Kiedy prawie pół wieku temu studiowałem reżyserię w łódzkiej Szkole Filmowej, uczono nas nie tylko, jak robić filmy, ale także wyposażano w wiedzę, co później może się z filmami dziać i jak sobie z tym radzić. Dwie najbardziej nieprzyjemne rzeczy, o których się wówczas dowiedziałem, nazywały się „kolaudacja” i „dokrętki”.
Kolaudacji nie dawało się uniknąć. Każdy film przed dopuszczeniem do wyświetlania w telewizji czy w kinie musiał kolaudację odbyć.
Brali w nich udział urzędnicy telewizji czy kinematografii, ale także pisarze, krytycy i co najważniejsze także reżyserzy filmowi. Szczęściem reżysera było, jeśli film się spodobał i bez zastrzeżeń został przyjęty, bo w kolaudacjach brali udział również cenzorzy
z Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk z ulicy Mysiej 5 w Warszawie.
Chodziły słuchy, że filmy przyjęte bez żadnych uwag zdarzały się niezwykle rzadko.
W wypadku, kiedy do filmów były zastrzeżenia – artystyczne czy ideologiczne – ordynowano „dokrętki” (dodatkowe sceny) lub „przekrętki” (sceny nakręcone powtórnie po ingerencji cenzury). Czarną legendą obrosła kolaudacja debiutanckiego filmu „Palace Hotel” Ewy Kruk.
Była to ekranizacja powieści Stanisława Dygata „Dworzec w Monachium”. Film nie do końca był udany i większości kolaudantów się nie spodobał, a narodowosocjalistyczny reżyser Bohdan Poręba poczuł się filmem obrażony do tego stopnia, że chciał wytoczyć reżyserce proces. Film nie został przyjęty do rozpowszechniania, a Stanisław Dygat, który brał udział w kolaudacji i bronił filmu do ostatka, gdy przegrał, tak się tym przejął, że wrócił do domu, dostał zawału i miesiąc później zmarł. Reżyserka Ewa Kruk nie zrobiła już potem w Polsce żadnego filmu. Tak więc kolaudacje potrafiły być śmiertelne w przenośni i dosłownie.
Te dwa słowa: „kolaudacja” i „dokrętki” spędzały mi sen z powiek, im bardziej zbliżałem się do rozpoczęcia profesjonalnej kariery. Wydawało mi się też, że dopiero gdy film przebrnie przez pierwszą kolaudację, jego autor staje się zawodowym reżyserem.
Rok po tej tragicznej dla autorów „Palace Hotel” kolaudacji, w styczniu 1979 r. zaczynałem zdjęcia swego telewizyjnego debiutu „Bezpośrednie połączenie” w cyklu „Sytuacje rodzinne”, produkowanego przez legendarny Zespół „X” Andrzeja Wajdy. Miałem niecałe 24 lata, głowę pełną filmowych marzeń i nadzieję, że żadna kolaudacja ich nie powstrzyma.
W dodatku scenariusz mojego prawdziwego, bo kinowego debiutu „Kwinto” czekał już na realizację w Zespole „Kadr” Jerzego Kawalerowicza, a „Bezpośrednie połączenie” miało być tylko do niego przepustką. W czasach PRL-u obowiązywał regulamin debiutów. Nie można było zrobić filmu kinowego, bez wcześniejszej realizacji godzinnego filmu dla telewizji.
Główna akcja filmu działa się w nocy, w zimowym plenerze, a w dodatku pech chciał, że tamtego roku napadało śniegu trochę więcej niż zwykle i peerelowski rząd ochoczo ogłosił „stan klęski żywiołowej”, żeby nie musieć go sprzątać. Wydawało mi się, że nic gorszego nie może się ani mnie, ani filmowi jeszcze przydarzyć i kiedy w lutym skończyłem zdjęcia, z ulgą odetchnąłem, że najgorsze mam za sobą, a przed sobą otwartą drogę do debiutu kinowego. Jakże się myliłem…
Najgorsze bowiem miało się dopiero zacząć.
W połowie marca wstępnie zmontowany i udźwiękowiony film gotowy był do prezentacji szefostwu Filmowego „X”-a. Te zespołowe kolaudacje uchodziły za mniej krwawe, bo brali w nich udział koledzy filmowcy. Sam miałem wcześniej okazję uczestniczyć w kolaudacji debiutu Agnieszki Holland „Aktorzy prowincjonalni” i „Bestii” Jerzego Domaradzkiego. Kończyło się to na ogół dobrotliwymi, przyjacielskimi radami w rodzaju: „Weź, wytnij tamto”. „Skróć scenę” albo „Zmień słowo pistolet na rewolwer”. Pamiętam, że Agnieszka pokornie notowała uwagi kolegów po fachu, Jurek natomiast dopytywał kolaudanta Tadeusza Chmielewskiego, czy różnica w nazwie tych dwóch typów broni palnej jest aż tak istotna? Pan Tadeusz odrzekł, że owszem, gdyż na ekranie widzimy rewolwer colt, a aktor grający wojskowego instruktora mówi o nim, że to pistolet. Reżyser i aktor mogą broni nie rozróżniać, ale wielu widzów na pewno to potrafi, więc lepiej podać poprawną nazwę.
