WywiadyPiotr Kupicha: Free life, music i Wściekły Pies

Piotr Kupicha: Free life, music i Wściekły Pies

Z Piotrem Kupichą z zespołu Feel, muzykiem, rozmawiała Katarzyna Paskuda.

Gdybyś miał siebie sam opisać jednym zdaniem, jak by ono brzmiało?

Człowiek z zasadami.

Nie łamiesz ich czasem?

Oczywiście, że łamię, ale możesz u mnie zostawić walizkę z pieniędzmi. (śmiech)

Skoro o pieniądzach mowa, udało Ci się zarobić je na tym, co lubisz, przy okazji sprawiając, że tysiące ludzi słuchały Feela nieusannie. Byłam wśród nich i ja. (śmiech)

Anegdotycznie podsumowując okres największej naszej popularności – kiedyś na stacji benzynowej podeszła do mnie kobieta, opowiadając o tym, że jest z rodziną w trasie do Gdańska, a płyta Feela towarzyszy im od początku drogi. Słuchają jej już po raz enty. Doszedł do nas mąż fanki z o wiele mniejszym zachwytem malującym się na mój widok na twarzy i powiedział, że już mnie nie może słuchać. (śmiech)

Najlepsze hity kiedyś się nudzą. (śmiech) Na pierwszej płycie mieliście jednak super udane piosenki. Praktycznie wszystkie były hitami.

Na wszystkich płytach mamy dobre piosenki.

Bez wątpienia, jednak po sukcesie pierwszej płyty zrobiło się o Was trochę ciszej. Dlaczego?

Nie da się non stop tak intensywnie jak przy okazji pierwszej płyty grać koncertów. Jest coś takiego, jak ludzka wytrzymałość, w którymś momencie nie jesteś w stanie zapanować nad samym sobą, nad tym, co się wokół Ciebie dzieje. Dopiero teraz, po dziesięciu latach grania jako Feel, mamy z chłopakami wrażenie, że znaleźliśmy jakąś równowagę, jakiś patent na to wszystko, na to, jak funkcjonować w showbiznesie. Nie nadwyrężamy samych siebie, nawet nie myślimy o tym, co by było, gdybyśmy znów mieli jeździć po całej Polsce, Europie świecie i grać non stop koncerty. Poza tym zbieramy siłę i energię na nowe rzeczy.

Dlaczego boisz się tej intensywności, częstego koncertowania? To przecież spełnienie marzeń każdego artysty.

Ale ja już to miałem.

To nie jest wpisane w Twój zawód? Nie masz z koncertowania największych pieniędzy?

W przypadku Feela koncertowanie nie wiąże się już tylko z pieniądzmi. Gramy, żeby być blisko publiczności i częstotliwość z jaką robimy to w tej chwili w zupełności wystarcza nam do szczęścia. Dodatkowo poza tym, że granie, koncertowanie to dla mnie sposób na życie, to także moja pasja. Nawet kiedy dziś o tym mówię, to czuję motyle w brzuchu. Gdybym został „wywołany do tablicy”, gdyby tu była scena, to dla mnie nie jest problem stanąć na scenie, wziąć gitarę akustyczną i zagrać.

Kiedy zaczynała się Twoja kariera, byłeś sporo młodszy. Woda sodowa uderzyła Ci do głowy?

No pewnie. To jest absolutna podstawa funkcjonowania w tej branży. (śmiech) Człowiek przed różnymi rzeczami w życiu się broni, a nie zawsze jest to konieczne. Jeśli masz umiar i głowę na karku, powinieneś brać to, co życie niesie z dobrodziejstwem inwentarza. Wchodząc w pewien świat, musisz pogodzić się z tym, że będziesz kuszony różnymi rzeczami… Grunt, żebyś umiał znaleźć złoty środek i wziąć dla siebie to, co najlepsze.

Kiedy nadszedł boom na Feela, miałeś już żonę i dziecko?

Tak, takie świeżo narodzone.

Nie było łatwo?

Wiesz co, to mężczyzna goni, a kobieta ma najtrudniejszą misję świata, czyli wychowywanie dzieci. No i my z Feelem goniliśmy, bo ktoś musiał zarabiać. Dziś wiem już, że poza tym gonieniem chcę mieć czas dla siebie i bliskich. Czas na myślenie nie tylko o tym, w jakim mieście i hotelu będę spał, ale także o tym, co mogę jeszcze zrobić fajnego w życiu.

