Znam wiele chorób, ale jedna martwi mnie szczególnie. Nie znajdziecie jej w podręcznikach, choć szerzy się szybciej niż listopadowa grypa. To brak stylu u lekarzy.
Objawy są łatwe do rozpoznania. Sprana koszula w kolorze „smutny błękit” – stan przewlekły, pacjent nie pamięta, kiedy ostatni raz widział żelazko. Wariant z koszulą w kratę równie częsty. Koszula z krótkim rękawem – klasyk sezonu letniego, niestety wciąż traktowany jako „wyjściowy”. Spodnie dresowe z wypchanymi kolanami – objaw zaawansowanego stadium. Spodnie od garnituru z wesela albo komunii – z reguły za długie, pamiętające inne czasy, ale wciąż noszone, bo szkoda wyrzucić. Sweter z kulkami – choroba przewlekła, lecz stabilna. Fartuch jak z mięsnego albo prosektorium – zamiast symbolu czystości mamy kostium do horroru. Buty sportowe z dziurą – stan krytyczny, pacjent-lekarz myli gabinet z boiskiem szkolnym.
Są też szczególne przypadki. Buty po reprezentacji – dar od kadry siatkówki albo koszykówki, rozdawane kiedyś w ramach sponsoringu. Lekarz zakłada je z dumą, bo „ważne, że za darmo”. A że wyglądają jak po trzech sezonach ligowych i dwóch maratonach w błocie, to już szczegół. Efekt? Zamiast elitarnego specjalisty mamy człowieka wyglądającego jak trzeci asystent trenera od trampek. To paradoks, że ktoś wykształcony, mądry, z autorytetem, staje przed pacjentem w takim rynsztunku.
Wielu lekarzy reprezentuje styl męczennika i pokutnika. Trzeba wyglądać biednie, zmęczenie ma być wypisane na twarzy i koszuli, a brak elegancji to dowód na to, że człowiek ów całe życie poświęca pacjentom. Problem w tym, że pacjent zamiast szacunku odczuwa politowanie. Zamiast widzieć profesjonalistę, widzi kogoś, kto przyjechał do gabinetu prosto z dworca. A przecież lekarze to nie ofiary losu. To fajni, mądrzy, wykształceni ludzie, którzy powinni pokazać, że potrafią żyć, ubrać się i zadbać o siebie tak samo, jak dbają o pacjenta. Styl nie odbiera powagi, przeciwnie – podkreśla autorytet.
Skąd się bierze ta epidemia? Po części z lenistwa – bo wygodne, bo rozchodzone, bo ciepłe, bo łatwo zdjąć w dyżurce. Po części z filozofii: po co kupować koszulę, skoro kawę i długopis i tak przyniesie przedstawiciel firmy. Styl życia – tani, praktyczny, bez refleksji. W efekcie lekarz zamiast wyglądać jak elita zawodu starego jak świat, przypomina raczej wolontariusza z magazynu PCK.
Konsekwencje są opłakane. W gabinecie pacjent diagnozuje lekarza wzrokiem, zanim usłyszy choćby jedno słowo. Widząc człowieka w stroju „na szybko z kosza pod łóżkiem”, pyta sam siebie w myślach: czy on naprawdę mnie wyleczy, skoro nie dał rady dobrać skarpetek do spodni? Na międzynarodowych konferencjach jest jeszcze gorzej. Garnitur z wesela, slajdy na niebieskim tle z żółtym fontem, mina jak z procesji pokutnej. Zamiast wizytówki polskiej medycyny – obraz prowincji, jakby ci, których spotykamy, mieli uwierzyć, że w Polsce po ulicach biegają białe niedźwiedzie. Zawód lekarza to ostatnia namiastka arystokracji wiedzy, coś w rodzaju intelektualnego old money. Ale gdy oceniamy styl, wychodzi raczej no money.
Na szczęście leczenie jest proste. Rano jedna dawka zdrowego rozsądku, trzy razy dziennie spojrzenie w lustro, a w cięższych przypadkach – konsultacja u żony, męża albo kogokolwiek, kto ma elementarne poczucie estetyki. Styl nie kosztuje. Styl to decyzja. Wyprasowana koszula, spodnie, które nie pamiętają stanu wojennego, buty bez dziury – to naprawdę wystarczy, by pokazać, że lekarz potrafi się ubrać i zadbać o siebie i o pacjenta.
Nie szata zdobi człowieka – to prawda. Jednak kultura osobista zaczyna się od tego, jak wyglądamy i jak się zachowujemy. Jeśli lekarz dołoży do tego wiedzę i wyniki leczenia, powstaje całość, która budzi szacunek. Bowiem pacjent nie potrzebuje doktora w sandałach i swetrze z kulkami. Potrzebuje lekarza, który rozumie, że styl to też część profesjonalizmu. Jeśli chcesz ratować życie, dobrze byłoby najpierw uratować swój własny wizerunek.

