HANIA

Co tu kryć, nieczęsto się zdarza, żeby nadworny operator Stevena Spielberga chciał zrobić film w Polsce i w dodatku w naszym studio.

W najśmielszych snach nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę musiał dostosowywać swoje filmowe plany do planów filmowych Stevena Spielberga.
A było to tak…
Pewnego jesiennego dnia 2005 r., w kieleckim mieszkaniu w środku nocy zadzwonił telefon.
– Czy mówię z panem Andrzejem Gołda? – powiedział głos z lekkim amerykańskim akcentem.
Wyrwany ze snu, nieprzytomny abonent, potrzebował dwóch sekund na przypomnienie sobie, jak się nazywa, zanim wysapał:
– Tak…
– Nazywam się Janusz Kamiński i chciałbym zrobić film z pana scenariusza.
Po dalszych trzech sekundach namysłu Andrzej Gołda odchrząknął i odpowiedział: – Czy wie pan, która jest godzina?
– Zaraz sprawdzę… Szósta dwie po południu – odpowiedział rześko głos po drugiej stronie słuchawki.
– Dzwonię z Hollywood.
– Z jakiego Hollywood?
– Z tego w Kalifornii. Nazywam się Janusz Kamiński…
– TEN Janusz Kamiński ? – przerwał mu Andrzej, już trochę bardziej rozbudzony. – Ten od Stevena…
– …Spielberga? Tak – dokończył głos po drugiej stronie. – I chciałbym zrobić film ze scenariusza „Hania”. Kiedy możemy się spotkać?
Scenarzysta, kiedy już synapsy mu się lekko rozgrzały, zaczął coś kojarzyć. Rzeczywiście był autorem scenariusza „Hania”, który jakiś czas temu udało mu się sprzedać pewnemu filmowemu studiu i który czekał na realizację, jak się wydawało, ad kalendas Graecas.
– Ale jak… Skąd pan wie?
– Panie Gołda, za tydzień będę w Paryżu, to wpadnę do Polski i pogadamy.
„To ma być żart?!” – zaświtało w głowie scenarzysty, ale rozmówca się rozłączył.
Następnego dnia Andrzej zadzwonił do mnie.
– Przepraszam, że zawracam ci głowę, ale wczoraj w nocy miałem dziwny telefon. Zadzwonił niejaki Janusz Kamiński, że chce zrobić „Hanię”… I albo mi się to śniło, albo koledzy robią mi kawał.
– Nie śniło ci się – odpowiedziałem. – Jego polska agentka już do mnie dzwoniła i potwierdziła. Janusz Kamiński chce robić „Hanię”! Gratuluję…
– Ale Kamiński to operator, a gość mówił, że chce reżyserować, a nie robić zdjęcia… – mówił Andrzej.
– Zdjęcia też chce zrobić. I reżyserować. Zgodziłeś się, mam nadzieję?
– Co?… O, w mordę! – odpowiedział Andrzej i na tym wstępna rozmowa scenarzysta – producent się zakończyła.
Nie muszę dodawać, że byłem wniebowzięty, podobnie jak Andrzej Gołda. Co tu kryć, nieczęsto się zdarza, żeby nadworny operator Stevena Spielberga chciał zrobić film w Polsce i w dodatku w naszym studio. O Kamińskim wiedziałem tyle, że skończył szkołę filmową w Chicago, że Holly Hunter, gwiazda filmu „Fortepian”, była jego żoną i że ma za sobą reżyserski debiut – horror „Stracone dusze” z Winoną Ryder. Janusz opuścił Polskę w 1981 jako 22-latek i nie utrzymywał relacji z krajem. Po „Liście Schindlera” odnowił kontakty. Teraz przygotowywał w Paryżu film „Motyl i skafander”, więc miał do Polski bliżej niż z Los Angeles i zjawił się w Warszawie niebawem po tym telefonie. Spotkaliśmy się na śniadaniu w Hotelu Sheraton. Zanim zdążyłem wypowiedzieć kurtuazyjne słowa: „Jak miło pana poznać”, Janusz klepnął mnie w plecy ze słowami:
– Kochany, mówmy sobie po imieniu. Myśmy się już poznali…
Wydawało mi się niemożliwe, żebym nie zapamiętał takiego spotkania.
– Możesz nie pamiętać, byłem wtedy w szkole filmowej, a ty pokazywałeś w Chicago „Seksmisję”.
W błyskawicznym flashbacku przypomniałem sobie! Jesienią 1984 r. pokazywałem film na Międzynarodowym Festiwalu w Chicago i na afterparty podszedł do mnie sympatyczny chłopak w okularach, żeby mi go pogratulować. Podziękowałem i spytałem, co on tu robi. Odpowiedział, że studiuje w Columbia College sztukę operatorską; spytałem, czemu nie w Łodzi. Uśmiechnął się, mówiąc: „Bo jestem tutaj…”.
