WywiadyZainspirowana

Zainspirowana

Z Kamilą Kamińską, aktorką, rozmawiała Katarzyna Mazur.

Bezpośrednim, choć nie jedynym, powodem naszego spotkania jest Twój udział w filmie „Miłość i miłosierdzie”.
Co spowodowało, że podjęłaś się zagrania roli św. Faustyny?

Powodów było kilka. Potraktowałam to początkowo jako zaproszenie do zawodowego wyzwania. Kiedy zaproponowano mi zdjęcia próbne, stwierdziłam, że spróbuję, mimo że nie jestem w ogóle do Faustyny podobna. Fizycznie łączą nas jedynie zielone oczy. Tak mi się wtedy wydawało. Mimo że za dużo o Faustynie nie wiedziałam, nie czytałam jej „Dzienniczka”, wydawało mi się, że dam radę. Intuicja podpowiadała mi, że znajdę do niej drogę. Chciałam się z tą rolą zmierzyć, wiedziałam, że będzie krokiem dalej, patrząc na role, które do tej pory grałam. Po zdjęciach próbnych długo trwało, zanim zapadła ostateczna decyzja. Najpierw św. Faustynę miał grać ktoś inny, potem jeszcze inny, eksperci szukali odpowiedniej osoby, robili charakterystykę postaci, żeby aktorka, która będzie ją grała, była jak najbardziej zbliżona do tego, jaka Faustyna faktycznie była. Mierzenie się z wyobrażeniami dotyczyło i dotyczy chyba każdego z nas. Przełamując je, po kilku miesiącach zdecydowano, ku mojemu zdziwieniu, że to będę właśnie ja. Pomyślałam, że tak widocznie ma być.


Jakie emocje towarzyszyły Ci, kiedy w końcu zostałaś zaproszona na plan?
Kiedy się okazało, że zagram Faustynę, przygoda pełną parą zaczęła się z dnia na dzień. Bo kiedy już wiem, że coś robię, to robię to na 100 procent. Pojechałam do klasztoru, zaczęłam czytać „Dzienniczek”. Poczułam, że w tym zadaniu nie tylko wyzwanie aktorskie jest najistotniejsze. Zaczęłam mieć wątpliwości, nie wiedziałam, czy jestem w ogóle godna, żeby zagrać taką postać. Z jednej strony ona święta, a z drugiej ja, taki zwykły człowiek.

Jak Ci się udało te obawy pokonać?
To był proces. Zaczęłam szukać, czytać, pytać, jaka Faustyna była. Chciałam się do niej zbliżyć. Powoli ta rola, a w zasadzie sama Faustyna, zaczęła mnie zmieniać. Im bardziej zagłębiałam się w „Dzienniczek”, im więcej rozmawiałam z siostrami o Faustynie, tym bardziej przeżywałam jej życie razem z nią. To było niezwykłe.

To jest rola, która zmieniła cokolwiek w Twoim postrzeganiu kościoła i wiary?
Faustyna jest wg mnie trochę ponad kościołem. Oczywiście była w nim obecna jak najbardziej jako zakonnica, jako apostołka Bożego Miłosierdzia, jako święta. To, co przeżyła, jak żyła, kim była, jest jednak tak uniwersalne w rozumieniu duchowym i emocjonalnym, że nie utożsamiam jej tylko z kościołem, a znacznie szerzej. „Dziś wysyłam Ciebie do całej ludzkości z moim miłosierdziem. Nie chcę karać zbolałej ludzkości, ale pragnę ją uleczyć, przytulając ją do swego miłosiernego serca”, mówił Jezus do Faustyny, jak zapisała w dzienniku. To jest przesłanie dla każdego człowieka, bez wyjątku, nie tylko dla wierzących. Świat potrzebuje miłosierdzia. Zaimponowała mi relacja Faustyny z Jezusem. Mam wrażenie, że ja swoją dzięki niej też pogłębiłam. Analizując jej historię, przyjrzałam się bliżej normalności bliskości na linii człowiek – Jezus. Relacja Faustyny z Jezusem, z ks. Sopoćko, moja z nią relacja, były dla mnie kolejnym zaproszeniem do bycia sobą.

