Skoro jeden z najlepszych rosyjskich filmowców powtarza brednie o denazyfikacji i ptakach przenoszących do Rosji Covid, czego oczekiwać po mniej światłych i obytych w świecie Rosjanach?
Na polsko-radzieckiej granicy rosyjski celnik znajduje arbuza.
– Jak się nim podzielimy? – mówi do polskiego kolegi. – Po bratersku?
– Nie – odpowiada polski celnik. – Wolałbym pół na pół.
Ten antyradziecki dowcip we wrześniu 1988 roku opowiedział polskiej ekipie na Festiwalu w Odessie Nikita Michałkow, najpopularniejszy wówczas i najbardziej utalentowany radziecki reżyser.
Ale zacznijmy od początku…
Raz któryś lecę z Moskwy do Odessy i znowu, psiakrew, odwołali lot! To nie są słowa z protest songu Władimira Wysockiego. To radziecka rzeczywistość.
Taka sytuacja zdarzała mi regularnie w czasie przygotowań do filmu, który kręciłem w tym portowym mieście. Za każdym razem czekałem godzinami na lotnisku Wnukowo na przekładane wciąż rejsy do Odessy. Wprawdzie w 1988 roku w tutejszym bufecie były w przystępnej cenie i szampan, i kawior, ale czekanie i odlot w środku nocy nie niosły ze sobą pozytywnej energii. Nigdy nie było wiadomo, dlaczego się czeka. Taki był po prostu styl Aerofłotu – trzymać pasażerów w niepewności i nie udzielać informacji.
Na pewno nie czekało się z powodu pogody. W Odessie zawsze było cieplej niż w Moskwie. Obywatele Związku Radzieckiego nie mieli prawa o nic pytać, mogli najwyżej jak w pieśni Wysockiego „pokornie zasypiać.”
Jak ja się właściwie znalazłem na tym moskiewskim lotnisku?
Popularność „Vabanku” i „Seksmisji” w Kraju Rad, spowodowała, że szefowie kinematografii radzieckiej zaproponowali, żebym następny film zrobił u nich.
– Ale jaki?
– A jaki chcecie! – odpowiedzieli.
To była propozycja nie do odrzucenia. „Chciałbym nakręcić »Mistrza i Małgorzatę«” – powiedziałem. Odpowiedzieli, że w takim razie mogę nakręcić film, jaki chcę, OPRÓCZ „Mistrza i Małgorzaty”.
Wtedy sięgnąłem po pomysł, którego nie udało mi się sprzedać rok wcześniej w Hollywood: amerykański płatny zabójca przyjeżdża do komunistycznego kraju ze zleceniem zlikwidowania zdrajcy mafii. Nieprzygotowany na warunki realnego komunizmu jest bezradny jak ryba bez wody. Taka Mission unacomplished. Zamieniłem tylko współczesną Warszawę na sowiecką Odessę w czasach Nowej Ekonomicznej Polityki.
Ukraińska Odessa był zawsze inna niż reszta tak zwanego Związku Radzieckiego. Przede wszystkim był to kosmopolityczny tygiel kultur i religii. Miasto, z którego portów ewakuowały się po rewolucji ostatnie białogwardyjskie oddziały wraz z milionami uchodźców, uciekających przed władzą radziecką. Znałem Odessę ze smutnych opowiadań Babla i śmiesznych powieści Ilfa i Pietrowa. No i przede wszystkich z powodu legendarnej dla każdego kinomana sekwencji na portowych schodach w filmie „Pancernik Potiomkin”. Nigdy też nie zapomniałem o bawiącym tu zaledwie 160 lat wcześniej na tak zwanym zesłaniu Adamie Mickiewiczu. Zakochany w mężatce, Karolinie Sobańskiej, pięknej agentce carskiej tajnej policji, napisał w Odessie swoje najbardziej erotyczne sonety. Odessa, ta brama na Wschód i Zachód, zawsze była najbardziej europejskim miastem carskiego Imperium. To miejsce, słynne z żydowskich kawałów i ukraińskich przysmaków, zamieszkiwali najbardziej dowcipni i sympatyczni ludzie na Ziemi.
