Reżyser musi umieć wszystko. Jeśli nie ma scenariusza, to musi umieć go sobie napisać. Wiedziałem, że kiedy skończę Szkołę Filmową i chciałbym w miarę szybko zadebiutować, powinienem mieć gotowy własny scenariusz. Ale jaki scenariusz? Miałem pustkę w głowie.
O roku ów!
Dlaczego akurat 1977? Na świecie nic specjalnego się wtedy nie wydarzyło poza tym, że po raz pierwszy w historii na Florydzie spadł śnieg, a w Wielkiej Brytanii dokonano pierwszego udanego zapłodnienia in vitro. Jednak z perspektywy mojej czterdziestopięcioletniej zawodowej kariery rok 1977 okazał się szalenie ważny. Byłem wówczas studentem trzeciego roku Wydziału Reżyserii Szkoły Filmowej w Łodzi i świadomość, że niebawem studencka filmowa zabawa się skończy i zacznie prawdziwe życie, spędzała mi sen z powiek.
Bo nie miałem żądnego pomysłu na film!
Wiedziałem tylko, że chcę być jak Stanley Kubrick, czyli reżyser, który z powodzeniem spróbował sił we wszystkich możliwych gatunkach filmowych. Mój ulubiony czteropak to: „Dr Strangelove”, „Odyseja kosmiczna 2001”, „Mechaniczna pomarańcza” i „Barry Lyndon” – polityczna satyra, filozoficzne science-fiction, satyra społeczna i dramat historyczny.
Kubrick zrealizował jeszcze i horror „Lśnienie”, i filmy wojenne „Ścieżki chwały” (I wojna światowa) i „Full Metal Jacket” (wojna wietnamska) i filmy gangsterskie „Pocałunek mordercy” i „Zabójstwo” oraz „Spartakusa” i „Lolitę”, ale to już nie były takie arcydzieła jak wyżej wymienione. Byłem do tego stopnia zafascynowany tym amerykańskim reżyserem, tworzącym głównie w Europie, że napisałem na jego temat pracę dyplomową.
Łatwo powiedzieć: „być jak Stanley Kubrick”, ale póki co były to nawet nie pobożne, co życzenia ściętej głowy, bo poza jakimiś rachitycznymi pomysłami na filmowe etiudy nie miałem w głowie historii wartej opowiedzenia.
Byłem wówczas zawziętym kinomanem, który zaliczał rocznie ponad sto filmów w kinie, plus drugie tyle w telewizji. W tamtych czasach nie było zresztą innych miejsc do oglądania filmów. To był rok premier filmów „Człowiek z marmuru” Wajdy, „Barw ochronnych” Zanussiego i „Śmierci prezydenta” Kawalerowicza, a także rok, w którym do Polski dotarły „Taksówkarz” Scorsese i „Maratończyk” Schlesingera. Wiedziałem, że takie filmy chciałbym robić. Nie wiedziałem tylko, czy potrafię nakręcić cokolwiek dłuższego niż piętnastominutową etiudę szkolną. W styczniu skończyłem właśnie zdjęcia do „Gorączki mleka” swojej absolutoryjnej, nieco kryminalnej etiudy. Jednak co innego etiuda, a co innego dwugodzinny film. I skąd wziąć scenariusz?
W czasie studiów przeczytałem biografię Kinga Vidora, weterana hollywoodzkiego kina, w której pisał, że reżyser musi umieć wszystko. Jeśli nie ma scenariusza, to musi umieć go sobie napisać. Wiedziałem, że kiedy skończę Szkołę Filmową i chciałbym w miarę szybko zadebiutować, powinienem mieć gotowy własny scenariusz, bo zdawałem sobie sprawę, że cudzego dobrego scenariusza nikt debiutantowi do realizacji nie powierzy.
Ale jaki scenariusz? Miałem pustkę w głowie.
Właściwie to nosiłem w sobie pewien pomysł na film kryminalny, który sprowadzał się do tego, że niepodważalny w śledztwie dowód, jakim są odciski palców, zostaje podrzucony, żeby pogrążyć kogoś, kto przestępstwa nie popełnił. Tylko tyle i aż tyle. Aha i jeszcze jedno. Jeśli miałbym nakręcić kryminał, to miał być o kasiarzu, bo ta profesja wydawała mi się najbardziej szlachetna wśród przestępczego fachu. Rozumowałem, że gdy okrada się bank, to nie robi się krzywdy nikomu konkretnemu, a jeśli wszechmocne, bogate banki mają do niczego systemy zabezpieczające przed kradzieżą, to jest już ich wina.