Jesteś z Tychów…

Nie, pomylili się w Wikipedii. (śmiech) Jestem z Katowic.

W każdym razie nie jesteś z Warszawy, w której młodemu człowiekowi najłatwiej rozkręcić karierę. Jak to się stało, że się wybiliście z Feelem?

To kwestia jakichś zbiegów okoliczności, spotkań po drodze. To trochę jak w grze komputerowej, musisz zebrać wszystkie klocki, żeby przejść do następnej planszy.

Skoro użyłeś takiego porównania – pisanie piosenek, tworzenie muzyki, to też rodzaj układanki. Jak już uda Ci się dopasować wszystkie elementy słowno-muzyczne, wiesz, że stworzyłeś hit?

No skąd. Osoby, które mają potrzebę sceny, prawdopodobnie są jak niedokończone puzzle, szukają w publiczności pewnej akceptacji. Opieramy się na wrażliwości, pewnych słabościach. Pewność siebie, przekonanie, że zrobiło się coś dobrego, przychodzi z czasem. Dopiero teraz, po dziesięciu latach wspólnego grania, czujemy się na scenie dość pewni siebie, tego, co robimy.

Czyli nie miałeś planu na to, jak robić hity?

Nie, wyszły naturalnie. Ja miałem raczej pewną wizję tego, co chciałem osiągnąć na scenie muzycznej. Wyobrażałem sobie na przykład, że będę śpiewał jak Scott Stapp albo wokalista Pearl Jam. Bardzo dużo też, jeśli chodzi o pisanie dobrych tekstów, robienie wpadającej w ucho muzyki, daje doświadczenie, częste wspólne granie, rozmowy.

Czego Ci brakuje do zrobienia nowej płyt? Bo dość długo już z Feelem milczycie?

Trochę beztroski w głowie, działania bez spinki. Najlepiej tworzyło mi się, kiedy wokół mnie była „Afryka dzika” (śmiech), szaleństwo, spontan. Ramy w które życie nas wtłacza powodują artystyczną bezpłodność. Nie zmienia to jednak faktu, że nie chciałbym poświęcić tego, co mam teraz, swojego życia osobistego, na rzecz tamtej imprezy. (śmiech)

Faktycznie dość trudno połączyć „Afrykę dziką” z poukładanym życiem rodzinnym. Skoro już jesteśmy przy rodzinie, szukałam plotek na Twój temat, ale za dużo ich nie ma… No może poza tym, że jakiś czas temu się rozwiodłeś… To był trudny czas?

Trudny, ale nie ze względu na rozwód a na paskudzenie medialne. Teraz mamy od tego spokój.

Jakim cudem rozwód nie był dla Ciebie trudnym czasem?

Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale tak właśnie było. Rozstanie z moją żoną przebiegło kompletnie bezproblemowo i bezkonfliktowo. Wszystkie kwestie mieliśmy dogadane, o nic nie było spięć.

Jaki był zatem dla Ciebie najtrudniejszy okres wżyciu?

Jak nie było mnie przez kilka lat w ogóle w domu. Bywało, że nie spałem w nocy, miałem tego za dużo, codziennie były koncerty. Pamiętam, że gapiłem się w okno, byłem wyczerpany, głos mi zaczynał siadać, zacząłem korzystać z pomocy foniatry. On mi powiedział, że o ile struny w gitarze mogę wymienić, to swoich strun głosowych nie zmienię, więc muszę o nie dbać. Jak nie będziesz się oszczędzał, to będziesz musiał iść do roboty do huty, śmiał się ze mnie. Zdarzało się, że po koncertach przyjeżdżało do mnie pogotowie, tak byłem przemęczony. Głos mi się zatrzymywał całkowicie. Najgorsze było to, że wiedziałem, że następnego dnia muszę wyjść i zaśpiewać. Staram się teraz nie dopuszczać do takich sytuacji, nie nadwyrężam głosu.

Masz troje dzieci, mają ciągoty muzyczne?

