Z Maciejem Kawulskim, współzałożycielem federacji KSW, reżyserem filmowym, rozmawiała Katarzyna Paskuda.
Jak Ty to robisz, że Ci się wszystko udaje?
Bardzo zuchwałym byłoby myśleć, że tak jest. Pycha kroczy przed upadkiem. Kilka rzeczy mi wyszło, kilka nie. Ludzie kojarzą mnie z tym akurat, co się udało i fajnie. Ale to nie tak, że wszystko. Zresztą, jeśli jest się aktywnym, poszukującym, to pewne rzeczy muszą się udawać, a pewne nie. Cieszę się, że jest kilka projektów, za które się wziąłem, i odniosły masowy sukces.
Które to są według Ciebie projekty?
Poza moim synem?
Zawodowo…
Na pewno jestem dumny z projektu KSW. To jeden z niewielu polskich produktów znanych na całym świecie. Jesteśmy drugą siłą światowego MMA. Wykreowaliśmy nie tylko trend, ale i wiele gwiazd na tym rynku.
Na przykład Mameda Chalidowa?
Tak, Mamed jest najjaśniejszą gwiazdą, przedstawicielem pierwszego pokolenia MMA w Polsce. Teraz jest także dużo nowych, obiecujących twarzy.
Wracając do Twoich powodów do dumy…
Jestem dumny ze swoich filmów. Każdy jest inny, ale dokładnie taki, jaki chciałem, żeby był.
Ze światem filmu związałeś się całkiem niedawno. Skąd ten pomysł?
Całe życie czułem się reżyserem. Uważam, że reżyseria to jest umiejętność wywoływania w ludziach emocji za pomocą wszystkich dostępnych środków. Dobry reżyser jeśli chce, żeby ludzie się bali, to tak się dzieje, jak chce kogoś wzruszyć albo rozśmieszyć, to to robi. Uważam, że królem rozrywki jest event: są w nim i elementy muzyki i filmu i emocje. Uwielbiam imprezy na żywo. Te, które organizuję, zawierają element video, co oznacza, że niemal od 15 lat jestem na planie zdjęciowym.
Chyba jednak plan filmowy różni się od organizowania eventów.
Ty pytasz o skile. Skile to coś, czego jesteś w stanie nauczyć się dość szybko. Ja akurat mam krzywą uczenia się dość dużą, jestem dobrym obserwatorem. Natomiast myślę, że jest coś dużo ważniejszego, coś, co dostajesz od wszechświata: to jest swego rodzaju wizja. I ja mocno wierzę, że jeżeli masz wizję i jesteś człowiekiem z dużą pokorą i wiesz, że to co dobre przychodzi z innych, mniej zrozumiałych obszarów niż tylko twój mózg, to te rzeczy przez ciebie się zadziewają. Wydaje mi się, że w tej chwili jestem w najlepszym momencie życia jeśli chodzi o taki przepływ. W wyniku pracy nad samym sobą doszedłem energetycznie do takiego momentu, że w mojej kreatywności kwestia projekcji moich myśli w rzeczywistość jest tylko kwestią czasu, bo są zadania, które wymagają go więcej lub mniej. Film jest dla mnie po prostu tylko innym formatem. To jest dwugodzinny obrazek. To tak jak z twoim fotografowaniem. Dziś robisz portrety, ale nagle możesz zachcieć robić pejzaże. To jest tylko inna forma. Można bardzo szybko się nauczyć, jak zmieniać światło, jakie narzędzia dobierać, żeby fotografować zachód słońca. Jednak jeśli nie będziesz miała wizji, jak chcesz, żeby na końcu to co robisz wyglądało, to tego nie przeskoczysz. Nie możesz tupnąć nogą i powiedzieć: chcę mieć wizję. Ja do rzeczy, które robię, jestem przygotowany dużo wcześniej, bo je widzę dużo wcześniej: widzę swoje gale, otwarcia.