– Przypomniałem sobie! – wykrzyknąłem. – Nie potraktowałem cię wtedy protekcjonalnie?
– No właśnie, byłeś miły! A ja pamiętam takie rzeczy…
Zasiedliśmy do śniadania. Janusz opowiedział, jak bardzo podoba mu się scenariusz – skromna historia o młodym małżeństwie, które z jakichś powodów nie może mieć dzieci i bierze chłopca z sierocińca, by spędził z nimi Wigilię. Kacper, jak się potem okaże, posiada paranormalne zdolności – umie lewitować, sprawiać, że marzenia się spełniają i ma tajemniczą przyjaciółkę, bożonarodzeniową choinkę Hanię. W końcu Kacper odchodzi, ale zostawia młodą parę przy nadziei…
– Chcę zrobić film o takim Małym Księciu, co w czasie Christmasa schodzi na ziemię.
– Rozumiem – przytaknąłem. – Pan Jezus jako Mały Książę i Wigilia. To świetny czas na taką opowieść.
– Tylko nie chciałbym tego całego religijnego entourage’u.
– Rozumiem – przytaknąłem ponownie – polska Wigilia bez religijnego entourage’u. To może być trudne ale da się zrobić.
– Da się, bo to musi być film sekularny!
– Spektakularny? – Nie byłem pewny, czy dobrze zrozumiałem.
– Sekularny, czyli, no… – Janusz szukał w myślach polskiego słowa.
– Świecki? – domyśliłem się.
– Właśnie.
– Hm… A dlaczego?
– Bo w Stanach religia jest przestarzała, a ja wierzę, że film ma szansę w Stanach.
Odpowiedziałem, że z radością pomogę mu znaleźć fundusze na „Hanię”, ponieważ ta historia jest tak samo nie z tej ziemi, jak to, że on chce zrobić film w Polsce.
Trochę trwało, zanim znaleźliśmy biznesmena z Krakowa, który domknął budżet. Był tak samo podekscytowany jak ja na myśl o współpracy z Januszem Kamińskim, a dodatkowo możliwością zaistnienia w branży filmowej. Kolejny punkt, jaki zdobyliśmy, to namówienie Jana A.P. Kaczmarka, który był kompozytorem „Straconych dusz”, żeby napisał muzykę także do naszego filmu.
Wszyscy byli jak najlepszej myśli – na wstępie mieliśmy dwóch laureatów Oscara i absolutnie amerykański scenariusz, trafiający prosto w serca amerykańskiej widowni!
Widzieliśmy się już skromnie stojących na gali Oscarowej albo przynajmniej Golden Globowej. Teraz zostało tylko skompletowanie ekipy i obsady. Janusz w przerwie zdjęć we Francji wpadał do Polski, by mieć decydujący głos przy castingu. Głównych bohaterów: Agnieszkę Grochowską i Łukasza Simlata wybraliśmy bardzo szybko. Dłużej szukaliśmy odtwórcy roli Kacpra. Niemal w ostatniej chwili znaleźliśmy w Trójmieście Maćka Stolarczyka – dziecięcego aktora z serialu „Magiczne drzewo”. Janusz uwierzył, że Maciek, mając za sobą filmowe doświadczenia, da sobie radę. Rzeczywiście młody aktor był sprawny zawodowo, znał tekst na pamięć i czuł kamerę.

Podziwiałem Janusza, który z potrzeby serca zrobienia tego filmu zrezygnował z intratnych reklam w Hollywood, a także na dwa miesiące opuścił młodą żonę Rebeccę i dwójkę bliźniąt-niemowlaków, Helenkę i Bruce’a. Po planie rozmawiał godzinami z Rebeccą, która z dnia na dzień miała coraz bardziej dość jego polskiej przygody z filmem. Janusz jednak był pełen energii i z poświeceniem przyjmował skutki uboczne swojej dezynwoltury. Ja zaś cieszyłem się, że będę mógł podpatrzeć jego operatorskie sztuczki i podpytać go o niektóre sceny w filmach Spielberga, które razem nakręcili. Cała ekipa nadstawiła uszu, kiedy Janusz rzucił od niechcenia, że właśnie rozmawiał przez telefon ze Stevenem i reżyser chce wpaść do nas na zdjęcia. Obiecałem, że już dziś wyrobię Stevenowi przepustkę do wytwórni na Chełmskiej. Oczami duszy zobaczyłem Spielberga wałęsającego się po korytarzach polskiej fabryki snów. Byłoby to wydarzenie porównywalne do połączenia statku Sojuz z Apollo.

