Z Bartoszem Maciejewskim, fotografem, autorem wystaw „Znikający Harlem”, „In A Bubble” a także „London Outsider” rozmawiała Katarzyna Mazur.
Miałam okazję pracować z Tobą już wiele razy. To co mnie uderza, to Twoje skupienia na człowieku, a także uważność na niego.
Rozumiem, że mówimy o portrecie? W nim najważniejszy jest człowiek i jego emocje. Ten ułamek sekundy, w którym spoglądam na kogoś, jestem z nim i robię mu zdjęcie. To, co uda mi się uchwycić, jest efektem tej chwili.
Uchwycić potrafisz to, co niewidoczne dla innych. Wydobywasz z ludzi piękno.
Czasem się udaje. (śmiech) To pewnie także kwestia liczby zrobionych zdjęć, prawo statystyki. A mówiąc zupełnie poważnie, dla mnie każdy człowiek jest piękny. Naprawdę! Nie myślę tu wyłącznie o urodzie, ale o czymś, co nazywam wewnętrznym pięknem. Szukam tego, kiedy wchodzę w relację z fotografowanymi, próbuję to z nich wydobyć i uwiecznić.
Łatwo fotografować piękno, kiedy obracasz się wśród pięknych ludzi. Ty jednak, po sesjach z gwiazdami, szukałeś odskoczni w szpetocie…
Portretowanie ludzi, czy to są „gwiazdy” czy zwyczajnych ludzi, nie różni się od siebie tak bardzo. W każdym przypadku staram się szukać prawdy. Czy ona szpetna czy piękna, nie mnie oceniać. Wiesz, te granice między pięknem a brzydotą często się zacierają, a czasem wręcz nie istnieją. Coś, co dla jednych jest piękne, u innych wzbudza obrzydzenie i na odwrót.
Takie podejście do robienia zdjęć jest z Tobą od samego początku fotografowania? Pamiętam, jak kiedyś opowiedziałeś mi, w jaki sposób robiłeś zdjęcia osobom bezdomnym. Jakiej prawdy wtedy szukałeś?
Nie bardzo pamiętam, o co mi wtedy chodziło. (śmiech) Może czułem, że na początku swojej fotograficznej drogi chcę zrobić coś „prawdziwego”, „mocnego”? A może to był jakiś impuls, przypadek, nic zaplanowanego. Pewnie to drugie. Brałem wtedy swój sprzęt na plecy i schodziłem do warszawskich kanałów, kryjówek, gdzie żyli bezdomni, lub zwyczajnie spotykałem ich na ulicy, w tłumie przechodniów. Patrzyli wtedy na mnie jak na zjawę. Świr z aparatem i błyskającą lampą na statywie, dziwny przypadek. No więc wchodziłem w ten ich świat i go dokumentowałem. Często symbolicznie, jednego człowieka z pluszowym pingwinkiem w ręku w którym chował swoją „małpkę” wódki, innego z przeterminowanym dowodem osobistym, który dawał mu poczucie człowieczeństwa, przynależności do świata „normalnych” ludzi. Z tych zdjęć powstała moja pierwsza wystawa. Nazwałem ją „SAMI”. Przedstawiała portrety kilkunastu samotnych, bezdomnych mieszkańców Warszawy i paru innych miast na świecie w których byłem. To był rok 2012.
Czego Cię te spotkania nauczyły?
Myślę, że zrozumienia dla czegoś, co nazywamy ludzkim losem. A może akceptacji dla wyborów innych? Wiesz, wielu z tych bezdomnych twierdziło, że ich bezdomność była świadomym wyborem. Może trochę tak było, ale pewnie bardziej maskowali w ten sposób swoją niemoc i cierpienie, bo bezdomność jest straszliwą ostatecznością, na którą trudno się decydować świadomie.
Twoje zdjęcia to nie tylko ludzie…
To prawda. Uwielbiam fotografować miasta, pokazywać ulicę… Są tam też ludzie, chociaż nie są najważniejsi.
Często pojawiają się jako cienie, poruszone, przemykające i niezbyt widoczne kształty…
Tak, będące dodatkiem a nie treścią kadru.
Paradoksalnie odwrotnie niż w Twoim portrecie, w którym są pierwszoplanowi.