I dokładnie to co sobie wyobrazisz, tak później wygląda?
Tak, nawet lepiej. Czasem się zdarza, że rzeczywistość daje mi prezent. Tak jak aktorzy na przykład. Mam do nich duże szczęście. Kiedy wchodzą na plan zdjęciowy, dużo wcześniej mam poczucie, jakbym go już oglądał. Wiem, jak chcę, żeby scena była zmontowana, do jakiej muzyki ma być zmontowana też wiem, i właściwie idę tylko po te ujęcia.
Czyli co, masz talent, dar?
Niech tak będzie.
Zrobiłeś dotychczas dwa filmy, oba odniosły komercyjny sukces. Dlaczego podjąłeś takie a nie inne tematy w obu?
Jeśli chodzi o sukces komercyjny, w wypadku obu filmów jest on podobnie duży. „Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa” jest jeszcze w kinach, więc nie pora na podsumowania, ale „Underdog”, jak na trudne warunki, w których powstawał, Polska była wtedy w żałobie po śmierci prezydenta Adamowicza, tak przy spadku kategorii filmowej poradziliśmy sobie świetnie. „Underdog” był leciutkim filmem, który miał być wiarygodnym obrazem o dwóch ludziach, którzy trenują, uprawiają dyscyplinę, którą, śmiem twierdzić, tworzyłem w tym kraju i chciałam pokazać, że życie zawodnika to coś więcej niż rozrywka, robienie sobie zdjęć z fanami. Że tam jest ból, codzienna ciężka praca, że to są rygor i dyscyplina w ogóle nie przypominające życia rockendrolowca. I myślę, że to nam się udało. Natomiast „Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa” jest dużo głębszym filmem, skazującym widza na refleksję.
Dlaczego chciałeś zrealizować akurat ten scenariusz?
Staram się w swoim życiu, na poziomie energetycznym, żeby różne rzeczy do mnie przychodziły. Nigdy nie wszedłem w coś, za czym musiałbym chodzić. Nawet samochody kupuję na zasadzie: słuchaj stary, jest takie auto do kupienia. Tak do mnie rzeczy w życiu przychodzą i tak było z tym scenariuszem. Przyszedł do mnie Tomek Wardyn i powiedział, że od roku pracuje nad historią życia pewnego człowieka, i zarówno człowiek, jak i jego historia mnie zainspirowali. Stwierdziłem, że jest w tym przestrzeń dla mnie. Podjąłem wyzwanie.
Nie bałeś się?
Niewielu rzeczy w życiu się boję.
Ale mogłeś ponieść porażkę.
Ależ oczywiście. Jeśli ktoś czegoś nie robi tylko dlatego, że może ponieść porażkę, to niech nie liczy na sukces. To tak, jakby wykuć sobie oczy, żeby nigdy nie zobaczyć żadnej strasznej rzeczy, zapominając o tym, że już nigdy nie zobaczy się też żadnej pięknej.
Nawet najmniejszej wątpliwości w Tobie nie było?
Nie ufam sobie na poziomie preprodukcji. Niewystarczającą ilość razy jeśli chodzi o film się sparzyłem, żeby na poziomie preprodukcji, wymyślania konceptu, być pewnym siebie. Nic poza tym. Wiem, że Polacy lubią ludzi utkanych z lęków i niepewności, ale uwierz mi, od momentu, kiedy mówię sobie start, idę na plan po konkretne ujęcie, które mam w głowie i jak je widzę, mówię stop, mamy to.
Jak Ci się pracowało z Marcinem Kowalczykiem?