Nie bałaś się, że nie udźwigniesz tej roli, a szczególnie konfrontacji z wyobrażeniami o Faustynie?
Chyba się nie bałam. Na początku zależało mi, żeby ją jak najlepiej oddać, stąd tak intensywnie poszukiwałam informacji o niej. Ale ileż można się zastanawiać, jaka była, jaki miała charakter, co jest prawdziwe, jak się ubierała, czy to lubiła, czy tego nie? Jeżdżąc do kolejnych klasztorów, dowiadywałam się szczegółów – że się głośno śmiała, że lubiła dzieci. Wiele jej cech, które sobie wyobrażałam, znalazło potwierdzenie w rzeczywistości. Wyobrażałam ją sobie tak: bardzo ludzka, pokorna i miała w sobie prostotę. I okazało się, że taką była, choćby w opisach. W którymś momencie jej cechy charakteru przestały być dla mnie ważne, a zaczęłam szukać esencji. Zaczęłam z Faustyną trochę rozmawiać, szczególnie, kiedy byłam w jej pokoju. To mi pozwoliło „odpuścić”. Uświadomiłam sobie, że moją rolą nie jest na siłę być Faustyną. Nie muszę zdobywać tej całej wiedzy, bo nie sposób wszystkiego się dowiedzieć w tak krótkim czasie. Koniec końców, w ciszy, zrozumiałam, że mam swoją historię do przeżycia i tak mogę ożywić jej postać. Trochę tak było, że Faustyna pozwoliła mi iść moją własną drogą. Z jednej strony to było przerażające, bo w którą stronę mam iść? Nie wiedziałam do końca. A z drugiej tak wyzwalające, że pozwoliłam się Faustynie zwyczajnie prowadzić.

Myślisz, że widz to zauważy. Odczuje?
Nie wiem. Mam nadzieję, choć ten film w częściach fabularnych, w których uczestniczę, jest uzupełnieniem dokumentu. Nie jest łatwo, mając do dyspozycji krótkie ujęcia, w jednej czynności, jak na przykład grabienie liści, mycie podłogi, przyjście do zakonu, krótkie rozmowy z księdzem Sopoćko i siostrami – pokazać wszystko, co się wypracowało na etapie przygotowań, pracy nad postacią. Chyba chodzi o obecność, przekazanie tej obecności. Z jednej strony to niewiele, z drugiej może dużo. I wcale nie roszczę sobie prawa, że taka, jaką ją zagrałam, Faustyna była. To było moje z nią spotkanie.

Wracając do mojego pytania o obawy przed konfrontacją z odbiorcą – inaczej jest chyba kreować postać od początku do końca wymyśloną, a inaczej zmierzyć się z postacią, którą każdy z nas sobie jakoś wyobraża.
Równie dobrze można za beznadziejnie zagraną uznać postać fikcyjną. Tak myślę. Rolę ocenia się w kontekście. Albo działa, albo nie działa. Chociaż to prawda, że zmierzenie z wyobrażeniem jest wyzwaniem, z jakiegoś powodu wyzwanie nie polega na doskonałości lecz na zmaganiu.

Abstrahując od roli Faustyny – przygotowywałaś się, wchodząc na taką ścieżkę zawodową, do tego, że będziesz oceniana?
Od tego zaczynałam. Byłam wrażliwa, mało odporna na krytykę, ale pracowałam nad tym, żeby się uodpornić już przed szkołą, bo moje sceniczne początki związane są z teatrem eksperymentalnym. Robiliśmy takie rzeczy, które były raczej kontrowersyjne – albo znajdowały zwolenników, albo nie. Nauczyłam się w tej sztuce offu bezkompromisowości. Wiedziałam, że będę wystawiona na ocenę. Tylko ta ocena była czym innym, kiedy zaczęłam traktować swoją pasję zawodowo. Przestałam robić coś, co wynikało tylko ze mnie i zespołu, który tworzyliśmy, z wolności, a zaczęłam być oceniana w kontekście wykonywanego zadania.

