Kiedy usłyszałem, że Marek rezygnuje z aktorstwa i więcej grać nie będzie, w pierwszej chwili nie uwierzyłem. W drugiej chwili pomyślałem: „A może ma rację?”. Bo to jest jednak bardzo eksploatujący fizycznie i psychicznie zawód, a w dodatku, jak wiemy, dość niepoważny.
Siedzieliśmy z Ewą i Januszem Majewskim w pendolino relacji Warszawa – Kraków. Oczywiście w maskach, gdyż środek pandemii. Tuż za środkowym przejściem usadowił się ksiądz, którego zauważyłem już na peronie, bo wyglądał jak karykatura z antyklerykalnych broszur. Wysoki, chudy, zgarbiony jak przecinek, z teczką w ręku, w okularach, oczywiście bez maski na twarzy. Gawędząc, zaczęliśmy narzekać w swoim gronie na cholerne covidowe ograniczenia, które utrudniają oddychanie i konwersację. Ni stąd ni zowąd ksiądz wciął się w środek rozmowy: „Zdejmijcie te maski! Przecież to głupota! Nie ma żadnego koronawirusa!”. Zamurowało mnie. Uznałem jednak, że sutanna nie zwalnia z dobrego wychowania i w najmniej niemiły sposób na jaki potrafiłem się zdobyć, odpowiedziałem: „Proszę się zająć własnym życiem i nie wtrącać do prywatnych rozmów. Wiem, że księdzu łatwiej wierzyć w cuda niż w bakterie!”. Ksiądz wymamrotał coś, co można było uznać za przeprosiny i pilnie zaczął się wpatrywać w pejzaż za oknem. Ewa i Janusz spojrzeli na mnie skonfundowani, że tak obcesowo obszedłem się z osobą bądź co bądź duchowną. Dla mnie było najważniejsze, że zadziałało i do końca podróży nie było więcej komentarzy. Na dworcu w Krakowie czekał na nas Marek i pierwsze, co usłyszał od moich towarzyszy podroży, to że potraktowałem księdza jakby nie był księdzem. „Tego?” – zapytał Marek, wskazując oddalający się przecinek bez maski – „ To Roman K., były proboszcz z Bydgoszczy, z powodu covidowych fake newsów zawieszony w swoich funkcjach z zakazem publicznych wystąpień. Facebook zablokował go nawet w sieci. To nie jest dobry człowiek”. Z uśmiechem usłyszałem, jak reszcie naszej delegacji ulżyło.
Wsiedliśmy w auto i pojechaliśmy do Konar pod Kraków na obiad do teściów, na który Marek zaprosił miesiąc wcześniej. Przyjęcie było wyborne, żona Antonina przesympatyczna, teściowie Maryna i Grześ bardziej niż gościnni, córeczka Helenka słodka. A doszło do tego tak: siedzimy w Sopocie, oglądając „Goliatha” z Billem Bobem Thortonem. Nagle dzwoni do mnie nieznany numer. Jest dość późno w nocy, ale moja mama ma 91 lat, więc odbieram. „Aktor mówi!”. Nie rozpoznałem głosu: „Jaki aktor?”, „no, Marek”. „Marek? Kopę lat! Zmieniłeś numer telefonu! Gdzie jesteś?”. „W Hiszpanii. Słuchaj, moja żona Antonina cię lubi”. „Moje filmy chyba?” „No tak, tak… Powinniśmy się spotkać”. „Z radością!”. „Zrobiłeś coś ostatnio?”. „Serial dla Canal Plus. ‹‹Mały Zgon›› się nazywa”. „Możesz przesłać?”. Wysłałem mu linki. A po kilku godzinach „binge-watchingu” on mi wysyła SMS-y, że bardzo śmieszne i że nie ma żadnej „kliszy”, a myślał, że w rodzinnej produkcji to niemożliwe. I jakie to miłe, że nie zna nikogo z aktorów. Na koniec stwierdził, że koniecznie musimy się zobaczyć i zorganizował to spotkanie. Prosił tylko, żebyśmy zabrali naszego wspólnego przyjaciela Janusza Majewskiego. Bardzo się z Ewą ucieszyliśmy, bo z Markiem jest zawsze wesoło, a towarzystwo Janusza jest dla nas zawsze intelektualnym świętem.
Marka poznałem dawno, dawno temu w 1978 roku, właśnie przy filmie Janusza Majewskiego „Lekcja martwego języka”. Miałem już napisany scenariusz „Kwinto” i bardzo chciałem, by zagrał w filmie Moksa. Po przeczytaniu Marek z entuzjazmem przyjął rolę i spytał: „Kiedy zaczynamy?”. „To chwilę potrwa” – odpowiedziałem mu. Najpierw musiałem zrobić dyplom i film telewizyjny. Następnym razem spotkaliśmy się przy nowym projekcie Janusza, serialu „Królowa Bona”. Miałem zagrać epizod służącego księcia Mazowieckiego, otrutego przez Bonę. Na jeden dzień przyjechałem do Malborka na zdjęcia i w holu hotelu wpadłem na Marka. On grał w serialu Frycza-Modrzewskiego. Obaj byliśmy strasznie głodni, hotelowa restauracja nie działała, wyszliśmy na miasto coś zjeść. Idziemy, noc ciemna choć oko wykol, ani żywej duszy, ani restauracji! Nagle widzimy: stoi facet! W jednej ręce pękata torba z zakupami, drugą trzyma się latarni. Marek pyta: „Przepraszam pana, czy jest gdzieś tutaj jakaś fajna knajpa niedaleko?”.