Tak było również w 1988 roku. W przeciwieństwie do na przykład Moskwy, ludzie na ulicach uśmiechali się do siebie i byli uprzejmi jak w całym cywilizowanym świecie. Zaczynając pracę nad scenariuszem z Saszą Borodianskim, scenarzystą świetnych filmów „Afonia” i „Stworzył nas jazz”, wiedzieliśmy, że chcemy mieć w filmie trochę Babla, trochę Ostapa Bendera, bohatera „13 krzeseł” Ilfa i Pietrowa, ale przede wszystkim, sytuując film w 1924 roku, chcieliśmy mieć w nim Sergieja Eisensteina, kręcącego scenę masakry na schodach odeskich. I tak, 1 września 1988 roku, zaczęliśmy zdjęcia do „Déjà Vu”.
Kręciliśmy w Odeskiej Wytwórni Filmowej, najstarszej wytwórni filmowej w Imperium Rosyjskim, tej samej, w której Ostap Bender bezskutecznie próbował sprzedać swój scenariusz pt. „Szyja”. Wytwórnia miała trzy olbrzymie hale zdjęciowe i basen do kręcenia trickowych zdjęć w rodzaju: bitwa morska. Byłem zaskoczony profesjonalizmem ukraińskich filmowców. Walentina Gidulianowa, scenografa, poznałem wcześniej i właśnie po spotkaniu z nim uwierzyłem, że ten film uda się zrobić. Wala wiernie odtworzył realia NEP-u w Odessie z tamtych czasów.
Staraliśmy się pokazać wszystkie charakterystyczne odeskie miejsca. Od gmachu opery, której wnętrze zagrało operę w Chicago, przez wysadzane platanami aleje ulic Puszkina i Derybasowską, aż po plac z pomnikiem założyciela Odessy diuka de Richelieu na szczycie odeskich schodów. Współczesny asfalt, który jest zmorą wszystkich filmów historycznych i z którym w Polsce nigdy nie można było sobie poradzić, tu pokonywano za pomocą wytłaczanych z gumy arkuszy „kocich łbów”, którymi szybko i sprawnie pokrywało się całe połacie współczesnej asfaltowej nawierzchni. Imponował mi sposób, w jaki Walentin dbał o swoje dekoracje. Spostrzegłem, że wszyscy jego pracownicy poruszają się w filcowych bamboszach, żeby nie zadeptać misternie wykonanej przez siebie parkietowej mozaiki na podłodze. W Polsce, mimo że mieliśmy nie gorszych fachowców, kilka razy zdarzyło mi się, że przygotowana dekoracja zadeptywana była buciorami tych samych fachowców, którzy ją kilka chwil wcześniej wykonali.
Kierowniczka produkcji strony ukraińskiej nazywała się Fieodozja Wiszniakowa, wytrawna profesjonalistka, która podczas II wojny jako młoda dziewczyna była pilotem myśliwca. Na moje pytanie, ile niemieckich samolotów zestrzeliła, uśmiechała się w milczeniu, uroczo kiwając głową na boki. Precyzja i szybki refleks przydawał jej się w filmowych produkcjach. W dodatku film był nafaszerowany kaskaderskimi popisami. Johnny Pollack – nasz główny bohater – wyskakiwał w biegu z pociągu, skakał do morza z pasażerskiego statku, wypadał przez okno hotelowe do samochodu, stojącego na dole, zjeżdżał na rowerze-tandemie po odeskich schodach i przeżywał wiele trudnych przygód. Jerzy Stuhr, będący wówczas u szczytu fizycznej formy, większość tych numerów wykonywał sam, ale nad tymi najniebezpieczniejszymi czuwał Oleg Fiedułow, szef ekipy kaskaderów – najlepszej, z jaką udało mi się pracować.