Kolaudacje w macierzystych Zespołach Filmowych były na ogół przyjacielskie.
Ale nie w moim wypadku. Tak się niefortunnie stało, że Andrzeja Wajdę dowieziono na projekcję mojego filmu prosto z lotniska. Mistrz wracał właśnie z Rzymu po rozmowach z papieżem i proponowanie mu, aby oglądał jakiś tam debiutancki filmik, zakrawało, jeśli nie na bezczelność to na spory nietakt. Scenariusz, który wcześniej wszystkim w Zespole się podobał, teraz, już po zrealizowaniu, nagle podobać się przestał. Wynikało to z tego, że młody reżyser spieprzył wszystko, co wcześniej sam napisał.
Mistrz Wajda, zaprzątnięty wówczas wprowadzaniem na ekrany „Panien z Wilka”, był lekko zniecierpliwiony tym, że musi się zajmować moim filmem i najpierw przez czterdzieści minut, przy milczącej obecności kierownika literackiego zespołu Bolesława Michałka oraz szefowej produkcji Barbary Pec-Ślesickiej, obijał mnie jak Mike Tyson Gołotę, a w końcu zalecił „przekręcić” 30 minut filmu z początku i 20 minut
na końcu. Na moją nieśmiałą uwagę, że wobec tego muszę nakręcić film od nowa, bo film trwa tylko 49 minut, westchnął, wzruszył ramionami i słowami „Kiepsko pan reżyseruje…” zakończył kolaudację.
Po takim werdykcie i ocenie moich zawodowych umiejętności, padającej z „najwyższych ust”, miałem dwa wyjścia. Albo załamać się, wpaść w alkoholizm i do końca życia leżąc pijany z twarzą na stole w SPATiF-ie skarżyć się na okrutny los i na to, że nie poznano się na moim talencie, albo uznać, że może ten film nie jest jednak aż tak zły i że nawet Andrzej Wajda może się mylić. Zdecydowałem się na wariant drugi i zacisnąwszy zęby, pod dyktando szczerze zasmuconego moją dolą Bolesława Michałka, napisałem i wykonałem dwie pięciominutowe dokrętki – jedną na początku, drugą na końcu filmu.
Po tych poprawkach film w „Iksie” z mamrotaniem pod nosem przyjęto.
21 czerwca 1979 roku czekała mnie ważniejsza kolaudacja, bo w TVP na Woronicza.
Szedłem na ten pokaz z umiarkowaną nadzieją, bo po pierwsze: „X” film przyjął, po drugie: film oglądali dwaj moi mentorzy: Jerzy Kawalerowicz oraz Janusz Majewski i ocenili, że dałem radę. Los nie był jednak dla mnie łaskawy.
„Głównym mankamentem tego filmu jest niespójność jego treści. Zadawałem sobie pytanie w ciągu projekcji, o czym autor chce mnie przekonać, czy też pouczyć? Czy to ma być pokaz głupoty i wielu jej odmian, czy zachęta do znieczulicy?”
„Film jest po prostu bardzo źle zrobiony, nie ma w nim ani jednej sceny aktorskiej, która jest powyżej amatorskiego teatru. Jest to sztuczne, nudne, źle zagrane i dlatego pozostajemy obojętni i w nic nie wierzymy”.
„Ogólnie film oceniam jako nieznaczący dla mnie, jeśli chodzi o treść i wykonany bardzo miernie, a co mnie bardzo dziwi, że dobrzy aktorzy grają źle”.
Takie opinie zostały wygłoszone podczas kolaudacji, która miał zadecydować o dopuszczeniu filmu do emisji. Po takich ocenach film oczywiście nie został „przyjęty” i zalecono mi kolejne „dokrętki”, które przynajmniej w założeniu mogłyby uratować film i spowodować, że TVP jednak go wyemituje.
Dokrętki odbyły się w lipcu. Od ukończenia zdjęć minęło pół roku, aktorzy Ewa Żukowska i Włodzimierz Press żyli już zupełnie innym wyzwaniami i filmami, a Włodek dodatkowo zgolił brodę po pierwszych dokrętkach. Mieszkanie, w którym przyszło nam sceny dokręcać, przeszło generalny remont, musieliśmy więc niejako je restaurować do poprzedniego stanu. Łatwo nie było, ale wreszcie pod koniec lipca telewizja film przyjęła.
Ale ponieważ trwało to tak długo, przygotowania do debiutanckiego filmu kinowego, który miałem rozpocząć latem, zostały odwołane. Produkcja filmu „Kwinto”, znanego dziś pod tytułem „Vabank”, musiała poczekać jeszcze rok.
Jerzy Kawalerowicz lojalnie przed zdjęciami uprzedził mnie, że po tak niefortunnym przyjęciu mojego poprzedniego filmu, jeśli ten „Kwinto” mi nie wyjdzie, to mogę stawać na czterech głowach, ale już więcej filmu nie zrobię. To wyzwanie było rzeczywiście va banque.
