Samochód uderzył w rozpędzoną walizkę, która wzbiła się w powietrze, zamki puściły i wypadły z niej jedwabne damskie majtki, stanik i błyszczące akcesoria do zabaw sado-maso. Stojący obok mnie mój Mentor ze stoickim spokojem patrzył na swój rozbity bagaż, na te unoszące się, jakby w zwolnionym tempie damskie parafernalia i wymamrotał: „No i się wydało…”.
Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale dość wcześnie chciałem zostać reżyserem filmowym. Było to tak wcześnie, że nie znałem jeszcze słowa „reżyser”, ale pragnąłem być tym, kto sprawia, że film powstaje. W siódmej, może w ósmej klasie, nagle, nie wiem dlaczego, bardzo ważne stało się dla mnie to, co będę robił w dorosłym życiu – czyli za chwilę. Kilka lat wcześniej chciałem zostać tajnym agentem z powodu posiadania broni palnej. Ojciec delikatnie wyperswadował mi ten zawód, sugerując, że jako tajny agent w PRL-u mimo posiadania pistoletu TT mógłbym nie do końca być z siebie dumny.
Zadałem sobie pytanie: „Co mi sprawia największą przyjemność?”. Odpowiedź była prosta – chodzenie do kina. No tak, ale widz to nie zawód! „Nieprawda! – powiedział mój Tata. – Wiesz, kto jest pierwszym widzem filmu?”, „Ten który pierwszy kupił bilet?”, „Ten kto stoi po drugiej stronie kamery i mówią na niego reżyser”.
A więc będę reżyserem! – postanowiłem. Potem zacząłem się zastanawiać, jakie filmy chciałbym kręcić, jeśli uda mi się reżyserem zostać. Takie, jakie najbardziej lubię oglądać. Czyli? Westerny, komedie, kryminały, science fiction, wojenne, fantasy i musicale. Wydało mi się, że potrzebny mi jest taki role model, mentor, żeby wiedzieć, w jakim kierunku podążać. Działo się to z zamierzchłych czasach, kiedy autorytety jeszcze się liczyły. Zacząłem przyglądać się reżyserom i ich filmom. Który z nich jest najbliższy mojego role model? Długo przebierałem. Dopiero w okolicach matury, kiedy obejrzałem „Mechaniczną pomarańczę”, wiedziałem już, że chciałbym być jak Stanley Kubrick – reżyser, który potrafi nakręcić filmowe arcydzieło w każdym gatunku. No tak, ale Kubrick jest daleko w USA, może w Londynie, a ja potrzebuję mentora na miejscu.
Kto jest „polskim Kubrickiem”? I wtedy przypomniałem sobie, jak Tata zabrał mnie na premierę filmu „Sublokator”, w którym grał tytułową rolę. Ten film wtedy mnie zachwycił i do dziś jest dla mnie najlepszą anglosaską polską komedią. Ergo: Janusz Majewski! Tak! To on jest moim ulubionym polskim reżyserem!
To było w 1966 roku, a już pół wieku później trzymałem nad nim parasol i patrzyłem, jak samochód uderza w rozpędzoną walizkę. Staliśmy obaj w styczniowy poranek na ulicy na Górnym Mokotowie, siąpił nieprzyjemny deszcz i wiał wiatr. Chwilę wcześniej odebrałem od niego bagaż i poprowadziłem do samochodu. W jednej ręce trzymałem parasol, w drugiej walizkę, trzecią ręką… No właśnie. Na sekundę musiałem odstawić walizkę, żeby otworzyć drzwi. W tej samej chwili gwałtowny podmuch wiatru, wypchnął ją na środek szerokiej ulicy. Na wszystkich trzech pasach pędziły samochody śpieszące, by zdążyć przed czerwonym światłem – naprzeciw nich mknął na kółkach rozpędzony Samsonite. Nie było szans, by któryś nie trafił. Biała skoda Oktawia wzięła walizkę na „czołówę”. Dalszy ciąg już dość realistycznie opisałem na wstępie, z małym wyjątkiem. Walizka wytrzymała zderzenie. Co więcej! Jej plastikowa powierzchnia pozostała nienaruszona. Najprawdopodobniej jak zderzak skody, która się nawet nie zatrzymała.