To bardzo dobry aktor, ale trudny, wrażliwy. Nasze wizje na postać rozjeżdżały się. Marcin nie miał też pewnie dostatecznych powodów, żeby mi jako reżyserowi zaufać, bo nie nazywam się Andrzej Wajda, ale ostatecznie decydując się na film Maćka Kawulskiego, musisz zaufać Maćkowi Kawulskiemu. Zawsze aktor musi wyjść z takiego założenia, że reżyser ma nie tylko większą optykę na postać, ale i na cały film. Jako aktor nie bywasz na zdjęciach innych aktorów i nie wiesz, w którą stronę ten film podąża. Nie polecam aktorom pracy z reżyserem, któremu nie ufają w 100 proc. Musisz się oddać w ręce reżysera. To bez wątpienia jest ogromne ryzyko, bo tracisz wpływ, ale to jedyna droga.
Jak jest z pozostałymi współpracownikami? Sam dobierasz osoby, które zrobią muzykę, montaż, czy może jednak oddajesz to w cudze ręce?
Wymieniłaś akurat dwie rzeczy, które robię lub koordynuję bardzo wnikliwie sam! Sam decyduję o muzyce do swoich filmów, a montażystą jestem w takim sensie, że o wiele bardziej wpływam na montaż, niż przeciętny reżyser. Nie zostawiam materiału montażyście, tylko przychodzę i układam sam ujęcia, sceny, które mam już w głowie. Chyba jako jedyny polski reżyser jestem w napisach końcowych wpisany jako montażysta. Ale programu do montowania nie znam. (śmiech) I jako konsultant muzyczny też jestem wpisany. (śmiech) Podchodzę do filmu jako dzieła kompleksowego, jestem na każdym etapie: od wyboru lokacji, kostiumów, uważam, że te wszystkie elementy mają znaczenie. Podkreślam jednak, że film to dzieło kolektywne i nie jestem jakimś super znawcą rynku. Jednak wychodzę z założenia, jako człowiek, który parał się różnymi rzeczami, że szeroko pojęty szołbiznes prezentuje się i manifestuje na różnych poziomach, więc jeśli chcesz próbować różnych rzeczy i testować swoją kreatywność na różnych przestrzeniach, to musisz korzystać z najlepszych specjalistów z rynku. To mi się zawsze sprawdza. Gale KSW robią najlepsi realizatorzy, najlepsi DJ-e, najlepsi producenci muzyczni i moje filmy też robią najlepsi ludzie w swojej dziedzinie, choć nie zawsze są to tuzy w sensie nazwiska. Muszą być najlepsi w moim poczuciu. Operator z którym pracuję, nie jest gwiazdą operatorki, ale w moim przekonaniu Bartek Cierlica jest najlepszym operatorem kamery, dyrektorem fotografii w naszym kraju. W wielu obszarach to moje „najlepszy” wiąże się z najbardziej wzięty, ale nie zawsze.
Zwróciło moją uwagę, że w Twoim filmie postawiłeś na mniej znane nazwiska. Nie ma u Ciebie gwiazd.
Masz rację, zaryzykowaliśmy, mimo że wiedzieliśmy, że podstawą sukcesu filmu w Polsce jak tak zwany cast, czyli obsada. Ze wspólnikiem Tomkiem Wardynem postanowiliśmy postawić na nowe. Chcieliśmy czegoś świeżego, ludzi, którzy od początku filmu wciągną widza w postać, tak żeby przez chwilę pomyślał, że może ten aktor to naprawdę ten człowiek, o którym jest film. Myślę, że nam się to udało. Choby Natalie, choć obie debiutantki…
Właśnie, skąd pomysł na zaangażowanie Natalii Szroeder?