Kiedy go wreszcie rok później ukończyłem, nie było mowy o dokrętkach, a i kolaudacja miała zupełnie inny przebieg.
„Debiut uważam za bardzo dojrzały. Gatunek zaproponowany dzisiaj jest rzadki w naszej kinematografii i uważam, że jest to jeden z najlepszych filmów kryminalnych zrealizowanych po wojnie. Chciałbym zwrócić uwagę na sprawną reżyserię, na dobre dialogi, które są świetnie podawane przez doskonałych aktorów. Film bardzo mi się podobał, bardzo się na nim ubawiłem i śmiałem, i sadzę, że widz będzie równie ubawiony, bo to jest swego rodzaju polskie «Żądło»”.
Okazało się, że jednak coś umiem, mimo że przez ten rok specjalnie się nie zmieniłem.
Tak już miało być do końca czasów, kiedy obowiązywały kolaudacje, czyli do czerwca 1989 r.
Przyjęcie do rozpowszechniania „Seksmisji”, „Vabanku 2”, „Kingsajzu” i „Déjà Vu” to już były marsze po sukces. Tego ostatniego także w Moskwie, gdzie kolaudacja musiała się odbyć, ponieważ była to polsko-radziecka (de facto: polsko-ukraińska) koprodukcja. Z tego doświadczenia pozostało mi dość mroczne wspomnienie niewielkiej, ponurej sali, właściwie celi kolaudacyjnej bez okien, gdzie przy wąskim stole skazańcy i kaci siedzieli twarzą w twarz. Pomyślałem wówczas: gdyby te ściany mogły mówić o tym, co słyszały i co widziały… Jeśli istnieje genius loci, to wyczuwałem tam pot, krew i łzy, a przede wszystkim strach tak gesty, że można było go krajać nożem. Znałem obelgi rzucane przez sowieckich filmowych naczelników w twarz Andriejowi Tarkowskiemu i innym wybitnym reżyserom, których twórczość była nie w smak Kremlowi. Na szczęście byliśmy już po polskiej kolaudacji, na której świetnie „Déjà Vu” przyjęto, więc towarzysze radzieccy schowali wilcze zęby i smutno kiwając głową zaakceptowali film.
Zdarzyło się też, już po sukcesie „Vabanku”, że wychodziłem z gmachu TVP na Woronicza i zatrzymał mnie redaktor/reżyser Grzegorz Lasota, jeden z najbardziej bezlitosnych kolaudantów „Bezpośredniego połączenia”. Powiedział, że wtedy się pomylił. Po raz pierwszy w życiu nie rozpoznał w debiutancie reżyserskiego potencjału. Podziękowałem mu za to wyznanie, świadczące o cywilnej odwadze. Podobnego zdania był Bolesław Michałek, który w książce opisującej historię Zespołu „X” przyznaje się, że szefostwo pomyliło się w ocenie „Bezpośredniego połączenia”. Największą frajdę sprawił mi jednak list od Andrzeja Wajdy po tym, jak obejrzał w kinie „Seksmisję”. Wyraził zadowolenie, że pomimo trudnych początków udało mi się wybić na zawodowca. Wówczas ciągle jeszcze byłem zły na pana Andrzeja i pomimo uczucia satysfakcji listu nie zachowałem, jednak w następnych latach mieliśmy już wspaniałe relacje i Mistrz, kiedy tylko mógł, przychodził na premiery moich kolejnych filmów.
Moja żona Ewa do dziś uważa, że „Bezpośrednie połączenie” na tle pozbawionych humoru, ponurych filmów „moralnego niepokoju” to film, który był światełkiem w tunelu.
Z dzisiejszej perspektywy sądzę, że mój pierwszy film nie był może ani wybitny, ani zbyt ambitny, ale na pewno nie zasłużył na los, który go spotkał. Już jako producent pilnowałem się, żeby filmów młodszych kolegów, które w studiu „Zebra” produkowaliśmy, nie oceniać pochopnie, na podstawie własnego humoru i samopoczucia w momencie ich oglądania, bo wiedziałem, ile to może kosztować zdolnych, choć może nie od pierwszego razu, twórców.
PS. Myślałem, że cenzura filmów skończyła się razem z peerelem. Jednakże ostatnio za kolaudowanie i cenzorowanie filmu zabrał się ktoś, kto powinien zajmować się zupełnie innym rzeczami. Ten osobnik, przez przypadek wysoko wyniesiony, ale dziecinnie nadmuchany, wystraszony i nieporadny, w sposób głupi i obraźliwy zaczął wypowiadać się cenzorsko na temat filmu „Zielona granica” Agnieszki Holland. Dodając przy tym, że filmu nie widział i nie ma zamiaru oglądać. Trzeba oddać sprawiedliwość, że Bohdan Poręba, mimo że wyrastający z tego samego ideologicznego co domorosły kolaudant pnia, przynajmniej oglądał filmy, na temat których się wypowiadał.