Główny numer kaskaderski filmu polegał na tym, że nasz bohater wyskakuje oknem pociągu w pełnym biegu, koziołkuje kilkadziesiąt metrów po nasypie kolejowym, by wreszcie wbić się głową w propagandowy plakat. Nakręciliśmy to w jednym długim ujęciu.
Dublujący Jurka kaskader, Artiom, wykonał skok trzy razy i wydawał się mniej zmęczony niż my, którzy to kręciliśmy.
Sowiecki system realizacji filmów miał jedną podstawowa wadę. Wszyscy pracownicy techniczni byli wynagradzani nie za dzieło, tylko brali co miesiąc pensję – opłacało im się więc kręcić jak najdłużej. Mimo to ukraińscy filmowcy starali się jak mogli, by dorównać naszej ekipie, przywykłej do szybkiego tempa pracy. Walentin powiedział mi potem, że ten film – nakręcony w trzy miesiące – był rekordem odeskiej wytwórni od czasów jej powstania w 1919 roku.
Równolegle do nas realizowany film był już w zdjęciach ponad rok.
W ZSRR czas nic nie kosztował.
Mieszkaliśmy w filii Hotelu Pasaż, w daczy dzięki pierestrojce świeżo odebranej KGB i sowieckiej nomenklaturze. Obszerna willa położona była w pięknym parku, a w niej sauna, niewielki basen, a przede wszystkim bilard, który umilał nam wieczory. O nasze bezpieczeństwo dbała ochrona w osobie „ogrodnika” lejtnanta KGB plus owczarek alzacki.
Pies był tak skutecznie wyszkolony w atakowaniu intruzów, że bywał niebezpieczny nawet dla swojego opiekuna. Kilka razy widzieliśmy „ogrodnika” całego w bandażach, z rękami broczącymi krwią. Kiedy wracaliśmy po zdjęciach, rozglądaliśmy się, czy psa nie ma w pobliżu i dopiero wyskakiwaliśmy z filmowego busika, by pędem wpadać do hotelu.
Wszystko to działo pod czujnym okiem emerytowanego pułkownika KGB Piereplotczikowa, weterana wojny radziecko-fińskiej. Co tydzień polska ekipa musiała brać udział w biesiadach, urządzanych przez pułkownika, którego zwaliśmy „generałem”.
Jeśli chodzi o toasty, Jurek Stuhr był ulubionym obiektem Piereplotczikowa. Szczególnie jeden toast Jurek zapamiętał na całe życie. Generał przemówił następująco: Machulski eto nie nastojaszczyj Poliak, on możet żyt wiesdie, w Paryże, w Niu Jorkie, wiesdie. On kosmopolit. A wot Jurik, da! Eto nastojaszczyj Poliak! Poczemu? Potomu szto on Ruskowo nie lubit! Wypijmy za drużbu!
Mniej więcej po dziesięciu dniach zdjęć rozpoczął się w Odessie Międzynarodowy Festiwal Filmowy, który był wszystkim nie na rękę. Kręciliśmy trudne zdjęcia w samym centrum Odessy przed hotelem „Krasnaya” (dziś „Bristol”), a festiwalowe atrakcje i zwiększone zainteresowanie gapiów siłą rzeczy przeszkadzały w zdjęciach.
To wtedy właśnie Nikita Michałkow w festiwalowym klubie Złoty Diuk, opowiedział dowcip o arbuzie.
Polska ekipa, a także gość festiwalu Jacek Bromski – prywatnie mój przyjaciel i współproducent naszego filmu z ramienia Studia Filmowego „Zebra” – byli zauroczeni dystansem Nikity do władzy radzieckiej.
Pewnie był to uboczny efekt pierestrojki.