Tak więc odciski palców i kasiarz. Z braku lepszego pomysłu zacząłem nad tym pracować. Wiedziałem, że nie może to być współczesna opowieść, bo taki film mnie nie interesował z powodu koniecznego udziału w nim Milicji Obywatelskiej. Poza tym, co można było ukraść w PRL-u, co przedstawiało prawdziwą wartość? Nie wiem dlaczego, ale czułem, że w dobrym kryminale musi być prawdziwa policja i prawdziwe pieniądze. W Polsce zaś, jeśli mają być prawdziwa policja i pieniądze, to akcja dziać się musi w dwudziestoleciu międzywojennym.
Akurat mój profesor i mentor Janusz Majewski ukończył epicki kryminał „Sprawa Gorgonowej” i to jeszcze bardziej utwierdziło mnie, że akcja osadzona w latach 30. jest bardziej fotogeniczna niż na przykład skądinąd całkiem niezłe peerelowskie „07 zgłoś się”. Miałem więc już głównych bohaterów – odciski palców i kasiarza oraz czas akcji – jesień 1934 r. Ponieważ filmowe opowiadanie musi być pełne szczegółów, wiedziałem, że jeszcze za mało wiem o tych czasach, bym zabierał się do pisania scenariusza.
Nieoceniona pomoc pojawiła się, a jakże!, ze strony Janusza Majewskiego, który pożyczył mi bogato ilustrowane roczniki „Tajnego Detektywa” – tygodnika wychodzącego w latach 1931-34. Obfitość ikonograficznych opisów zbrodni była oszałamiająca. Byłem pewien, że mam już genialne źródło dokumentacji. Znalazłem tam nawet nazwisko głównego bohatera „Kwinto”. Co było dla mnie istotnie ważne, bo czułem, że kasiarz powinien tak się nazywać, byśmy go polubili za samo nazwisko.
Jedyne, czego nie miałem, to historii do opowiedzenia, a co gorsza, nie miałem czasu, by przysiąść fałdów i coś wymyślić, bo jednocześnie kończyłem montaż i udźwiękowieniem swojej „Gorączki mleka” w Łodzi i pracowałem jako asystent Janusza Kijowskiego na planie jego filmu „Indeks” we Wrocławiu. Zacząłem w głowie opowiadać sobie historię Kwinty, czekając na lepszy moment, aby ją spisać. Pamiętam, że pierwszym jej słuchaczem został Jacek Chmielnik, który grał w „Indeksie” epizod, wycięty zresztą z gotowej wersji. Ani ja, ani tym bardziej Jacek nie wiedzieliśmy, że już za trzy lata spotkamy się na planie filmu pod tytułem „Kwinto”.
Wreszcie miałem już na tyle dużo zebranego materiału, że mogłem zasiąść do pisania, ale dopiero w wakacje. Lipiec spędzałem w Zamościu, asystując przy plenerowym spektaklu „Hamleta”, który reżyserował przyszły Kwinto – Jan Machulski. Tam w księgarni na placu Solnym znalazłem nowo wydaną przez Czytelnika w serii Głów Wawelskich, książkę nieznanego mi polskiego autora Stanisława Rembeka „Ballada o wzgardliwym wisielcu oraz dwie gawędy styczniowe”. Sam tytuł już mnie zafascynował i pomyślałem, że pewnie to jakiś debiutant, skoro dotąd o nim nie słyszałem. Dowiedziałem się, że autor debiutował jeszcze przed wojną i był wówczas sekowany za lewicowe i pacyfistyczne poglądy oraz brak patriotyzmu, a po wojnie za te same powieści o bitwie warszawskiej uznano go za sanacyjnego prawicowca. Facet zdecydowanie nie miał szczęścia. Dopiero Bolesław Piasecki pomógł mu z wydaniem „Ballady” w 1956 r. w czasie „odwilży”.