A mogło skończyć się o wiele gorzej. Nie myślę tu o wypadającej damskiej bieliźnie, ale gdyby kierowca skody próbował hamować na mokrej ulicy, niechybnie wpadłby na któryś z samochodów z lewej lub prawej strony. „Dziwna sprawa” – powiedziałem – „Nie sądziłem, że walizka może być tak wiatronośna”. Mój Mentor spojrzał na mnie spode łba. „Dziwne sprawy zdarzają się dziwnym ludziom” – odpowiedział oskarżycielsko.
„Gotowa scena do filmu! – pomyślałem – A gdyby zamki walizki puściły – Mentor najwidoczniej czytał w moich myślach – i wypadły z niej jedwabne damskie imponderabilia?”. Nie skojarzyłem, czy był to filmowy pomysł, czy autentyczna obawa?
Gdy wreszcie umieściłem Mentora na siedzeniu obok siebie, a walizkę w bagażniku, z ulgą ruszyliśmy do Lublina, gdzie Janusz miał spotkanie z publicznością po filmie „Excentrycy”, a ja przygotowywałem film „Volta”, do którego latem miałem zacząć zdjęcia. Piszę „Janusz”, ale ciągle do tej poufałej formy nie mogę się przyzwyczaić. On mówił mi na „ty”, odkąd pamiętam. Ja jemu stosunkowo od niedawna. Pewnego razu Ewa, moja żona, robiła kostiumy do teatru TV, który reżyserował pan Janusz. Kiedy odwiedziłem ją na planie, usłyszałem, że mówi do niego po imieniu. Zatkało mnie! To ja czekałem nieśmiało acz cierpliwie na propozycję bruderszaftu od niepamiętnych czasów, a Ewa wcisnęła się w taką poufałość bez kolejki? Powiedziałem panu Januszowi, że to niesprawiedliwe, na co on spojrzał na mnie koso i powiedział: „No dobra, mów mi wuju…”.
Pierwszym w rodzinie, który zachwycił się Januszem Majewskim, był mój ojciec. Wrócił z planu filmowego, oznajmiając – a był to rok 1964 – że spotkał wreszcie na swojej drodze „amerykańskiego” polskiego reżysera. Niedługo potem zagrał w dwóch kolejnych filmach Janusza z cyklu „Opowieści niesamowite”. Przypadli sobie do serca do tego stopnia, że czwarty film Janusz napisał już specjalnie dla niego. To właśnie był „Sublokator”. Film miał swój dalszy ciąg w postaci psa ogara o tej samej nazwie, który od państwa Zosi i Janusza Majewskich dostałem na swoje 11 urodziny.
Kiedy szykowałem się do egzaminów do Szkoły Filmowej, Janusz Majewski zgodził się spotykać ze mną na przygotowawcze konsultacje. Dzień wizyty u niego był zawsze prawdziwym świętem, mimo że wyprawa z przesiadkami z dalekiego Rakowca na Ochocie na ulicę Forteczną na Żoliborzu trwała wtedy dłużej niż dziś lot do Egiptu. Byłem oczarowany domem, który zbudowali Janusz i Zofia Nasierowska – fotografka, będąca klasą samą dla siebie. Z nabożeństwem wchodziłem po schodach na poddasze, gdzie królował Janusz. Wszystko mnie zachwycało w tej willi i nieśmiało wyszeptałem, że szkoda niszczyć tak pięknie lakierowane schody wchodzeniem. Na co gospodarz spojrzał na mnie zdezorientowany: „Czyli co? Mamy fruwać?”.