Mają, chyba córka najbardziej w tej chwili wykazuje takie umiejętności. To mała artystka, chciałbym chyba, żeby kiedyś śpiewała. (śmiech) Ma cechy niezbędne na scenie i poczucie, że jest gwiazdą. (śmiech) Chłopcy natomiast mają ciągoty sportowe i są świetni jeśli chodzi o komputer.

Wracając do Twojego życia zawodowego, teksty Twoich piosenek zapadają w pamięć. Jesteś romantykiem, czy pisałeś pod publikę?

Całkiem pod publikę się nie da. Musi być w tym, co śpiewasz coś własnego.

Czyli piszesz o swoich emocjach?

No na przykład „Choć tu do mnie, poczuj się swobodnie” jest jak najbardziej o mojej w tamtym momencie potrzebie bliskości i naturalności w relacji.

W jakich okolicznościach powstała piosenka „Pokaż na co cię stać”?

To były czasy studenckie, free life, music i Wściekły Pies. (śmiech) Studiowałem wieczorowo na Politechnice Śląskiej, zajęcia miałem od 16.00 do 21.00. Często, zamiast na nie chodzić, przesiadywałem w knajpie i cały czas z kumplem Michałem piliśmy te Wściekłe Psy. (śmiech)

No ale przecież podczas picia Wściekłych Psów tych tekstów nie pisałeś.

Nie. Po fajnej nocy rano się budziłem z czystą głową i pisanie jakoś tak samo szło. (śmiech)

Miewasz natchnienie?

W toalecie zawsze mam kartkę i ołówek. (śmiech)

Piszesz także dla innych?

Tak, ale tego nie lubię.

Dlaczego?

Trudno mi się rozstawać z moimi słowami. (śmiech) Pisałem piosenki do różnych seriali, do filmów i to jest dla mnie coś świeżego. Nagraliśmy na przykład piosenkę do filmu Exterminator, która okazała się piątą najczęściej graną piosenką w rozgłośniach radiowych. Zostaliśmy zaproszeni z nią na Sopot Trendy Festiwal. To było fajne, że nie pojechaliśmy tam z żadnym starym kotletem, tylko z czymś nowym.

Dlaczego nazywasz swoje utwory starymi kotletami? Ludzie wciąż chcą ich słuchać.

Nie chciałbym być źle zrozumiany. Wiem, że dotychczas zrobiliśmy wiele fajnych rzeczy, nie odcinam się od nich absolutnie, ale teraz chciałbym dać upust trochę innemu rodzajowi emocji, zrobić muzycznie coś w innym stylu, zaskoczyć publiczność czymś nowym. W branży scenicznie musisz być trochę głodny. Jak ktoś nie jest głodny sceny, publiczności, to tego nie udźwignie, nie będzie się rozwijał. Scena wymaga dzikości, pazura.

Żeby być dzikim na scenie, żeby się rozwijać, trzeba mieć głowę wolną od trosk codzienności…

W tej branży życie prywatne ma ogromny wpływ na to, jak funkcjonujemy, jak nam się wiedzie na scenie. Spokój w domu jest zdecydowanie niezbędny do rozwijania się. Ja go mam i bardzo cenię.

Niedawno skończyłeś czterdzieści lat, nie zdołowało Cię to?

Trzeba o siebie dbać, tak o swoją fizyczność, jak i psyche. Przemyśleń żadnych w związku z czterdziestką nie miałem, ale trzydzieści brzmi inaczej. (śmiech) Jestem ciekawy, co przyniesie mi kolejne czterdzieści lat.

Masz już na nie jakiś zarys, plan?

Chciałbym tworzyć, nie kopiując tego, co było. Chciałbym znaleźć w sobie pokłady drugiego ja. Chcę pisać od serca. Nowa płyta niekoniecznie musi być wesoła, piękna, śliczna. Chcę, żeby była prawdziwa. Nie musi przełożyć się na sukces, sprzedaż, ale ma być moja, ode mnie.

Jesteś z siebie zadowolony? Masz poczucie, że mogłeś zawodowo zrobić coś więcej?

Więcej się nie dało. (śmiech) Jak ktoś Feela lubi, to lubi, jak nie, to nie musi.

Na pewno jesteśmy skuteczną, zorganizowana bandą.

fot.: Katarzyna Paskuda, PaskudaPhotography.com

miejsce: Fabryka Porcelany Katowice