„Ballady” w Zamościu nie zdołałem przeczytać, bo zajęty bylem tłumaczeniem z francuskiego „Dziennika z planu «Fahrenheita 451»” Françoisa Truffauta, ale wziąłem ją ze sobą na wakacje do Pomorie w Bułgarii, gdzie miałem spędzić całe sześć tygodni. Wreszcie tam miałem czas, bo pierwszego dnia zaziębiłem się i dwa tygodnie leżałem chory na zapalenie płuc. Rodzina chodziła na plażę i do morza się kąpać, a ja czytałem Rembeka i w grubym zeszycie formatu A4 pisałem scenariusz filmu „Kwinto”. Rzadko mi się zdarzało czytać tak dobrze napisaną powieść historyczną, a ponieważ wzorem Kubricka miałem w planach także film historyczno-kostiumowy, pomyślałem, że marzyłbym kiedyś o nakręceniu filmu o powstaniu styczniowym na podstawie tych dwóch gawęd Rembeka. (Wtedy wydawało mi się to marzeniem ściętej głowy, ale ani się obejrzałem i już piętnaście lat później film „Szwadron” był gotowy.) Mniej więcej w tym samym czasie zakończyłem zapalenie płuc i pierwszą wersję scenariusza pod tytułem „Kwinto”.
Scenarzyści dobrze wiedzą, że pisanie to przepisywanie, zacząłem więc w tym samym zeszycie pisać kolejną, poprawioną wersję przygód kasiarza z trąbką. Do dziś przechowuję ten 200-stronicowy, nieefektowny zeszyt w liliowej okładce z pomnikiem Chopina pod wierzbą, a w nim dwie pierwsze wersje scenariusza pisane wiecznym piórem.
Po powrocie do Warszawy dałem do przeczytania scenariusz Januszowi Majewskiemu z nadzieją, że mu się spodoba i nakręci z niego film, bo było dla mnie bardziej niż pewne, że nikt nie da mi zadebiutować kryminałem retro. Na szczęście pan Janusz odpowiedział mi, że po trzech kolejnych filmach z międzywojnia ma dosyć tamtych czasów i przenosi się do roku 1918 i adaptacji książki Andrzeja Kuśniewicza „Lekcja martwego języka”. Jak się później okazało, miałem być przy tym filmie asystentem drugiego w tym roku reżysera o imieniu Janusz.
Dopiero wtedy zrozumiałem, że najchętniej sam bym wyreżyserował swój scenariusz.
Kto mi jednak na to pozwoli? Spróbowałem w Zespole „Tor” u Stanisława Różewicza, ale tam powiedziano mi, że jestem za młody, by pamiętać tamte czasy i zaproponowano, by film nakręcił Marek Piwowski. Po „Rejsie” Marek był legendą, ale wydawało mi się, że pasuje do innego rodzaju filmów. Poza tym urodzony w 1935 r. także słabo pamiętał tamte czasy. Dość bezczelnawo, acz grzecznie odmówiłem. I czekałem dalej. Tak czy owak, miałem scenariusz na debiut, a o to przecież chodziło. Zacząłem spokojniej spać w nocy.
Teraz według „zestawu Kubricka” przyszedł czas na odhaczenie filmu sci-fi, następnego gatunku, który lubiłem. Jedyne co wiedziałem, że to powinna to być komedia, tylko nie wiedziałem o czym. Szukając na chybił trafił tematu, kupiłem książkę „Perspektywy XXI wieku” i tak zaopatrzony wsiadłem we wrześniu do pociągu do Budapesztu na Festiwal Międzynarodowego Centrum Współpracy Szkół Filmowych tak zwany (CILECT).
Wertując książkę, natknąłem się na rozdział o partenogenezie, o której nie miałem pojęcia. Gdy dowiedziałem się, że może istnieć świat bez mężczyzn, zrozumiałem, że mam pomysł na scenariusz, który tradycyjnie nazwałem imieniem głównej bohaterki „Lamia”. Na szczęście wpadłem na partenogenezę jeszcze przed Koluszkami, bo jak w nich dosiedli się inni koledzy ze Szkoły Filmowej, zaproszeni na ten festiwal, to czasu wolnego do kontemplacji nie miałem aż do powrotu do Warszawy. Z nowym pomysłem poszedłem do Redakcji Filmowej TVP, gdzie byłem trochę zakumplowany, bo żeby płacić rachunki, pisałem dla nich recenzje fabularnych seriali. Chciałem zrobić z tego coś na kształt telewizyjnego spektaklu. Na szczęście kolegom z redakcji pomysł nie przypadł do gustu, więc zawiesiłem go na kołku, by czekał na lepsze okoliczności. (Czekał pięć lat.) W tym czasie gdy wróciłem z Węgier, okazało się, że Zespół Filmowy Kadr jest bardzo zainteresowany moim scenariuszem pt. „Kwinto”.