Z tego co opowiadałaś wcześniej, wnoszę, że Twoje podejście do powierzanych Ci zadań, ról, jest dość zasadnicze. Poważnie podchodzisz do każdego tematu, za który się zabierasz…
Może zbyt poważnie? (śmiech) Zawsze chciałam dać z siebie najwięcej, jak potrafię. Ciągle wydawało mi się, że mogę lepiej. Tylko co to znaczy? Ambicja napędza pozytywnie, dopóki nie staje się przesadnym perfekcjonizmem. Na początku drogi nie wiedziałam, jak to budowanie, praca nad rolą, powinny wyglądać. Polegałam na intuicji i wyobrażeniach. Dużo od siebie wymagam. Poznaję coraz więcej technik, metod, każdy ma inną, każdy znajduje odpowiednią dla siebie i za każdym razem na nowo dla każdej nowej pracy. Chyba najbardziej zaskakującym dla mnie doświadczeniem było, kiedy całkowicie musiałam pozbyć się własnej osobowości i wcielić w kogoś kompletnie innego. Teraz skupiam się na tym, żeby było prawdziwie, żebyśmy byli usatysfakcjonowani z pracy razem z całą ekipą i żeby to, co robimy, wywoływało emocje u widzów.

Mówisz o ekipie, reżyserach. Często widz postrzega artystę, aktora, jako zapatrzonego w siebie egocentryka, indywidualistę podążającego własną drogą. A tak naprawdę to, że Ty możesz grać, jest wynikiem pracy mnóstwa ludzi. Jak przebiega zazwyczaj proces poukładania się z ekipą?
Tego nauczyłam się przy „Najlepszym”. Zobaczyłam, jak bardzo ważne jest to, żebyśmy grali do jednej bramki. To ze mną zostało. Może dlatego, że w końcu miałam szansę spojrzeć na postać nie tylko z perspektywy jeden sceny, ale przebiegu postaci przez całość scenariusza. Dla mnie niezwykle ważny jest etap przygotowawczy, wtedy buduję swoją bohaterkę. I wyobraź sobie, że nie wszystkie moje propozycje dotyczące moich ról, reżyserzy przyjmują. (śmiech) I może nie dlatego, że są złe, tylko akurat nie są dobre do tego filmu. (śmiech) W ogóle cieszę się, kiedy mam czas rozmawiać na planie, konsultować się, dopytywać np. operatora, co będziemy robić, on mi doradza, jak mam się ustawić. To są techniczne, ale bardzo ważne kwestie. I często na planie pracujemy już na tych niuansach. Jeżeli znam całe techniczne zaplecze, jeżeli wiem, jakie będą nawet krótkie ujęcia, to mi daje czas na kombinowanie, co mogę faktycznie przekazać. Oczywiście, reżyser jest najważniejszy, to on jako „głowa” – spaja całość, natomiast operator wprawia w ruch. On, drugi reżyser, aktorzy, dźwiękowcy, ostrzyciel, oświetleniowcy, beauty departament, wszyscy wykonujemy swego rodzaju taniec. Jest on o tyle niezwykły, że dopiero z czasem odkrywa się jego znaczenie.
Na ekranie.