Na poziomie czysto platonicznym, wizualnym Natalia Szreder mnie zafascynowała. Nie słucham muzyki, którą gra, bo to jest dla trochę młodszego widza, ale obserwując ją, widziałem, że ma tak niesamowitą wrażliwość w twarzy, że w tych drobnych formach, które robi, od teledysków po wywiady, jest tak zjawiskowo ciekawa i piękna, że pomyślałem sobie, że zaryzykuję i się z tym zmierzę. Podobnie z Natalią Siwiec. Uznałem, że to jest osoba, która wejdzie w rolę Wioli w sposób naturalny i prawdziwy. Zresztą znałem Natalię i wiedziałem, że to jest wrażliwa osoba, która potrafi o wiele więcej, niż myśli się na rynku. Jestem bardzo z tych decyzji zadowolony i mam poczucie, że zatrzęśliśmy rynkiem. Koleś znikąd, co robił walki, dwie dziewczyny: jedna śpiewa, druga robi sobie zdjęcia w ciuchach, robią film i on się ogląda i podoba. To zaskoczenie rynku i zadowolenie widzów to jest dla mnie najlepsza nagroda.
Dlaczego nie zaangażowałeś do żadnego ze swoich filmów Edyty Herbuś?
Z żadnego konkretnego powodu. Tu chodzi o subtelności. Nie znalazłem w żadnym ze swoich filmów postaci, która by do niej pasowała. Przyjaźnimy się i wierzę, że przyjdzie taki moment, że coś razem zrobimy. Jak już powiedziałem, jak widzę postać, to widzę, kto powinien się w nią wcielić. W moim ostatnim filmie pojawia się na przykład Marek Dyjak. To moja męska fascynacja, taka poetyka przegranego mężczyzny. Uwielbiam jego muzykę. Wykorzystałem w „Underdog” dwa jego numery, do kolejnego filmu kupiłem następne, bo zrobił świetną płytę. I jego zobaczyłem w roli Bielawskiego, przepitego policjanta. I zagrał…… i to jak.
Wspomniałeś wcześniej o opiniach, reakcjach. Na mnie Twój film zrobił ogromne wrażenie. Nie miałam się do czego przyczepić…
Jeśli chodzi o możliwość oceny odbioru, event jest lepszy pod tym względem. Jest krótszy dystans między tobą a widzem, masz go przed sobą, wręcz go widzisz i czujesz, wiesz na bieżąco, jak sala reaguje na to, co jej zafundowałeś. W kinie, pomijając premierę, która dla mnie jest niereferencyjna, bo przychodzą na nią ludzie, którzy chcą się przyczepić, albo skrytykować, jest trudniej. Kilka razy zakradłem się na salę, na której były projekcje naszego filmu, i wiedziałem, że ludzie reagowali w momentach, w które ja sam nie do końca wierzyłem: że one są śmieszne, wzruszające. A one jednak działają. Trzeba mieć trochę farta: jest tyle elementów, które muszą się zgrać, żeby coś zagrało super jako całość. Nam się udało.
Miałeś ludzi, którzy Ci doradzali?
Ja to nazywam focusem, sprawdzam moje przekonanie na temat jakiejś sceny. Na koniec dnia jestem jednak na tyle zuchwałym megalomanem, że wiem, że wiem lepiej. (śmiech) Podążam za własną intuicją. Nie wiem dlaczego dana scena jest dobra, nie kończyłem szkół, nie mogę powiedzieć: słuchaj stary, tu jest dobra relacja między ekspozycją a kontrą światła. Ja po prostu widzę kadr i wiem, że on tu pasuje. Jak montuję film i czuję, że w którymś momencie tracę z nim kontakt, to wychodzę ze studia, zastanawiam się, co zrobić i albo wyrzucam scenę, albo coś w niej zmieniam. Film musi mnie nieść. Ja montuję na stojąco. Jestem tak podekscytowany, że nie mogę siedzieć. (śmiech) To może wkurwiać montażystę, że nie umiem inaczej. W takiej gabinetowej pracy nad filmem mogę być trudny.
Masz czuja do biznesu…
Nie jestem i nigdy nie byłem biznesmenem. Jestem człowiekiem, dla którego pieniądze zawsze były na drugim planie. To co robiłem, zawsze chciałem dać ludziom, dać im coś dobrego, dlatego pieniądze za mną podążały.
