Jako jedni z pierwszych wprowadzili elektronikę na stadiony rockowe. Stworzyli też niepowtarzalny styl muzyczny, który pokochali fani zarówno ciężkich brzmień gitarowych, hip-hopu, jak i techno oraz breakbeatu. Dodajmy do tego charakterystyczny wizerunek członków zespołu, a otrzymamy The Prodigy – formację, która pod koniec XX w. zmieniła bieg muzyki.
Wierni swoim zasadom
Mózg zespołu Liam Howlett sprawia wrażenie wyluzowanego punka o hiphopowej duszy. W wywiadach używa słowa na „f” jako znaku przestankowego i często podkreśla swoją niechęć do kultury masowej, choć jego grupa odniosła ogromny sukces komercyjny. Być może tu właśnie dotykamy fenomenu The Prodigy – zespołu, który wyrósł z undergroundowej sceny rave i pomimo stania się popularnym w mainstreamowych kręgach, zachował jej etos. Liam bowiem odmówił współpracy Davidowi Bowiemu i Madonnie (jej wytwórnia Maverick Records wydała w USA trzeci album bandu), gdyż jak stwierdził w jednym z wywiadów, ich muzyka nie była częścią jego młodości. Podejście Howletta potwierdza także zagranie wbrew prośbie Beastie Boys „Smack My Bitch Up” podczas Reading Festival w 1998 r. oraz odrzucanie ofert występów w telewizji, w tym w kultowym programie „Top of the Pops”.
The Prodigy zawsze działają po swojemu. Podobnie jest z ich muzyką. Po sukcesie debiutanckiej płyty „Experience” formacja porzuciła ekstatyczny breakbeat hardcore na rzecz symbiozy industrialnego psychodelicznego techno z hip-hopem oraz rockiem, czego rezultatem był krążek „Music for the Jilted Generation”. Na „The Fat of the Land” z kolei mieliśmy do czynienia z przekształceniem się grupy w pełnoetatowy electropunkowy zespół z big beatowym sznytem, ale już kolejne dzieło – „Always Outnumbered, Never Outgunned” stanowiło dość dziwny zabieg. Liam zdecydował się wszak nie zapraszać na nie pozostałych członków grupy (zamiast nich pojawili się goście, m.in. Juliette Lewis, Twista, bracia Gallagher oraz Kool Keith z uwielbianych przez niego i wielokrotnie samplowanych Ultramagnetic MC’s), tworząc album, na którym połączył agresywne brzmienie The Prodigy z electro dla fanów indie rocka. Następne trzy krążki szczęśliwie dla miłośników bandu przyniosły powrót do korzeni, czyli do gry zespołowej (na szczególną uwagę zasługuje „Invaders Must Die”, gdzie oldschoolowy rave z pierwszej płyty spotkał się z big beatem i electropunkiem z trzeciej, a wszystko to, paradoksalnie, podlane zostało nowoczesną produkcją muzyczną).
Choć Liam jest głównym kompozytorem i producentem zespołu, to The Prodigy nie byłoby bez Maxima, Keitha Flinta (zmarł w 2019 r.) i Leeroya Thornhilla. Pierwszy z nich pełni rolę mistrza ceremonii (kiedyś wyróżniały go kolorowe soczewki kontaktowe oraz kilty), nakręcając publikę podczas koncertów i udzielając się w niektórych nagraniach grupy jako wokalista. Drugi początkowo był tancerzem, ale w 1996 r. został kolejnym wokalistą bandu za sprawą kultowego „Firestartera”. Jego charakterystyczny wygląd (kolczyki, tatuaże, fryzura zwana „antyirokezem”, która zastąpiła długie blond włosy) stał się wizytówką The Prodigy. Ostatni z nich, dwumetrowy tancerz, prywatnie wielki fan Jamesa Browna, wyróżniał się tanecznym stylem, który opierał się na bardzo szybkich ruchach nóg (odszedł z zespołu w 2000 r., by rozpocząć karierę solową). To właśnie konglomerat tych osobowości zbudował niezwykłą audiowizualną machinę, która zaskarbiła sobie sympatię publiki na całym świecie, w tym polskich fanów, którzy po raz pierwszy bawili się na koncercie ikon muzyki elektronicznej
28 grudnia 1996 r. w katowickim Spodku.
Przyszłość
Po tragicznej śmierci Keitha Flinta fani zastanawiali się nad przyszłością The Prodigy. Okazało się jednak, że Liam oraz Maxim postanowili kontynuować działalność formacji i powrócili do koncertowania, odwiedzając również Polskę (w 2023 r. wystąpili w Poznaniu w ramach trasy „Army of the Ants Tour 2023”, a rok później na Orange Warsaw Festival). W przyszłym roku natomiast panowie ruszają w trasę po Wielkiej Brytanii i Irlandii z legendarnym DJ-em Carlem Coxem. Będzie on rozgrzewać publiczność przed występami kolegów jak za dawnych rave’owych lat, grając dwugodzinnego seta z trzech deków. Zapowiadane są też film dokumentalny poświęcony grupie oraz nowy album. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko czekać na nowe projekty brytyjskich muzyków.