Jego szef Jerzy Kawalerowicz nawet zgodził się, żeby to był mój debiut. Pod jednym warunkiem. Muszę zrobić przedtem godzinny film telewizyjny. Tak wróciłem do punktu wyjścia: skąd wziąć scenariusz godzinnego filmu?
Głupi ma szczęście. W czasie, gdy byłem w Budapeszcie, w mojej rodzinie zdarzyło się qui pro quo. W nocy obudził rodziców dziwny telefon. Jakiś damski słabnący głos ledwo zdołał wyszeptać „Halo…Halo…” albo „Hala…Hala…” i połączenie się urwało. Mama nie była pewna tego, co usłyszała, a że ma na imię Halina i natychmiast pomyślała, że to jej mama, a moja babcia niedomagająca nieco na zdrowiu, a mieszkająca samotnie w Łodzi ma atak serca. Natychmiast złapała taksówkę – rodzice nie mieli wtedy samochodu – i nocą pojechała do Łodzi ją ratować, a mój ociec przez telefon wezwał do mieszkania babci pogotowie. Na szczęście okazało się to wszystko fałszywym alarmem i gdybym wtedy nie był w Budapeszcie a w domu, to pierwsze, co bym zrobił, to zatelefonował do babci i sprawdził, czy to rzeczywiście ona do nas dzwoniła. Uniknęlibyśmy nerwów i niepotrzebnych wydatków, ale wtedy nie miałbym scenariusza, według którego za półtora roku nakręciłem telewizyjny debiut „Bezpośrednie połączenie”. Tego filmu nie było wprawdzie w moim „zestawie Kubricka”, ale stanowił przepustkę do zawodu.
Dziś wydaje mi się, że wśród osiemnastu filmów, które przez te czterdzieści pięć lat nakręciłem, są wszystkie gatunki. Kryminały retro i współczesny to „Vabank” i „VIP”; science fiction – „Seksmisja”; fantasy – „Kingsajz”; satyra retro – „Déjà Vu”; komedia współczesna to „Kiler”; dramat historyczny – „Szwadron”; komedia romantyczna – „Ile waży koń trojański?”; horror – „Kołysanka”; heist-movie – „Vinci”; wojenna komedia szpiegowska – „AmbaSSada” czy wreszcie współczesna komedia polityczna „Volta”, a jeśli jeszcze uznać „Girl Guide” za musical, to i ten gatunek mam odhaczony. Właściwie mógłbym się czuć reżyserem spełnionym, ale tak nie jest, bo chciałbym jeszcze czymś widzów, a przede wszystkim siebie zaskoczyć.
Właśnie na taką niespodziankę nadarza się okazja, gdyż latem tego roku mam nadzieję zacząć zdjęcia do filmu „Vinci 2(024)”. Będzie to złodziejsko-nostalgiczne spotkanie po latach, z aktorami, którzy gdy kręciliśmy pierwszą część w roku 2004, byli mało albo zupełnie nieznani. W czasie tych dwudziestu lat, które upłynęły od tamtej pory, Robert Więckiewicz, Borys Szyc, Marcin Dorociński, Łukasz Simlat, Kamilla Baar pokonali olbrzymią drogę, a i tak to dopiero początek ich filmowych karier. To, jacy są dziś, po dwudziestu latach, będzie wartością dodaną do tej kryminalnej historii. Nagabywany przez widzów, by nakręcić dalszy ciąg przygód Cumy, Juliana, Wilka i ferajny, wahałem się, bo wiedziałem, że to, że ja chcę i widzowie chcą, by film powstał, to jeszcze nie wystarczy. Ale gdy renomowany producent Zbigniew Domagalski, szef Wytwórni Filmowej w Warszawie, wystąpił z taką propozycją, nie wahałem się długo. Bowiem błyskawiczne decyzje podejmuje się po latach przygotowań.