Oto samochód, do którego wsiadasz, uruchamiasz silnik, ruszasz i czujesz czystą przyjemność z jazdy. Nie krępują go praktycznie wszechobecne dziś w autach systemy bezpieczeństwa (poza ABS-em i ESC – ten drugi można oczywiście wyłączyć), nie cierpi na powszechną obecnie nadwagę, nie udaje niczego, bo nie musi – to czystej krwi małe, sportowe coupe. Czyli gatunek na wymarciu.

Alpine to marka znajdująca się pod skrzydłami Renault, działająca kiedyś (w latach 1955-1955) i wskrzeszona w 2017 r. właśnie dzięki modelowi A110. Za chwilę, najprawdopodobniej w przyszłym roku, zniknie on z oferty, w której pozostaną auta wyłącznie elektryczne. Z uwagi na swój charakter, wygląd i możliwości jest prawdziwym egzotykiem. Ma dwuosobowe nadwozie, 4-cylindrowy, benzynowy silnik 1,8 turbo, znajdujący się za plecami kierowcy, którego siła napędowa trafia, a jakże, wyłącznie do tylnych kół.
Wygląd nadwozia w bardzo naturalny sposób nawiązuje do modelu o tej samej nazwie z lat 70., a najlepsze jest to, że A110 jest niewielkie i bardzo lekkie (1,1 tony z niewielkim okładem). Wszystko jest tu podporządkowane jeździe, ale bez porzucania komfortu – odmiana GTS, która zadebiutowała w tym roku, pozwala bez przeszkód poruszać się w codziennym ruchu. Pod warunkiem, że nie przewozimy zbyt wielu rzeczy, bo do dwóch bagażników spakować się można co najwyżej na długi weekend.

Nie szkodzi. Kiedy do życia budzi się 300-konny silnik, od razu wiadomo, że w tym aucie chodzi o wrażenia z jazdy. Reakcje na gaz są szybkie, ale nie brutalne, choć kiedy trzeba, A110 GTS może osiągnąć setkę w 4,2 s. To jednak ten gatunek samochodu, w którym tak samo jak jazda na limicie cieszy średnio dynamiczne tempo. Biegi można zmieniać potężnymi łopatkami przy kierownicy, siedzi się nisko w wygodnym fotelu, który wreszcie zyskał regulację pochylenia oparć. Dźwięk wydechu, nawet seryjnego, jest jak z małej rajdówki, a w trybie Sport (jest jeszcze Normal) dodatkowo okraszony wystrzałami „popcornu”.

Alpine Driving Experience Center
Na niezbyt szybkim, za to bardzo technicznym torze w podwarszawskim Modlinie, jakby skrojonym pod niewielkie coupe, można zapisać się na szkolenie w Alpine Driving Experience Center z jazdy modelami Alpine A110. Koszt wynosi od 2,9 do 4,4 tys zł. Programy obejmują, w zależności od poziomu, między innymi naukę sportowej linii przejazdu, hamowania czy jazdy po śliskiej nawierzchni. W takim miejscu można bezpiecznie zbliżyć się do swojego limitu – a może nawet go przekroczyć. Warto spróbować.
Naturalnie, jadąc Alpine, nie wybierasz autostrady, tylko tam, gdzie się da, zjeżdżasz na boczne, najlepiej kręte, drogi. Wtedy przypominasz sobie zasady fizyki – kiedy na auto działają różne siły, najłatwiej jest je okiełznać, gdy w rękach masz mocne, lekkie i świetnie wyważone narzędzie. Po wyłączeniu układu stabilizacji toru jazdy Alpine z chęcią wyjeżdża z zakrętów w lekkim poślizgu, choć do takich zabaw najbardziej polecamy tor (patrz ramka). Przyspieszenie okazuje się wystarczające, a ścieżka dźwiękowa z tyłu, z silnika pracującego dosłownie pół metra za plecami, dodatkowo podkręca emocje.

Alpine A110 to samochód, który dziś nie ma konkurencji, bo w salonach są wyłącznie Porsche 718, które już zostały wyprodukowane. Alpine A110 GTS, czyli średnia wersja z doskonałymi detalami (emblematy francuskiej flagi na nadwoziu, zgrabny schowek między fotelami), kosztuje niemało (365 tys. zł), ale to auto, które gra we własnej lidze. Jeśli ktoś ma tyle pod ręką, to kto wie, czy inwestycja w nią nie zwróci się lepiej niż włożenie pieniędzy na konto oszczędnościowe. Z pewnością po drodze będzie jednak bardziej emocjonująco.