Jednak jakiś gen przedsiębiorczości w sobie masz. Jako dziewiętnastolatek otworzyłeś agencję eventową.
To nie wynikało z potrzeby zarabiania, tylko z radości działania, tworzenia. To mnie bawiło, a za tym szły pieniądze. Miałem odwieczną potrzebę dawania ludziom rozrywki. Jak spojrzysz na model biznesowy KSW, to powinniśmy na tym zarabiać dziesięć razy tyle, ale inwestujemy, żeby dać ludziom więcej, lepiej.
Na robieniu filmów w Polsce można zarobić?
Jeśli robisz je z tą intencja, o której przed chwilą rozmawialiśmy, tak, dość szybko możesz wyjąć pieniądze. Choć oczywiście jest to obarczone dużym ryzykiem. Film może być dobrym biznesem, ale widz nie jest głupi, nie nabiera się trzy razy na to samo. Jesteśmy, obok Francji, jedynym krajem w którym kino rodzime jest chętniej oglądane niż hollywoodzkie. Reszta świata ma odwrotne proporcje. Jeśli chcesz zarabiać, to nie możesz, tylko musisz robić dobre kino. Film powinien powstawać z naturalnej potrzeby opowiedzenia ludziom ciekawej historii, a nie z kalendarza czy excela, bo obliczyłeś sobie, że musisz obrócić dwa razy w roku pieniędzmi inwestorów. Z takiego punku wiedzenia patrząc na moją osobę, zaprzeczam wszystkim prawom biznesu. Wstyd się przyznać, ale model finansowy naszego filmu otworzyłem dwa razy. Raz na początku i raz w trakcie, jak doszły jakieś dni zdjęciowe i chciałem sprawdzić, czy się w tym zmieścimy.
Teraz robisz film na postawie trylogii Blanki Lipińskiej
Nie, jestem w niego zaangażowany od strony produkcyjnej, nie uczestniczyłem w żaden sposób od strony kreatywnej, nie dotykałem się do materii, która jest interesująca dla widzów. Tu akurat byłem tylko gościem od excela.
Ale uwierzyłeś w niego, skoro się zaangażowałeś.
Trudno nie uwierzyć w największy bestseler sprzedażowy na rynku wydawniczym od czasu Sienkiewicza. Kupiłem prawa do trylogii Blanki, którą znam dobrze, jest blisko federacji KSW. Jako jeden z pierwszych miałem rękopis w ręku. Obiecałem jej, że pomogę, zrobiłem to i film jest już w kinach.
Co zatem następnego zrobisz sam od początku do końca?
Mam kilka pomysłów na stole i zastanawiam się, co wybrać. Szukam świeżości. Nie chcę być zaszufladkowany jako drugi Vega, bo i tak już jestem do niego porównywany. Szukam emocji, nie jestem dokumentalistą, nie opowiadam o zjawiskach, a o ludziach. Lubię historie, które są prawdziwe lub mogłyby mieć coś wspólnego z prawdą, ale tą, która kryje się w ludziach.
O sobie nie chcesz zrobić filmu?
Nie. (śmiech) W każdej historii jest punkt zwrotny, czyli upadek, ja nie odnajduję w swoim życiu czegoś takiego i mam nadzieję, że nigdy czegoś takiego nie przeżyję. Jeśli mam upaść po to, żeby linia dramatyczna nabrała naturalnego haczyka, to wolę, żeby żaden film o mnie nie powstał. (śmiech) Tak jak powiedziałem wcześniej, ja lubię dawać. A jak o sobie się robi film, to już jest branie, to jest spijanie: teraz o mnie mówcie, pokazujcie mnie. Nie jestem gościem, który dużo patrzy w lustro. Nie tylko fizycznie. Jeśli zaglądam w siebie, to tylko w celu samorozwoju, a nie żeby się zachwycać sobą.
fot.: Katarzyna Paskuda
makeup: Urszula Heba
miejsce: Hotel Bellotto, Warszawa