FelietonNiespotykanie poważny człowiek

Niespotykanie poważny człowiek

O nominacjach sędziowskich i awansach dotychczas decydowała Krajowa Rada Sądownicza, której skład wybierały środowiska sędziowskie. Reformatorzy uznali, że skoro rada powołuje złych ludzi, to trzeba zacząć od zmiany samej rady.

Przez całe zawodowe życie wydawało mi się, że jestem niezmiernie poważnym człowiekiem. Wstawałem rano, zakładałem białą koszulę, a w przypadku, gdy chciałem sobie pozwolić na odrobinę ekstrawagancji, błękitną. Do tego dobierałem krawat, najlepiej granatowy w delikatny nieprzykuwający uwagi wzór, zakładałem czarny garnitur i wyposażony w ten codzienny mundur wyruszałem do pracy. Pracowałem w monumentalnych budynkach, na fasadach których widnieją łacińskie sentencje. Zakładałem długą, czarną togę z zieloną wypustką i na sali sądowej wstawałem na widok wchodzącego sądu. Kilka godzin zajmowało mi przesłuchiwanie świadków i spory z prokuratorem, a dzień kończyłem przemówieniem, w którym starałem się przekonać sąd co do niewinności klienta, którego broniłem. By tego dokonać, cytowałem Cycerona lub któregoś z filozofów czy laureatów literackiej nagrody Nobla, których przemyślenia najbardziej pasowały do realiów danej sprawy. Tak monotonne i powtarzalne w wielu szczegółach życie wiodłem przez wiele lat. Pamiętam, jak jeszcze w latach dziewięćdziesiątych przeczytałem, że jakiś niezadowolony z otrzymanego wyroku mężczyzna nazwał sąd „cyrkiem”, a sądzących go sędziów „klaunami”, za co został skazany na karę pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem. Byłem wtedy oburzony z dwóch powodów: z jednej strony, że ktoś ośmielił się tak uderzyć w autorytet sądu, który był dla mnie najwyższą zawodową wyrocznią; z drugiej strony, że za takie działanie dostał wyrok. Prawo do wyrażania poglądów i krytyki instytucji państwowych uważałem za niezbywalne i przysługujące każdemu.

Owo ustabilizowane zawodowe życie zmieniło się w momencie, gdy Zbigniew Ziobro postanowił przeprowadzić coś, co nazwał „reformą sądownictwa”. Wspomniałem zaś o cyrku, bo uświadomiłem sobie, że wchodząc do budynku Sądu Najwyższego, gdzie miałem bronić sędziego tego sądu przed Izbą Dyscyplinarną, podświadomie podśpiewywałem piosenkę „Klauni” z repertuaru Franka Sinatry: „Niekiepski cyrk… Tworzymy tu… Po ziemi idę ja… A Ty wśród chmur… A klauni, gdzie?”.

Skąd to skojarzenie? To opowieść o tym, jak moje życie niezmiernie poważnego człowieka zmieniło się w niekończącą się podróż rollercasterem. Otóż, przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości wielokrotnie wchodzili w spory sądowe z politykami innych opcji. Najczęściej te sprawy przegrywali. Za kłamców wyborczych sądy uznawały Jarosława Kaczyńskiego, Mateusza Morawieckiego czy Zbigniewa Ziobrę i wielu innych polityków tej formacji. Nie mogąc wygrać swoich spraw przed niezawisłymi sądami, postanowili zmienić reguły gry w ten sposób, by ich sprawy były sądzone nie przez niezawisłych sędziów, a przez osoby, które oni wskażą. Osiągnięcie takiego stanu wymagało zmian ustawodawczych, które nazwali „reformą wymiaru sprawiedliwości”. Założenia jej były proste. O nominacjach sędziowskich i awansach dotychczas decydowała Krajowa Rada Sądownicza, której skład wybierały środowiska sędziowskie. Reformatorzy uznali, że skoro rada powołuje złych ludzi, to trzeba zacząć od zmiany samej rady. Szybko odwołano dotychczasową, jeszcze w trakcie trwania jej kadencji, i zmieniono przepisy w ten sposób, że skład nowej wybrali politycy Prawa i Sprawiedliwości. Poprzez tę korektę zapewnili sobie bezpośredni wpływ na wszystkie sędziowskie nominacje, po czym zaczęli awansować oddanych sobie sędziów.