Rozmawiałyśmy trochę o krytyce, ale z Twoim pojawieniem się na dużym ekranie, w tym kanale trochę bardziej popularnej komunikacji z widzem, wiąże się też coś, co ja nazywam krytykanctwem. To jest wyrażanie opinii przez osoby trzecie, nie dotyczących Twojej roli, Twojego zawodowego kunsztu, tylko Ciebie jako osoby, która ubrała się tak, pojawiła tam. Można w ogóle nie zwracać na to uwagi?
Wydaje mi się, że nie, w każdym razie ja nie potrafię się od tego całkiem odciąć. Jedyne, co mogę, to przyzwyczajać się i nie oceniać ludzi, którzy tak robią. Jeżeli ktoś uprawia takie krytykanctwo, to trochę mu współczuję (śmiech). Nie chciałoby mi się siedzieć w internecie i opisywać innych ludzi, szkoda by mi było na to energii. Kiedy powracam do tej myśli, wyluzowuję, wiem, że nie mam na to wpływu. Kiedy udzielam wywiadu, dzielę się tym, co jest dla mnie ważne. Nie jest tak prosto wyrzucić to z siebie, powiedzieć – a bierzcie i róbcie sobie z tym ludzie, co chcecie. Potem okazuje się, że z tych wywiadów, dla mnie bardzo osobistych, są wycinane fragmenty, wyrywane z kontekstu słowa. Zawsze w pierwszej chwili mnie to szokuje. A to, co pojawia się potem w komentarzach, jest jeszcze bardziej wyabstrahowane i jeszcze bardziej opadają mi ręce. I w ogóle przestaję rozumieć, o co chodzi. (śmiech) Poza tym często za hejtem kryje się nieszczęście i problemy osoby, która to robi. Czasami nawet poważna choroba. Szczególnie u młodych ludzi. Mam wrażenie, że przesadna krytyka to w ich ustach wołanie o pomoc.

Mam czasem okazję oglądać serial „Zakochani po uszy”, w którym grasz jedną z bardziej wyrazistych postaci – Sylwię. Patrząc na nią, na Twój debiutancki film „Najlepszy”, na Faustynę z „Miłości i miłosierdzia”, dostrzegam w Tobie bardzo dużą umiejętność zmiany. To, co mnie ciekawi, to na ile jesteś w stanie, przy tej zmienności, zachować swój osobisty trzon? W jaki sposób wracasz do siebie?
To jest cały czas proces. Ten rdzeń, ten trzon, to jest świadomość tego, czego chcę, bycie dobrym dla siebie i bycie w kontakcie ze sobą. Nie mam na to jednej recepty. Albo jestem ze sobą, gadam ze sobą i odpowiadam na potrzeby, które się we mnie pojawiają, albo je zaniedbuję. I u mnie to jest długi proces dojrzewania. Tak najbardziej świadomie zaczęłam nad tym pracować przy „Najlepszym”, choć wcześniej też miałam przebłyski. Idę w tym kierunku, żeby ten trzon mieć na stałe. Bywają momenty, że mnie odchyli, bo robię za dużo, bo ktoś mnie o coś poprosi i podejmuję się tego, choć wiem, że nie powinnam, że dużo pracuję, a zapominam o innych swoich potrzebach. Wtedy ten trzon na chwilę tracę. Ale wracam do niego.

Jak?
Choćby przez kontakt z naturą. Może to jest banalne, ale nawet jak sobie tu siedzimy, pijemy sok, świeci słońce, to ja czuję, że jestem sobą, mam kontekst, wiem o co mi chodzi. Nawet jak wyjdę z planu i przejdę się na spacer. To mi pozwala wrócić do siebie. Spotkania z bliskimi ludźmi, którzy czasem konfrontują rzeczywistość, albo to, że teraz trwa remont w moim domu i trzeba ogarniać sprawy bardzo życiowe, to sprowadza na ziemię. Oczywiście, ten zawód jest wspaniały, rozwija, ale moje życie, to jest moje życie, ani nikt mi go nie przedłuży, ani nie zmieni, ani za mnie nie przeżyje. Duży spokój daje mi też wiara. Kiedy dopuszczam do siebie to, co z poziomu serca, a nie tylko umysłu, wszystko staje się prostsze. Super byłoby codziennie mieć taki gorący stan serca w równowadze i dialogu, ale jesteśmy tylko ludźmi.