No właśnie. Nie wiem skąd i dlaczego tak. Może na zasadzie równowagi w tym co robię? (śmiech).
Czym jest dla Ciebie fotografowanie miasta?
Jest zupełnie innym doznaniem. Najlepszym z możliwych. W mieście jestem ja, obiektyw i wszystko to, co niesie ze sobą energia ulicy. Muszę mieć wyostrzone wszystkie zmysły, być całym sobą w tym, co widzę i co mnie otacza. A jednocześnie muszę być trochę outsiderem – obserwować, ale nie uczestniczyć, dotykać, ale nie ingerować.
I to właśnie pociąga Cię w „streecie” najbardziej?
Świat mnie pociąga. (śmiech) On tam jest i na mnie czeka. Muszę go tylko dostrzec i dobrze uchwycić.
W Twoich zdjęciach, tak tych miejskich, jak i portretowych, studyjnych, bardzo ważne jest światło. Czasem, kiedy patrzę na Twoje prace, mam wrażenie, że za nim podążasz.
Fajnie, że to widzisz. Wiesz, ja uwielbiam naturalne, zastane światło. Dzień przed sesją potrafię sto razy sprawdzać prognozę pogody z nadzieją, że słońce będzie moim sprzymierzeńcem. Oczywiście jeśli go nie ma, to sobie radzę, taki mój zawód. Ale tylko takie światło odkrywa najprawdziwszą prawdę.
Użyłeś słowa „zawód”. Fotografia nie zawsze nim była.
No nie. Stała się zawodem 8 lat temu. Znacznie dłużej pracowałem jako marketingowiec, spec od wizerunku. (śmiech)
Czyli w zasadzie od zawsze zawodowo zajmujesz się kreowaniem rzeczywistości…
Fotografowanie owszem, bywa kreowaniem, ale częściej jednak dostrzeganiem i odkrywaniem. To zupełnie inna perspektywa.
Jak to się stało, że poszedłeś tą drogą?
Skończył się jakiś etap w moim życiu, czułem, że muszę coś zmienić, żeby żyć lepiej.
Musiałeś być bardzo pewny, że to lepsze życie wiąże się z fotografowaniem, bo zaryzykowałeś.
Wcale nie byłem. Wiedziałem, że to lubię, że towarzyszy mi to od dziecka – fotografował mój ojciec, zdjęcia robił też dziadek. Dorastałem w tym. Aparat towarzyszył mi w zasadzie zawsze i wszędzie, ale nigdy nie myślałem o nim jako o narzędziu pracy.
Czy w sztuce fotografii jest miejsce na współtworzenie, koegzystencję, otwarcie się na innych artystów?
Chyba jest, czasem rozmawiamy ze sobą, opowiadamy o swoich pracach, projektach, ale warsztatem dzielę się niezbyt często. Może dlatego że nie mam na to czasu. A może dlatego, że proces tworzenia jest dla mnie zbyt intymny, wolę go zachować dla siebie.
Czym dla Ciebie jest intymność?
Czasem byciem w swoim świecie, a czasem wręcz odwrotnie: wychodzeniem z niego i wchodzeniem w relacje. Kiedy wpadam o poranku do windy pełnej ludzi, a zdarza mi się to od czasu do czasu, przyglądam się każdej osobie bardzo uważnie. Wiesz, większość z tych osób wpatrzona jest w swój telefon albo w czubki butów. Wszyscy dokądś tą windą niespiesznie jadą. I każdy w swoim świecie. Mówię wtedy głośno: dzień dobry państwu, jak państwu mija ten piękny poranek? Jedni myślą, że jestem świrem, a inni chcą, żebym się odpieprzył. Niektórzy jednak się uśmiechną, a nawet zamienią słowo. Wystarczy jednak, że podniosą wzrok, i już wiem, że było warto. Pogapiliśmy się na siebie sekundę i zdarzyła się energia!
Coś odkryłam dzięki naszej rozmowie. Ty fotografujesz nie po to, żeby patrzeć na ludzi, tylko żeby oni patrzyli na Ciebie. (śmiech)
Niezłe podsumowanie tej rozmowy. Tak, zdecydowanie potrzebuję, żeby ludzie mnie zauważali. (śmiech)
Zobacz także: Wszyscy potrzebujemy miłości