Żyjemy sterylnie. W antykwariatach zalegają góry odrestaurowanych z pietyzmem mebli z litego drewna, mosiądzu, marmuru. Wolimy dwa razy droższe skandi z płyty pilśniowej.
Wielka aukcja charytatywna. Towarzyskie wydarzenie roku. Obwieszona najdroższymi zegarkami i torebkami śmietanka towarzyska Warszawy, sącząc szampana, kontempluje wystawione na licytację dzieła sztuki. Nie zawsze ze zrozumieniem. Wmieszany w tłum reporter dużej stacji telewizyjnej zadaje gościom jedno – pozornie proste – pytanie: „Jaki jest Pani / Pana ulubiony malarz?”. Na twarzach VIP-ów strach miesza się z przerażeniem. Pewien biznesmen odpowiada, że Picasso. Inna pani, że impresjoniści. Ulubionym malarzem znanej piosenkarki okazuje się być Salvador Dali. Słowem: banał. Przed oczami stają mi te popularne albumy o modzie – PRADA, GUCCI, VERSACE – które nuworyszki strategicznie lokują na stolikach kawowych w swoich apartamentach, aby gościom nie umknęło, że pani domu interesuje się modą. To trochę tak, jak ogłosić światu, że jest się wielkim fanem Beatlesów, a na pytanie, które ich płyty ma się w swojej kolekcji, odpowiedzieć, że ma się tylko jedną – The Best of. Picasso i Dali zawsze na fali, ale gdzie Wróblewski, Hockney, Basquiat? Czy jedynymi wyznacznikami dzisiejszej elitarności są drogie samochody, homary zjedzone w najmodniejszych lokalach, opalenizna z Seszeli i labubu przypięte do torebki Birkin? Czy zapomnieliśmy o sztuce?
Według raportu Artinfo.pl rynek aukcyjny w 2024 r. wzrósł o blisko 3 proc., do 449 mln zł. 20 950 obiektów kupiono na 495 aukcjach. Nadal daleko nam do Europy Zachodniej, ale zaczynamy gonić Australię. Co ciekawe, sztuka współczesna stanowi prawie 69 proc. wylicytowanych dzieł. W tym segmencie znam dwa rodzaje kupców: tych, którzy tę sztukę rozumieją (chwalebna mniejszość), i tych, którzy szukając ładnej dekoracji do wnętrza dali się namówić marszandowi na konkretnego, gorącego artystę (zdecydowana większość).
Nic tak nie zdradza naszej przynależności klasowej, jak wybór sztuki, którą się otaczamy. Na początku lat 90. w domach polskich krezusów królowały zakupione naprędce biedermeiery, Kossaki i portrety przodków, karkołomnie zestawione z lamparcimi dywanami i przeskalowanymi lustrami w grubych, ociekających złotem ramach. Od tamtych czasów barok poszedł w odstawkę, ale nadal łatwo odróżnić wnętrza inteligenckie od nowobogackich. W tych pierwszych sztuka będzie wyszukana, nieoczywista, będzie mieć kontekst. W tych drugich króluje łatwy i przyjemny w odbiorze Olbiński. Inteligencja wybiera politycznie zaangażowaną wczesną twórczość Dwurnika, nowe pieniądze – jego późne, cukierkowe widoki miast. Na każdego Marka Roeflera – pasjonata szkoły paryskiej i założyciela prywatnego muzeum sztuki w Konstancinie – przypada dwóch innych miliarderów, którzy mylą Witkacego z Wyspiańskim, więc – dla świętego spokoju – kupują Fangora. Żyjemy sterylnie. W antykwariatach zalegają góry odrestaurowanych z pietyzmem mebli z litego drewna, mosiądzu, marmuru. Wolimy dwa razy droższe skandi z płyty pilśniowej.
Wyparliśmy sztukę jako coś obcego, niedostępnego. Przeświadczenie, że sztuka jest elitarną dziedziną, to pokłosie komunizmu. W tamtym systemie obrazy podziwiało się w muzeach. W ciszy, skupieniu i kapciach filcowych. Dzisiaj najciekawszą sztukę znajdziemy w galeriach i domach aukcyjnych, które regularnie urządzają wystawy przedaukcyjne, na które wstęp ma każdy. Nie zmierzą nas tu wzrokiem jak Julię Roberts w butiku na Rodeo Drive w słynnej scenie w „Pretty Woman”. Wręcz przeciwnie: misją domów aukcyjnych jest popularyzacja sztuki. Im większa świadomość społeczna sztuki, tym większe nią zainteresowanie, co finalnie ma się przełożyć na jeszcze większy obrót.
Jak zatem inwestować w sztukę, aby nie stracić? Pewien znany inwestor udzielił mi niegdyś na to pytanie zaskakująco prostej (a zarazem wybitnie tragikomicznej) odpowiedzi: „Kupuj to, co Ci się podoba. Gdy moda przeminie i dzieło straci na wartości, przynajmniej będziesz mieć coś ładnego na ścianie”. Od siebie dodałbym jedynie, że niekoniecznie musi to być Olbiński.

