FelietonSiedemdziesiąt
Juliusz Machulski
Juliusz Machulski
polski reżyser, producent filmowy, aktor, scenarzysta i dramaturg. Założyciel Studia Filmowego „Zebra”

Siedemdziesiąt

Nie wiem, czy zmęczenie spowodowane zostało żmudnymi staraniami o zdobycie finansowania, czy trudnościami realizacyjnymi filmu, czy po prostu – tak, tak! – wiekiem? Stawiam na to ostatnie i przez najbliższy czas będę się trzymał tego przekonania.

Juliusz Machulski – Myślałem, że skończywszy w marcu siedemdziesiąt, lat będę wreszcie mógł robić, co chcę i nic nie musieć. Okazało się, że to się tylko tak mówi. W maju, kiedy marzyłem o tym, żeby zrobić sobie na jakiś czas wolne, pojawiła się góra wyzwań: końcowe prace nad filmem „Vinci 2”; promocja książki – wywiadu rzeki, który przeprowadził ze mną Krzysztof Varga i last but not least: wybory prezydenckie!

Premiera filmu wyznaczona została na 22 lipca, więc po skończonym w lutym montażu, wszystko, co mnie jeszcze czekało, to udźwiękowienie i dopilnowanie efektów specjalnych. Ten ostatni etap przed zamknięciem produkcji jest zwykle najprzyjemniejszy, bo na ekranie ogląda się – wreszcie! – gotowy film, nad którym licząc prace scenariuszowe i przygotowawcze, kilkadziesiąt osób pracowało w pocie czoła przez ostatnie dwa lata.

W dodatku dźwiękiem wiele rzeczy można poprawić lub zmienić. Nie chodzi nawet o samo czyste brzmienie dialogów czy muzyki. Dialogi do filmu scenarzysta tak naprawdę przestaje pisać dopiero w studiu filmowym na sali synchronizacyjnej, gdzie zgrywa się dźwięki z wielu ścieżek na jedną – tę, która odtąd stanowić będzie warstwę dźwiękową filmu. Mam szczęście pracować z jednym z najlepszych operatorów dźwięku w tym kraju – Markiem Wronko od czasu, kiedy udźwiękowiliśmy w 1980 r. nasz pierwszy wspólny film „Vabank”, czyli nie bagatela już czterdzieści pięć lat!

Dlatego też zanim zaczynam kompletować ekipę do kolejnego filmu, upewniam się, że Marek jest osiągalny, bo jeśli tak, to wiem, że co jak co, ale dźwięk i tym razem będzie na najwyższym poziomie. W fazie postprodukcji siedzimy razem przez miesiąc w przyjemnych ciemnościach sali synchronizacyjnej i kombinujemy, co zrobić, żeby było jeszcze lepiej, niż udało się nakręcić i zmontować. Czasem trzeba dodać konieczny dialog spoza kadru – czyli z „off-u” – o którym nie pomyślało się na planie, czasem poprawić intonację wypowiadanej kwestii, czasem zmienić jedno słowo w środku zdania. Gdy wydawało mi się w trakcie zdjęć „Vinci 2” w Krakowie, że Kornelia, sympatyczna bohaterka grana przez Zosię Jastrzębską, może rzucić mięsem, a po zmontowaniu okazało się, że niekonieczne.

Jedna z zabawniejszych kwestii w „Vabanku” pada, gdy Duńczykowi udaje się zneutralizować szwajcarską instalację alarmową, wymyśloną przez siebie blaszką.

– „Polski wynalazek!” – mówi z dumą odtwórca tej roli Witold Pyrkosz i choć te dodane później na postsynchronach słowa padają zza kadru, na kinowych projekcjach towarzyszyła im zawsze salwa śmiechu.

Tę offową kwestię podpowiedział mi właśnie w fazie udźwiękowianiami mój producent Jerzy Kawalerowicz, kiedy zobaczył pierwszą wersję zmontowanego filmu.

Nie mówiąc już o tym, że sami aktorzy mogą poprawić siebie samych w czasie etapu postsynchronów – powtórnego nagrania „setkowych”, czyli nagranych na planie dialogów. Czasem zdarza się, że zagrali z za dużą emfazą, albo wręcz przeciwnie, podali dialog za mało emocjonalnie, a reżyser to jakimś cudem przepuścił.

W trakcie udźwiękowiania „Seksmisji” praktycznie wszystkie kwestie dialogowe w scenach aktorskich zostały nagrane ex-post w studio dźwiękowym. Z niezwykle prostej przyczyny. Żeby zmieścić się w harmonogramie filmu, dekoracje musiały być budowane w tym samym czasie, gdy na hali obok odbywały się zdjęcia, więc nie można było kręcić ujęć „setkowych”, bo nie dało się uniknąć niechcianych hałasów: stukania młotków i warkotu pił, na tle których aktorzy musieli podawać tekst. Prac nad budową dekoracji na czas kręconych ujęć z powodów logistycznych – finanse, terminy aktorskie – nie można było zatrzymać.