Rzadko się tak w życiu zdarza, by z jakąś osobą wiązały się wyłącznie dobre wspomnienia. Z nim tak! Począwszy od Szkoły Filmowej, gdzie był promotorem mojej pracy magisterskiej. Pisałem oczywiście o Stanleyu Kubricku, reżyserze, który genialnie poruszał się we wszystkich filmowych gatunkach. Gdy zobaczyłem „Zaklęte rewiry”, zrozumiałem, że to Majewski był Kubrickiem polskiej kinematografii. Kiedy skończyłem szkołę, Janusz zaprosił mnie do współpracy przy „Lekcji martwego języka” w roli asystenta reżysera, ale może co jeszcze ciekawsze, jako wykonawcę jednej z ról – Moszko Kapłana „starozakonnego” ułana CK Armee. Zadaniem Moszka było konwojowanie rosyjskich jeńców wojennych na Kresach w 1918 roku. Przeczytałem natychmiast powieść Kuśniewicza i zrozumiałem, że do tak ważnej roli potrzeba zrobić zdjęcia próbne. Kiedy to powiedziałem panu Januszowi, rzucił tylko: „To sam sobie zrób”.
I takim sposobem jesień ’78 spędziłem w Bieszczadach, wyszukując statystów, którzy w zależności od kręconej sceny, zakładali mundury austriackich ułanów lub rosyjskich jeńców wojennych. W tym czasie uczniowie w wieku poborowym z okolic Leska i Sanoka zniknęli ze szkół. Oczywiście wszyscy nie byli potrzebni, ale ponieważ rozniosło się, że przyjechał film i potrzebuje statystów, było to wystarczającym alibi, żeby uczniowie szli na wagary. Podczas tej pracy poznałem moich późniejszych aktorów: Ola Łukaszewicza, który kolejny raz umierał w filmie na gruźlicę jako mój przełożony, porucznik Kiekeritz oraz Rysia Kotysa, z którym tworzyliśmy parę konwojentów. Widocznie moja rola nie wypadła najgorzej, bo dostałem następną obsadową propozycję od Janusza w serialu „Królowa Bona”. Jako dworzanin Janusza Mazowieckiego zeznawałem w sprawie otrucia książąt mazowieckich, przed królewską komisją składającej się z tuzów polskiej sceny i filmu: Wiktorem Sadowskim, Markiem Kondratem, Januszem Bylczyńskim i Józefem Parą – który temu spotkaniu zawdzięcza rolę komisarza Przygody w „Vabanku”.
Gdyby nie mój Mentor, to scenariusz „Vabanku” (d. „Kwinto”) prawdopodobnie nigdy by nie powstał. Pisałem go na wakacjach między trzecim a czwartym rokiem Szkoły Filmowej. Plan był taki – najpierw zaistnieję jako scenarzysta wytrawnego reżysera Janusza Majewskiego, a potem już jedną nogą w drzwiach do filmowego światka, będę się starał o debiut. Pisałem dla Janusza, bo był w Polsce jedynym reżyserem, który czuł klimat międzywojnia, a jednocześnie miał do niego dystans. Na szczęście – co wtedy wydawało mi się fiaskiem – Janusz odmówił, bo po „Zazdrości i medycynie”, „Zaklętych rewirach” i „Sprawie Gorgonowej” chciał odetchnąć od przedwojenności. W tej sytuacji zostałem na placu boju z „Vabankiem” sam. I nagle nadeszła wiadomość, że mój scenariusz spodobał się Jerzemu Kawalerowiczowi, szefowi Zespołu Kadr, na tyle żeby umożliwić mi debiut fabularny. Aż tu nagle Kawalerowicz zaczął się wahać z decyzją. Andrzej Wajda, w którego Zespole X zrobiłem wcześniej telewizyjne „Bezpośrednie połączenie” na Radzie zatwierdzającej debiuty, sprzeciwił się, bym wystartował jako reżyser. Nie spodobał mu się mój zrobiony dla niego film. I znowu wkroczył Dobry Opiekuńczy Duch w osobie Janusza Majewskiego. Spotkawszy Kawalerowicza pielęgnującego po sąsiedzku ogródek – ich posesje na Żoliborzu się stykały – przekonał go, by jednak dał mi szansę i pozwolił na start, nie oglądając się na opinię Mistrza. Kawalerowicz, lekko wkurzony na Wajdę, że wtrąca mu się do planów Zespołu, dał mi zielone światło.