Przewidując, że może to wywołać protesty środowisk prawniczych, powołali specjalną jednostkę prokuratury do ścigania sędziów oraz Izbę Dyscyplinarną do ich skazywania. Nie trzeba oczywiście dodawać, że o składzie tej Izby decydowali politycy, a weszli do niej prokuratorzy i pracownicy Ministerstwa Sprawiedliwości, charakteryzujący się lojalnością wobec ministra. No i zaczęło się, cała maszyna ruszyła z kopyta, zajmując się ściganiem tych sędziów, którzy ośmielili się protestować przeciwko podporządkowywaniu sądownictwa władzy. Siłą rzeczy sprawa trafiła do Trybunału Sprawiedliwości w Strasburgu, który uznał, że Krajowa Rada Sądownicza w nowym kształcie działa nielegalnie, co skutkuje nieważnością dokonanych przez nią nominacji sędziowskich. Sama zaś Izba Dyscyplinarna nie jest sądem, bo nie spełnia wymogu niezależności, który powinien cechować sąd.

I tu dochodzimy do punktu kulminacyjnego. Takich neosędziów, którzy nie powinni orzekać, powołano kilkuset, a oni, mimo że nie powinni wydawać wyroków, robią tą. Każdego dnia, idąc do sądu, nie wiemy, co się wydarzy, a wariantów jest wiele. Jako obrońcy nosimy ze sobą listę neosędziów i sprawdzamy, czy któryś z nich nie zasiada w wyznaczonym dla naszej sprawy składzie. Jeśli tak się dzieje, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że pozostali sędziowie odmówią orzekania z neosędzią, przez co sprawa się nie odbędzie i cały dzień sesyjny mamy w plecy. Jeśli sędziowie sami się nie wyłączą, to my powinnyśmy złożyć taki wniosek, co z kolei wszczyna kilkugodzinną procedurę jego rozpatrywania. Jeśli sędzia nie zostanie wyłączony, to taki wyrok obarczony jest wadą, a zatem, jeśli jest dla nas niekorzystny, wnosimy o jego uchylenie. Jeśli zaś jest dla nas korzystny, robi to strona przeciwna. Jeśli z tego powodu wyrok zostanie uchylony, kilka miesięcy lub lat naszej pracy idzie w diabły, dlatego, że sąd był źle obsadzony. Jednak taka sytuacja wcale nie jest najgorsza.

Wyobraźmy sobie, że taki wyrok się uprawomocni, mimo że jest obaczony bezwzględną przesłanką odwoławczą. Wtedy może zostać zaskarżony nadzwyczajnym środkiem odwoławczym i po latach zostać uchylony. Jakie skutki może spowodować to w praktyce! Nasza ukochana żona uzyskuje z nami rozwód i będąc święcie przekonana, że ma nas na zawsze z głowy, rozpoczyna nowe życie. My jednak wykazujemy, że sąd był źle obsadzony i wyrok jest nieważny z mocy prawa. Wtedy stracona przed laty żona jest zgodnie z prawem ponownie naszą żoną z tym, że może być żoną bigamistką (jeśli wyszła ponownie za mąż). Inna hipotetyczna sytuacja: wygrywamy proces o sporną kwotę miliona złotych i jesteśmy tak szczęśliwi, że idąc w zawody z ministrem Michałem Dworczykiem, kto potrafi wydać więcej w restauracji w trakcie jednego posiłku, przepijamy w ciągu roku całe wygrane w procesie pieniądze, będąc świecie przekonani, że stanowią one naszą własność. Prawomocny wyrok jednak zostaje unieważniony, bo sąd był źle obsadzony i wydane pieniądze trzeba zwrócić.

Popatrzmy, co jeszcze może wydarzyć się na salach sądowych. Sędziowie, którzy wykonując wyrok TSUE, uchylają wyroki wydane przez neosędziów lub odmawiają sądzenia z nimi, są z kolei ścigani przez rzeczników dyscyplinarnych powołanych przez Zbigniewa Ziobrę. Tu rodzi się dla obrońcy kolejna pułapka. Przychodzimy na wyznaczony termin sprawy, sprawdzamy, że w składzie nie ma sędziów powołanych przez nową KRS, a zatem wszystko powinno pójść sprawnie. Może nas jednak czekać niespodzianka, bo do naszej sprawy został wyznaczony sędzia, który orzekał wcześniej z neosędzią i odmówił zasiadania z nim w jednym składzie. Jeśli tak było, to może się okazać, że już dziś zostanie zawieszony przez Zbigniewa Ziobro w wykonywaniu czynności, a zatem sprawa spadnie z wokandy. Może też już być nie tylko zawieszony, ale pozbawiony immunitetu i oskarżony w procesie karnym, co spowoduje kolejną niemożliwość rozpoznania sprawy. To jednak nie koniec niebezpieczeństw. Może okazać się, że sędzia, któremu wyznaczono prowadzenie sprawy, na którą przyszliśmy, o nic nie jest oskarżony, ale w związku z masowo wszczynanymi postępowaniami dyscyplinarnymi został wyznaczony rzecznikiem dyscyplinarnym w sprawie innego sędziego lub został ustanowiony jego obrońcą. Wtedy z wokandy nie tylko spadnie sprawa, którą miał prowadzić obwiniony sędzia, ale również sprawy jego oskarżyciela i obrońcy.