Właśnie z Markiem Wronko cierpliwie nagrywaliśmy powtórnie wszystkie dialogi między Maksem, Albertem, Lamią i resztą obsady dobre kilka miesięcy po okresie zdjęciowym. Odbywało się to w lecie, gdy zaczynaliśmy pracę o świcie, jak jeszcze było szaro, a wracaliśmy z łódzkiej wytwórni o zmierzchu, kiedy robiło się ciemno. Jurek Stuhr mówił wtedy, że czuje się jak w jakimś obozie pracy, bo postsynchrony trwały prawie tak samo długo jak realizacja filmu.

Bywa też tak, że dźwiękiem można sprawić, że aktorzy niedostępni w scenie kręconej danego dnia dodają głosy ex-post przebranym za nich dublerom, pod warunkiem, że nie widzi się ich twarzy. Tak miałem w filmie „Kingsajz”, gdy Leonard Pietraszak i Jan Machulski nie mogli brać udziału w scenie, którą ze względu na rozliczne zobowiązania aktorskie musieliśmy nakręcić tego a nie innego dnia. Była to scena, gdy Olo – Jacek Chmielnik zostaje zaatakowany na bazarze przez polo-cocktowców. Kaskaderzy w kostiumach nieobecnych aktorów dali Olowi wycisk, a głosy aktorów dograło się później.

Tak więc udźwiękowienie także ratuje poprzednią fazę pracy nad filmem, tak jak montaż ratuje często aktorskie sceny, które nie do końca udały się na planie.

Ponieważ „Vinci 2” produkował Zbigniew Domagalski, szef warszawskiej wytwórni filmowej, cała postprodukcja umieszczona była na Chełmskiej 21. To szalenie ułatwiało pracę, bo wystarczyło wyskoczyć na chwilę z budynku nr 4 dźwięku do budynku nr 21, gdzie znajdują się montażownie i pomieszczenia dla efektów specjalnych, żeby pogodzić te dwie sprawy.

Oczywiście w tym filmie nie chodzi o spektakularne efekty specjalne rodem z „Gwiezdnych wojen” czy „Avatara”, ale proste zabiegi, polegające na przykład na usunięciu ekipy zdjęciowej z odbić w szybach wystawowych lub wypełnienia treścią ekranów laptopów czy iPhone’ów grających w filmie.

W czasie udźwiękowiania filmu z powodu okrągłej daty moich urodzin Stowarzyszenie Filmowców Polskich zrobiło mi nagle niespodziankę, organizując przegląd moich filmów w warszawskim kinie „Kultura”. Przez cztery dni po pracy w Wydziale Dźwięku jeździłem wieczorami na spotkania z publicznością.

Robiłem to z tym większą radością, że wybrano do pokazu moje „nieoczywiste”, mniej znane rzeczy: telewizyjne „Bezpośrednie połączenie”, „Szwadron” oraz teatry telewizji „Przerwanie działań wojennych” oraz „19. Południk”. Cieszyłem się z tych projekcji i mimo zmęczenia nie narzekałem, bo spotkania z widownią były bardzo miłe. Od czasu premiery nie widziałem tych filmów na dużym ekranie i było to nieoczekiwanie dość emocjonalne przeżycie.

Mój telewizyjny fabularny debiut „Bezpośrednie połączenie” zrealizowany w cyklu „Sytuacje rodzinne” w Zespole „X” Andrzeja Wajdy, który miał mi otworzyć drogę do debiutu kinowego pt. „Vabank” tytuł roboczy: „Kwinto”, paradoksalnie mi ją zamknął!

Bo Andrzejowi Wajdzie bardzo mój film się nie spodobał i spowodował, że rozpoczęte już przygotowania produkcyjne zostały wstrzymane. Mistrz Wajda powiedział mi po obejrzeniu filmu, że kiepsko reżyseruję, że jestem niegotowy do debiutu i uprzedził mojego producenta Jerzego Kawalerowicza, że będzie przeciwko mojemu debiutowi kinowemu, gdy Rada Zespołów będzie o nim decydować. To były czasy, gdy na debiut musiała się zgodzić cała filmowa starszyzna, czyli szefowie wszystkich Zespołów Filmowych.

Gdy po 55 latach obejrzałem ten 50-minutowy film w „Kulturze”, uzmysłowiłem sobie, że Andrzej Wajda chyba się wtedy pomylił i, w co nie chce się wierzyć, zrozumiałem, że nawet taki wytrawny filmowiec może się do końca nie znać na tym, czy film się udał, czy nie. Ten mój film nie był wcale taki zły. Nie ustępował w niczym innym filmom z tego cyklu. Tajemnica niechęci Andrzeja Wajdy do mojego debiutu leżała gdzie indziej. Więcej piszę o tym w wywiadzie rzece, którą przeprowadził ze mną Krzysztof Varga w książce – „3174 filmy mojego życia”, właśnie wydanej przez Wydawnictwo „Sonia Draga”. Dlatego też później już jako producent w Studiu „Zebra” byłem bardzo ostrożny w formułowaniu tak krańcowych ocen wobec filmów debiutantów.