Dziesięć lat później Dobry Duch objawił się znowu, kiedy go potrzebowałem. O świcie w 1992 roku zadzwonił telefon. Kobiecy głos zaczął od przeprosin: „Proszę mi wybaczyć, nazywam się Agata Kwinto i tylko z powodu nazwiska ośmieliłam się zadzwonić do pana o tak wczesnej porze. Pan Janusz Majewski chciałby, aby pan zastąpił go w wykładach…”. Nie lubię odbierać telefonów o świcie, ale rzeczywiście mnie rozbroiła. „Wykładach? Jakich wykładach?” – starałem się brzmieć miło. „W Hunter College w Nowym Jorku. Dzwonię z Fundacji Kościuszkowskiej. Czy mógłby pan zacząć od stycznia?”… Ta propozycja nie mogła przyjść w lepszym momencie. Akurat Studio Zebra, które od czterech lat prowadziłem, wpadło w finansowe tarapaty i zabroniono mi produkowania filmów. Czekałby mnie rok na jałowym biegu. A dzięki Januszowi przeżyłem dwa fantastyczne semestry na słynnej nowojorskiej uczelni. Studentom na pytanie, dlaczego aktywnie działający reżyser filmowy, pochyla się nad początkującymi aspirantami do zawodu, odpowiadałem, że spłacam dług wdzięczności wobec ich starszych kolegów, którzy nauczyli mnie rzemiosła swoimi filmami.
To, co mi absolutnie imponuje u Janusza, to sarkastyczne poczucie humoru i dystans do siebie i świata. „Bo, przecież wiemy jak to wszystko się skończy, więc nie ma co brać tak wszystkiego na serio…”. Jestem wdzięczny losowi, że mogę nazywać Janusza swoim przyjacielem. Staramy się widywać jak najczęściej, albo przynajmniej raz w tygodniu rozmawiać przez telefon. Ostatnio odwiedziłem go, by wręczyć mu album wydany na 30-lecie Studia Zebra. Wpisałem mu dedykację, a potem, przy kawie, gawędziliśmy sobie jak zwykle o kinie, bo obu nas ciągle to jeszcze bawi. Ten reżyser-dżentelmen zrobił już filmy wszystkich gatunków, a dwa lata temu jako 88-latek zrealizował wojenny kryminał „Czarny mercedes”. Mnie też udało się, od czasu naszych żoliborskich spotkań, nakręcić kilka komedii, filmów kryminalnych, historycznych, fantasy, science fiction, a jeśli liczyć „Girl Guide”, to nawet musical. Został mi na rozkładzie western, chociaż gdyby za western, z powodu dużej koni, uznać „Szwadron”, to mogę czuć się zrealizowany zawodowo.
Janusz Majewski ma dziś 91 lat, jest wytwornym filmowym arystokratą wykutym z innego kruszcu i żywym dowodem na to, że młodość nie ma nic wspólnego z wiekiem.
Jego niesamowicie młodzieńczy stan ducha i umysłu bije na głowę o dekady młodsze roczniki, a jego uroczy i absolutnie rozbrajający styl bycia nie ma sobie równych.
Kiedy zbierałem się do wyjścia, Janusz nagle mnie zatrzymał i otworzył album z dedykacją. „Poczekaj, nie wychodź jeszcze. Najpierw przeczytam, co mi tam wpisałeś, bo może będę musiał cię w pysk strzelić!”…