieniądze to nie wszystko”, ale pomiędzy moimi filmami Jadzieńka nie próżnowała i zmontowała filmy Jacka Bromskiego: „Kuchnia polska 1968”, „U pana Boga za piecem” i „To ja, złodziej”. Tak że z ramienia Studia „Zebra” mogłem ją oficjalnie odwiedzać w montażowni także wtedy, gdy nie pracowaliśmy razem. Przy montażu „Pieniędzy” także świetnie się bawiliśmy, ale choć film śmieszył widzów, nie zebrał aż tak ogromnej widowni jak dwa poprzednie.

W nowym tysiącleciu nastała nowa epoka – montażu elektronicznego. Jadzieńka nie miała już chyba ochoty poznawać tego nowego medium i ostatnim naszym filmem, zanim wycofała się z montażowni, była „Superprodukcja” z 2003 roku. Montowała ją wspólnie z młodym, obytym z cyfrowym stołem montażowym Avid Jarkiem Pietraszkiem. Współpraca przebiegała tak harmonijnie, że zrobiłem potem z Jarkiem trzy następne filmy.

Jadzieńka ma dwoje dorosłych dzieci w USA, a dziś jest także babcią i prababcią. Jej córka Ania jest profesorem socjologii i prawa karnego oraz prorektorem na Uniwersytecie w Fayetteville w Arkansas, a starszy syn Krzysztof jeszcze do niedawna wykładał ekonomię na Uniwersytecie w Karolinie Północnej. Po przejściu na emeryturę Jadzieńka wyemigrowała na stałe do dzieci, ale nigdy nie zapomina o wysyłaniu mi „analogowych” kartek świątecznych czy urodzinowych. Świetnie radzi też sobie z e-mailową korespondencją, toteż nieustannie jesteśmy w kontakcie. Ma w Arkansas dostęp do polskich kanałów telewizyjnych, więc zna wszystkie moje filmy, które zrobiłem już bez niej. I jak mówi, także je lubi. Zaczęła malować i z powodzeniem po amerykańsku licytuje w brydża. Czyta wszystko, co jej wpadnie w ręce. Ostatnio przeczytała nawet moją czekającą na premierę książkę „Wisząca małpa”.

Mimo że wycofała się z zawodu i jest, jak o sobie mówi, „emigrantką – emerytką”, jej rozum i pamięć funkcjonują jak żyleta. Może dlatego, że Jadzieńka stworzona jest z innego kruszcu? Może dlatego, że urodziła się na Kresach, w Wilnie? Niby dawno temu, ale w głowie jest ciągle tak młoda, że wydaje mi się zawsze, że jest moją rówieśniczką.

Sama o sobie powiedziała niedawno: „Już nie pamiętam, w jakiej książce przeczytałam, że chłop na wsi był wściekły, że kret kopie mu dołki w ogrodzie i niszczy rośliny. Zaczaił się na niego z łopatą i rano miał go zabić. Patrzy, a przed nim stoi malutki krecik z trzęsącymi łapkami na piersiach i wilgotnymi oczkami. To chłop sobie pomyślał: ‘A żyj ty sobie stworzenie Boże!’, rzucił łopatę i poszedł do chałupy spać. Tak chyba jest ze mną?”.

Mamy rok 2023, a Jadzieńka wkracza w swój dziewięćdziesiąty ósmy rok życia z przytupem i ptaszkiem w nazwisku. Dobra robota! Good job!