Facet puszcza latarnię, żeby pokazać kierunek: „O tam!”. W tym momencie torba w drugiej ręce przeważyła i gość runął jak długi. Śmialiśmy się z Markiem z tego filmowego gagu, który zawitał do niefilmowej rzeczywistości, jeszcze długo po kolacji. Następnego dnia mieliśmy wspólną scenę do nakręcenia. Jako dworzanin księcia odpowiadałem na pytania komisji wielmożów, a zasiadały w niej tuzy polskiego aktorstwa z Wiktorem Sadeckim na czele, który zadał mi pytanie: „Czy była tam takoż i wojewodzianka?”. Miałem odpowiedzieć „Owszem była”, ale skoro on powiedział „takoż”, to ja też mówię: „Takoż była”. Marek, który nie był na to „takoż” przygotowany, wybuchnął śmiechem, więc Janusz musiał przerwać ujęcie. W ten sposób „ugotowałem” Frycza-Modrzewskiego. Następnym razem mieliśmy się spotkać w Łodzi na planie mojego kinowego debiutu „Kwinto”. Dwa tygodnie przed zdjęciami odbyła się ostatnia przymiarka kostiumów. Ale zanim doszliśmy do garderoby, Marek niespodziewanie bardzo mnie przeprasza i mówi, że nie może u mnie zagrać. I w ogóle nie może w tym czasie w niczym grać. Byłem załamany, bo prawie niemożliwe było, aby w kilka dni znaleźć kogoś, kto Marka zastąpi. Film widocznie powstawał pod dobra gwiazdą, bo w ostatniej chwili pojawił się Jacek Chmielnik i uratował rolę. Do dziś nie wiem, co się stało, że Marek wówczas mi odmówił. Chyba do teraz tego żałuje, bo czasem, kiedy o tym napomykam, ucina, prosząc, żeby mu tego nie przypominać. Tajemnica, której nie poznamy. Bywa tak, że reżyser, któremu aktor odmówił roli, już nigdy do niego nie wraca. Sam mam kilku takich aktorów. W tym wypadku czułem, że jest między nami chemia, śmieszą nas te same żarty, a w dodatku lubimy ze sobą przebywać, więc nadal chciałem, by u mnie zagrał, gdy tylko nadarzy się okazja. Musiałem na to poczekać dziesięć lat.
W filmie „V.I.P.” zagrał aktora, siebie właściwie, który gra księcia Józefa Poniatowskiego. Nie mam wątpliwości, że ta scena, która jest kwintesencją absurdów pracy aktora na planie filmowym, jest najśmieszniejszą w tym filmie, a może nawet w całym moim dorobku. Po tej krótkiej współpracy obaj nabraliśmy apetytu na więcej. Przy okazji każdego spotkania Marek zwracał się do mnie głosem Andrzeja Wajdy, którego genialnie naśladuje: „Zrozumiałem, że powinniśmy razem pracować”. Na kolejną sposobność czekaliśmy kolejne siedem lat, do filmów o Jurku Kilerze. Zagrał tam niewielką, acz istotną, rolę dyrektora więzienia. Na planie „Kilera” obiecałem mu, że następnym razem zagra u mnie główną rolę. Nie chciał trzymać mnie za słowo, mówił, że najważniejsze, byśmy znowu się spotkali. Wreszcie przyszły „Pieniądze to nie wszystko” i obiecana rola. Spędziliśmy ze sobą na planie czterdzieści dni po dziesięć godzin dziennie jak na koloniach dla dorosłych. Wspominam to jako uroczy czas, bo Marek jest gejzerem żartów. Reżyserzy poważni, podchodzący do swojej pracy bardzo serio, mają z nim trudniej. Marek nie kupuje takiego podejścia do zawodu. Ma uczulenie na plany filmowe, na których panują „ atMOsfera i naMAszczenie”. (akcentowanie jego). To nas łączy. Też uważam, że kręcenie filmów w porównaniu z innymi poważnymi zawodami, jak lekarz, nauczyciel czy pilot F16, jest niepoważne jak rock’n’roll i nie ma co udawać, że jest inaczej. Na podstawowym poziomie film powinien być dobrą rozrywką, a jeśli czasem uda się coś więcej? Chapeau!