Każdy dzień trwania reformy powoduje, że prawdopodobieństwo dojścia do skutku wyznaczanych spraw maleje w tempie proporcjonalnym do czasu trwania reformy. Reforma skutkuje też problemami w prawniczym savoir-vivre. Jeśli Izba Dyscyplinarna nie jest sądem, a zasiadające tam osoby nie są sędziami, to nie mają oni prawa sądzić sędziów. Jednak to robią, pomimo że podejmowane przez nich decyzje nie mają żadnej mocy prawnej. W tej sytuacji rodzi się pytanie, po co adwokaci chodzą na takie sprawy, jeśli toczą się one przed gremium nie będącym sądem. Powód jest prosty. Prokuratura wiedząc, że Izba Dyscyplinarna nie jest sądem, mimo to kieruje do niej wnioski o uchylenie immunitetu sędziom, a następnie w przypadku ich uchylenia stawia sędziom zarzuty karne. Jedyną szansą powstrzymania tego jest przekonanie osób o tym decydujących, a nie mających uprawnień do podjęcia decyzji w tej sprawie, do swoich racji. Wychodząc z założenia, że adwokat, żeby pomóc swojemu klientowi powinien bronić nawet w piekle, chodzimy do Izby Dyscyplinarnej. Gdy wchodzimy na sale, widzimy mężczyzn i kobiety ubranych w togi i udających sędziów. Powstaje pytanie, czy informować ich, że wiemy o tym, że nie są tym za kogo się podają czy prowadzić grę pozorów. Ja zdecydowałem się informować, wychodząc z założenia, że każda kropla drąży skałę. Przynosi to efekty, bo po zabezpieczeniu TSUE niektórzy członkowie Izby zrezygnowali z orzekania. Dlatego tłumaczymy kobietom i mężczyznom przebranym w togi, dlaczego nie są sędziami i nie mogą orzekać.

Zasadą na sali jest, że gdy sąd wchodzi, obecni wstają. Jednak co robić, gdy na salę wchodzą osoby udające sędziów? Adw. Roman Giertych rozwiązał ten problem, informując sąd, że przemawia na stojąco, bo tak mu wygodniej, czym nawiązał do zachowania adw. Jana Olszewskiego, który, nie chcąc wysłuchać haniebnego uzasadnienia w sprawie politycznej rozpoznawanej w okresie anciene régime, powiedział sędziemu, że musi natychmiast opuścić salę rozpraw, bo ma odruchy wymiotne. Jednak adw. Roman Giertych bronił się sam, więc skutki konfrontacji z sędziami dotknęłyby wyłącznie jego. Dlatego adwokaci broniący sędziów wstają, postępując tak z szacunku dla sali sądowej. Kolejne pytanie brzmi: jak zwracać się osób ubranych w togi, które orzekają w sprawach dyscyplinarnych? Pytanie pozornie niemądre, bo wiadomo, że zawsze mówimy „proszę sądu” lub „wysoki sądzie”. Ale tu mamy do czynienia z sądem, który sądem nie jest. Sprawę dodatkowo komplikuje wiążący nas zakaz podawania sądowi nieprawdy. Stąd łamańce typu „proszę izby”, „proszę organu” lub „szanowni zebrani”. Nie jest to łatwe dla kogoś, kto zawsze mówił „wysoki sądzie”. Stąd zakłady, ile razy ktoś się przejęzyczy. No i jak pozostać w tym wszystkim niespotykanie poważnym człowiekiem?
Wychodząc z sądu, nuciłem kolejną zwrotkę utworu Franka Sinatry: „Śmiesznie nasz los… Swą farsę gra… Myślałem przecież… Że pragniesz tego, co ja… A klowni, gdzie?”.