1 grudnia uczestniczyliśmy z Januszem w rozdaniu Europejskich Nagród Filmowych w Warszawie, co on skwitował jako miłą uroczystość, choć zupełnie bez znaczenia. Zdjęcia rozpoczęły się 4 grudnia 2006 r. i miały trwać do końca stycznia 2007.
– Ale pamiętasz, że 15 muszę na chwilę wyskoczyć do Stanów? – przypominał mi ciągle Janusz. Od początku była to zaplanowana przerwa w zdjęciach. 18 grudnia Janusz wraz z żoną i dziećmi był zaproszony na 60. urodziny Stevena Spielberga, w jego posiadłości na Long Island.
– Wiesz, nigdy nie przypuszczałem, że będę musiał dostosowywać swoje filmowe plany do planów filmowych Stevena Spielberga.
Janusz uśmiechnął się i powiedział: – That’s why life is so damn interesting.
– Jasne. Złóż Stevenowi życzenia od całej naszej ekipy!
– Tak zrobię.
Janusz rozpoczął zdjęcia z impetem. Przyzwyczajony do hollywoodzkich standardów, kompletnie nie liczył się z zużyciem taśmy filmowej oraz bardzo drogiego sztucznego śniegu, niezbędnego, bo czekała nas kolejna bezśnieżna Wigilia. Wpływało to w fatalny sposób na kondycję kierownika produkcji, który był świeżo po zawale i z trudem uniknął następnego, czytając dzienne raporty zużycia taśmy i sztucznego śniegu. Studio Filmowe ZEBRA tradycyjnie trzymało stronę reżysera. Wolałem, żeby Janusz kręcił swój film bez zmartwień o drugorzędne, choć kosztowne duperele typu taśma czy sztuczny śnieg.
Wrócił ze Stanów 2 stycznia 2007, nabuzowany pozytywną energią.
– I jak? Steven ucieszył się z życzeń?
– Ucieszył, ale niestety nie wpadnie do nas. Przygotowuje dwa filmy naraz.
– Cały Steven! Najważniejsze, że zdążyłeś na te urodziny.
– Wysłał po nas swojego Gulfstreama, a po świętach wróciliśmy nim do Los Angeles, wraz z sześciorgiem dzieci Spielbergów. A wiesz, o czym cały czas myślałem?
– „Trzeba latać prywatnymi?”
– Że w razie katastrofy komunikat CNN brzmiałby: „Zginęło sześcioro dzieci Stevena Spielberga oraz cztery inne osoby”.
– Eee… Chyba nie – zaprotestowałem. – Wymieniliby wszystkie nazwiska!
Dalszy ciąg zdjęć poszedł jak z płatka. Zaczął się marsz po sukces. Janusz wrócił do Stanów razem z montażystą filmu. Kiedy już go zmontowali, w Łodzi z Janem A.P. Kaczmarkiem dokończyliśmy dźwiękową postprodukcję, wzbogacając film o muzykę. Ostatnia wersja wydawała mi się za długa, ale miałem pomysł, jak ją o 15 minut skrócić. Zadzwoniłem do Janusza, żeby to obgadać.
– Doskonale! – odpowiedział.
– Czyli zgadzasz się skrócić?
– Nie! Miałem na myśli, że jest doskonale! Nie trzeba niczego skracać!
– OK. To w końcu twój film – odparłem i do skrótów nie doszło.
Po pierwszej projekcji w wąskim gronie nie było entuzjazmu. Ktoś z widzów powiedział: „Miał być Mały Książę, a wyszedł Mały Inżynier”. Zrozumiałem, że szanse na Oscara oddalają się. Janusz przyleciał z Los Angeles prosto na premierę. Gdy światło się zapaliło, szepnął mi do ucha:
– Kurna, to jest za długie!
Nie mogłem zaprzeczyć.
– Są też głosy, że trochę za sentymentalne jak na polską widownię – dodałem.
– Na Amerykę będzie akurat! – odpowiedział Janusz i z filmem pod pachą wrócił do Hollywood pokazać go Spielbergowi.
Dla mnie epilog „Hani” odbył się pięć lat później, na gali po rozdaniu Oscarów, gdzie znalazłem się jako producent „W ciemności” Agnieszki Holland. Łaskawy los chciał, że w czasie party wpadliśmy z Agnieszką na państwa Spielbergów. Agnieszka przedstawiła nas i spytała Stevena, czy widział jej film. „Jeszcze nie…”. Ale kiedy dodałem, że jestem producentem filmu „Hania”, Steven Spielberg ucieszył się:
– A ten film widziałem! Jest OK, tylko trochę za mało sentymentalny jak na Hollywood.
I nagle zrozumiałem, że czasem nie sam film jest istotny, jak droga, którą się z nim przemierza i nowe przyjaźnie, jakie się na niej spotyka. Dlatego życie jest tak cholernie interesujące!