Co „ludzkiego” nauczyłaś się w sobie akceptować?
Czasem się wkurzam na przykład, ale staram się nie oceniać, nie włączać tego krytyka wewnętrznego, tylko po prostu być sobą. Nawet jeśli mam w sobie złość, moja serialowa bohaterka Sylwia właśnie tego mnie nauczyła, to sobie na nią pozwalam, na te złe emocje. To przecież też jest część mnie. Pytanie tylko, co zrobię z moimi emocjami, kiedy już je uwolnię, kiedy dam im płynąć? To jest niezwykle fajna podróż uważnie poobserwować, samym sobą się zadziwić i światem. Miłość człowieka niezwykle zmienia, także miłość do samego siebie, nie myślę tu o miłości własnej – nie, że siebie kocham, jestem najlepsza, ale że jestem dla siebie dobra, nie oceniam siebie i innych ludzi pochopnie.

Twoje role uczą Cię czegoś, jeśli chodzi o relacje międzyludzkie, jak choćby te na płaszczyźnie kobieta – mężczyzna? Masz takie momenty podczas budowania roli, że zastanawiasz się, czy w ogóle w jakiś związek byś weszła, jak byś sobie z taką czy inną sytuacją poradziła?
Tak, chyba mam to przy każdej roli. Bo to jest po prostu ciekawe. Mam szansę przyjrzeć się pewnej sytuacji, nie będąc w niej. Tak było na przykład przy „Najlepszym”. Dużo było ze mnie w granej tam Ewie – na przykład potrzeba angażowania się, pomocy. Myślałam wtedy, czy to byłoby dla mnie dobre, gdybym się, tak jak ona, zaangażowała w pomaganie mężczyźnie uzależnionemu? Wiele kobiet oddaje całe swoje życie mężczyznom. Ale Ewa potrafiła stawiać granice – i sobie i jemu. Dzięki temu ta miłość fajnie dojrzewała między nimi i wyprowadziła go z różnych problemów, a nie tylko zaleczyła. Jurek, o życiu którego opowiada „Najlepszy”, kiedyś powiedział mi bardzo mądrą rzecz że jak człowiek jest uzależniony, to nie można go głaskać i kochać w takim prostym rozumieniu, tylko trzeba postawić wyraźne granice i czasami dać w twarz, żeby się obudził. I to będzie miłość. To mi dało wiele do myślenia także a propos mnie samej. Zaczęłam zastanawiać się dzięki temu, co naprawdę mi służy, a co nie.

Inne role także inspirowały Cię do takiego zastanawiania się nad sobą?
Na przykład przy okazji pracy nad Faustyną zaczęłam zastanawiać się, co by było, gdybym była na imprezie na przykład tutaj w Warszawie, szalała i nagle przyszedłby do mnie Jezus, taki zakrwawiony, i zapytał: Ile mnie jeszcze zwodzić będziesz? Szok by to był. Co ja bym zrobiła? Wydaje mi się, że mocno bym się przestraszyła. Między innymi dlatego tak uwierzyłam Faustynie, bo po tej sytuacji, po tym objawieniu poszła się modlić, padła krzyżem i poszła za Jezusem. Też chciałabym umieć podejmować tak szybkie decyzje. Pójść za tym głosem wewnętrznym i się nie zastanawiać. Zaufać całkowicie to było dla mnie abstrakcyjne.

Coś wynika z tego zastanawiania się nad bohaterkami dla Ciebie samej?
Może to, że dziś się zastanawiam, sprawi, że kiedyś, kiedy znajdę się w skrajnej sytuacji, będę się umiała nie zastanawiać, tylko działać? Rola dr Kaliny w „Diagnozie” dała mi na przykład gotowość do niesienia pomocy natychmiast, tu i teraz, na ulicy. Bez zawahania wiem, co trzeba robić, kiedy dzieje się komuś coś niebezpiecznego. Dzięki moim postaciom mam gotowość. Chociaż niczym ona byłaby bez konkretnych działań, jak np kurs, praktyka, zdobywanie wiedzy. One mnie rozwijają. Tak jak idę do kina i oglądam film i historia mnie inspiruje do działania takiego czy innego, albo pomyślunku, tak samo moje role mogą mnie zainspirować. Dzięki nim nauczyłam się też wiedzieć, czego nie chcę. To jest bardzo ważne.

fot. Kat Piwecka, mua: Justyna Gumińska, hair: Andrzej Frania