Z wielkim zainteresowaniem obejrzałem także „Szwadron”, który uważam za najtrudniejszy, a jednocześnie najbardziej profesjonalnie nakręcony mój film. W dniu swojej premiery w 1993 r. film kompletnie nie trafił w swój czas i mimo że jest piękny i smutny, obejrzało go tylko 35 tysięcy widzów. Wyraźnie było za wcześnie na przejmującą opowieść znakomitego acz zapoznanego autora Stanisława Rembeka o Powstaniu Styczniowym, w którym Rosjanin – w tej roli Radek Pazura – ma rozterki i wyrzuty sumienia, a Polak – w tej roli świetny Janusz Gajos – może być pacyfikującym powstanie renegatem w carskiej służbie.

Kolejny filmowy projekt, a raczej Teatr Telewizji „Przerwanie działań wojennych” to docu-drama o podpisywaniu przez oficerów AK aktu przerwania działań wojennych w Warszawie. „Przerwania działań”, a nie „kapitulacji”, bo akowcy wymusili na stronie niemieckiej, aby słowo „kapitulacja” nie pojawiało się w tym akcie. To udramatyzowany fragment wspomnień pułkownika Kazimierza Iranka-Osmeckiego – szefa Wywiadu Armii Krajowej, który przewodniczył polskiej delegacji. Pułkownika Iranka wspaniale zagrał Piotr Fronczewski, a Krzysztof Stelmaszyk za rolę generała von dem Bacha, kata Warszawy został nawet wyróżniony na Festiwalu „Dwa Teatry” w Sopocie. Ci dwaj aktorzy sprawili, że spektakl ogląda się jak dokumentalny zapis tamtych wydarzeń.

Wreszcie ostatnią projekcją był „19. Południk”. Wyświetlony już po pierwszej turze tegorocznych wyborów prezydenckich zrobił na widzach paraliżujące wrażenie. Fantazja na temat, co byłoby, gdyby prezydentem Polski został kompletny cham, populista, anty-Europejczyk, rozprawiający się z uchodźcami, bezrobociem i bandytyzmem i antagonizujący naszych sąsiadów z prawej i lewej strony mapy? Andrzej Grabowski w roli prezydenta Czopa sprawił, że przed drugą turą wyborów prezydenckich miałem ciarki na plecach. W sztuce jego prezydentura kończy się kolejnym rozbiorem Polski wzdłuż tytułowego 19. południka, pomiędzy Niemcami i Rosją z wielką pomocą Stanów Zjednoczonych. Napisałem i zrealizowałem te sztukę w 2003 r., 22 lata temu. Napisałem ją z wściekłości, a impulsem był moment, kiedy Andrzej Lepper został wybrany wicemarszałkiem Sejmu. Historia lubi sprawiać niespodzianki, gdyż przy poziomie dzisiejszych prawicowych polityków populistów Andrzej Lepper może być dziś uważany za męża stanu. W czasie projekcji pomyślałem, że wolałbym nie mieć więcej takich profetycznych wizji.

Jakby jeszcze było mi mało zajęć, wziąłem również udział w promocji wspomnianej już książki – wywiadu na Warszawskich Targach książki w Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

Moje sny o zasłużonym odpoczynku musiałem przełożyć na jakiś czas.
Premiera „Vinci 2” wyznaczona jest, jak wspomniałem, na 22 lipca (dawniej E. Wedel).
Mam nadzieję, że do tego czasu wypocznę wreszcie, bo nie pamiętam, żebym tak długo pracował nad którymkolwiek z filmów.

Nie wiem, czy to zmęczenie spowodowane zostało żmudnymi staraniami o zdobycie finansowania, trudnościami realizacyjnymi filmu, czy po prostu – tak, tak! – wiekiem?

Stawiam na to ostatnie i przez najbliższy czas będę się trzymał tego przekonania.

A wybory? Mimo głębokiej wiary, że w Polsce ludzi dobrej woli jest więcej i dobro zwycięży, stało się inaczej. Przekonałem się, że kompletnie nie znam tego społeczeństwa, a przede wszystkim nie wiem, co mają w głowach najmłodsi wyborcy w wieku 18-29 lat, a to przecież z nich składa się głównie kinowa widownia. Dlatego tym bardziej będę przez najbliższe lata unikał kolejnych projektów filmowych, skupiając się na pisaniu powieści. Tym razem będzie to kryminalna historia opowiedziana przez 14-latka. Tym razem nie chciałbym się spieszyć na żaden z góry założony termin. Skończę ją, jak napiszę ostatnie słowo. Mam nadzieję, że stanie się to już w czasie, kiedy nie będzie tak smutno jak dziś, drugiego czerwca 2025.