Po „Pieniądzach” chciałem obsadzić Marka w każdym swoim projekcie. W „Superprodukcji” znowu zagrał aktora, który specjalizuje się w rolach folksdojczów. To była mała rólka, a oprócz tego naśladował głos Wajdy w sekretarce telefonicznej. Było to tak zabawne, że po obejrzeniu filmu na krótko obraziła się na niego małżonka Mistrza. (Ostatnio, notabene, Marek użyczył „głosu Wajdy” do przejmującego filmu Mariusza Wilczyńskiego „Zabij to i wyjedź z tego miasta”. Podobno sam Andrzej Wajda go o to poprosił). Jako producent też miałem szczęście wyprodukować kilka filmów, gdzie Marek grał główne role: „Psy”, „Kuchnię polską”, a przede wszystkim „Dzień świra”. Po przeczytaniu scenariusza było dla mnie jasne jak słońce, że to rola dla Marka. Okazało się, że dla autora scenariusza, który miał być równocześnie reżyserem filmu, nie było to aż tak jasne. Marek Koterski główną rolę chciał powierzyć Czarkowi Pazurze. Byłby to obsadowy samobój, bo Czarek przy całym swoim aktorskim geniuszu był po prostu do tej roli za młody. Na szczęście Czarek odmówił. W scenariuszu była scena, w której bohater filmu na znak protestu, że osiedlowe psy walą kupy, gdzie popadnie, robi kupę pod oknem właścicielki jednego z psów. Czarek nie wyobrażał sobie tego zagrać, bo „co by o mnie pomyślała moja nastoletnia córka?”. Kamień spadł mi z serca! Dzięki tym pedagogicznym wątpliwościom Czarka, Marek stworzył ikoniczną postać „wypalonego” polskiego inteligenta. Zrobiliśmy potem jeszcze króciutką nowelkę „Sushi” w składance „Solidarność, Solidarność”, kręconej na rocznicę powstania tego związku. To nasze ostatnie zawodowe spotkanie. Było tego o wiele za mało.
W filmowym środowisku, gdy ludzie naprawdę się lubią, nie zaczynają spotkań od pytań: „Dlaczego nie dzwonisz?”, ale rozmawiają, jakby ostatni raz widzieli się przedwczoraj. Taka jest właśnie moja relacja z Markiem. Toteż wtedy w nocy w Sopocie bardzo się ucieszyłem z Marka telefonu. Mieszkanie w Sopocie to zresztą także jego zasługa. Zdarzyło się przed laty, że tego samego dnia, niezależnie od siebie, przeczytaliśmy z Ewą wywiad z nim, bodaj w „Polityce”. Mówił tam, że kupił mieszkanie w Sopocie, bo co innego przyjeżdżać do hotelu, a co innego do mieszkania, gdzie czeka książka założona na stronie, na której się przerwało lekturę. Ten obraz książki czekającej z zakładką tak nam przemówił do wyobraźni, że niemal jednocześnie zadzwoniliśmy do siebie z pytaniem: „Damy radę kupić mieszkanie w Sopocie?”. Udało się i niejako dzięki Markowi już szesnaście lat tam przemieszkujemy. Gdy już kupiliśmy mieszkanie, umówiliśmy się z nim na miejscu i Marek oprowadził nas po mieście, pokazując kultowy „Bar Przystań” i wszystko co najważniejsze w Sopocie, przerywając co chwila wycieczkę podpisywaniem autografów. Paradoksalnie potem już się nigdy w Sopocie nie spotkaliśmy, bo zajął się sprowadzanie najlepszych win ze świata i ciągle był w podróży.
Bardzo Marka cenię nie tylko za jego styl życia, ale także za to, jakim jest aktorem. Potrafi ożywić każdy, nawet najgorzej napisany tekst. Potrafiłby prawdziwie zagrać nawet sprawozdanie o stanie państwa premiera Morawieckiego. Jest także aktorem, który „zakłada” rolę na siebie, a nie „chowa” się za nią, robiąc oko do publiczności: „gram głupka, ale tak naprawdę jestem w porzo”. Kiedy usłyszałem, że Marek rezygnuje z aktorstwa i więcej grać nie będzie, w pierwszej chwili nie uwierzyłem. W drugiej chwili pomyślałem: „A może ma rację?”. Bo to jest jednak bardzo eksploatujący fizycznie i psychicznie zawód, a w dodatku, jak wiemy, dość niepoważny. Podobnie jak reżyser filmowy. Zwłaszcza z wiekiem, kiedy nabiera się dystansu i myśli o sobie: „Co ja robię w krzakach na jakimś zadupiu w środku wakacji z dala od toalety?”. Może Marek ma poczucie, że w tym zawodzie zrobił już tyle, że wystarczy? Zaczął swoją historię „Historią żółtej ciżemki” w 1961 r. Po prawie pół wieku obecności w teatrze i filmie mógł mieć dosyć, jak to on mówi, „wygłupiania się”. Szanuję tę decyzję, choć boleśnie mi go brak w polskim kinie. Od spotkania w Konarach pozostajemy w częstszym kontakcie. Wysyłamy sobie memy i komentujemy wzajemnie rzeczywistość. I za każdym razem czekam na spotkanie z nim, bo wiem, że mnie rozbawi i podniesie mnie na duchu o trzy, cztery centymetry. Kiedy przeczytaliśmy gdzieś, że Marek, dziś oddany bez reszty winiarstwu, kupił dom w Hiszpanii i spędza tam z rodziną całą polską zimę, popatrzyliśmy z Ewą po sobie. „Hm… a może…?”.