Michałkow pokazywał na festiwalu swój najnowszy film „Oczy czarne”, a Jacek „Sztukę kochania”. Organizatorzy postarali się o wyśmienitych gości. Gwiazdą numer jeden był Marcello Mastroianni, bohater filmu Michałkowa. Okazał się niezwykle miłym gościem, który najbardziej zaprzyjaźnił się z naszym aktorem Grzesiem Heromińskim. Do końca festiwalu widywało się ich razem. Najwidoczniej dobrze się czuli w swoim towarzystwie. Łączyła ich pasja do aktorstwa i ukraińskiej wódki. Michałkow najwyraźniej polubił polską ekipę, bo bardzo często przyjaźnie do nas zagadywał. Najbardziej chciał się zakolegować z Jackiem Bromskim. Jakiś czas potem Jacek wytłumaczył mi, dlaczego. Jacek świetnie mówi po angielsku i na ogół przebywał w towarzystwie angielskojęzycznych gości festiwalu. Michałkow wziął go za amerykańskiego producenta i chciał przy okazji festiwalu załatwić sobie film w Hollywood. Jacek mieszkał w innym hotelu i ciągle musiał tłumaczyć portierowi, który sprawdzał przepustki wchodzących gości i jak portier z naszego filmu nie chciał nikogo wpuścić, że litera „G” w słowie gostinica – po rosyjsku „hotel” – jest od słowa Gost a nie Gułag. Bez powodzenia.
Kiedy dziś widzę fotografie dobrze mi znanych odeskich miejsc, gdzie przed hotelem Bristol, operą, pamiętającą występy Isadory Duncan i Enrica Caruso, na wspaniałych odeskich bulwarach ustawiono worki z piaskiem i przeciwczołgowe zapory jak w 1941 roku, wydaje mi się, że to się nie dzieje naprawdę. Że to są zdjęcia z jakiegoś katastroficznego filmu klasy B.
Myślę o Wali, o Fieni, o Olegu, Artiomie i wszystkich ukraińskich przyjaciołach, z którymi wówczas z zapałem i radością kręciliśmy film. Myślę też o moich rosyjskich przyjaciołach, wspaniałych aktorach z tego filmu, którzy, jak wiem, wstydzą tego, co robi Putin i jest im niewymownie smutno.
Ale kiedy dziś słucham, co Nikita Michałkow ma do powiedzenia na temat najazdu Rosji na Ukrainę, wiem, że nie wszyscy Rosjanie myślą tak jak moi aktorzy. Skoro on, laureat Oscara za „Spalonych słońcem – jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem – powtarza brednie o denazyfikacji i ptakach przenoszących do Rosji Covid, czego oczekiwać po mniej światłych i obytych w świecie Rosjanach?
Pokłosiem tej wojny na długie dziesięciolecia zostanie niechęć do Rosji i smutne rozczarowanie „rosyjskimi artystami”. Bardzo mi z tego powodu przykro, lecz póki co, nie będę miał ochoty obejrzeć nowego filmu Michałkowa ani nie sięgnę po tomik Brodskiego, który z pogardą pisze o Ukraińcach.
Jestem przeciwko wylewaniu dziecka z kąpielą, ale po mordach, gwałtach i rozbojach putinowskich żołdaków w Ukrainie, wszyscy rosyjscy ludzie sztuki akceptujący najazd – ze strachu lub powodu wypranych mózgów – stracili mój szacunek.
Zapowiedź czarnosecinnych poglądów „Wielkorusa” Michałkowa zabrzmiała już trzydzieści dwa lata temu w rozmowie z wielkim rosyjskim aktorem Wsiewołodem Safonowem, grającym u nas profesora Baboczkina. Safonow zwierzył się mi, że zagrał w stu czterdziestu filmach, ale tylko jeden z nich był komedią. „Déjà Vu” była drugą. Wiedząc, że jego córka Elena zagrała w ostatnim filmie Michałkowa, spytałem, jak się udały te „Oczy czarne”?” Wsiewołod spojrzał na mnie wymownie i po dłuższej chwili milczenia orzekł: Oczeń cziornyje (Bardzo czarne).
Dopiero dziś zrozumiałem tę enigmatyczną grę słów.
Sława Ukrainie!