FelietonSztuka pakowania

Sztuka pakowania

Tomasz Orłowski
Tomasz Orłowski
zawodowy dyplomata i nauczyciel akademicki. Był szef Protokołu Dyplomatycznego, ambasador we Francji i Monako, Włoszech i Republice San Marino, były wiceminister spraw zagranicznych.

Mobilność, czyli mówiąc po ludzku wędrowanie, jest najgłębiej wpisana w nasz zawód. Stanowi jego istotę i kto nie odczuwa podniecenia na myśl o wyjeździe, nie może być dobrym dyplomatą. Gotowość do wyjazdu jest ciągłą zapowiedzią przygody, więc obietnicą niespodzianki, co nie znaczy oczywiście, że niespodzianka ta musi być zawsze dobra. Mnie to ekscytuje i ożywia, co nie znaczy, że nie muszę opłacić jej niestety traumą pakowania.

Kiedy będą Państwo czytali ten felieton, będę już prawdopodobnie na odległej placówce. Może będę już czynnie kontemplował różnicę temperatur w stosunku do warszawskiej zimy, czym nie zamierzam jednak irytować czytelników. Wprawdzie stara zasada weteranów MSZ mówi, że wyjazdu na placówkę można być pewnym dopiero, kiedy się zajmie miejsce w odlatującym samolocie, powiedzmy jednak na potrzeby tego tekstu, że prawdopodobieństwo wyjazdu jest tak wysokie jak wysokość przelotowa samolotu, a zatem czeka mnie to, czego nie cierpię najbardziej i co staram się odsuwać do ostatniej chwili. Pakowanie!


Czytałem, że pakowanie i przeprowadzka jest zdaniem pytanych ludzi trzecią w kolejności po śmierci i chorobie traumą, która ich dotyka. Jakby ilustracją tego stanu są pierwsze słowa starego poematu Edmonda Haraucourta: partir c’est mourir un peu, wyjechać to trochę umrzeć. Odrobinę to patetyczne i zupełnie nie pasuje do zawodu dyplomaty, który całe życie spędza na walizkach. Mobilność, czyli mówiąc po ludzku wędrowanie, jest najgłębiej wpisana w nasz zawód. Stanowi jego istotę i kto nie odczuwa podniecenia na myśl o wyjeździe, nie może być dobrym dyplomatą. Gotowość do wyjazdu jest ciągłą zapowiedzią przygody, więc obietnicą niespodzianki, co nie znaczy oczywiście, że niespodzianka ta musi być zawsze dobra. Mnie to ekscytuje i ożywia, co nie znaczy, że nie muszę opłacić jej niestety traumą pakowania. Dlatego odkładam je na ostatnią chwilę.

Jednak pakowanie się na podróż samolotem skrywa jeszcze jeden przewrotny urok, czyli słynne bagaże, które nie doleciały razem z pasażerami. Mało kto się w życiu przed tym ustrzegł, a szczególnie jeśli leci rejsem przesiadkowym, a czas na transfer jest krótszy niż godzina. Tu zasadniczo walizki przegrywają w przedbiegach z pasażerami, którzy zdyszani dobiegają na finalny boarding. No, chyba że ma się takie szczęście jak niezapomniani państwo McCallister, rodzice Kevina samego w domu, którzy tłumaczą zbaraniałemu agentowi policji lotniskowej, że gubienie dziecka jest ich tradycją rodzinną, za to bagażu nigdy nie zgubili. Nie mam podobnych doświadczeń, więc niepodobna, żeby mi się nie zdarzyło wylądować bez walizki.

Najtrudniej było, kiedy jako szef protokołu dyplomatycznego przyleciałem do Waszyngtonu przygotować wizytę prezydenta RP, mój bagaż pozostał we Frankfurcie, a ja z jedynym ubraniem, jakie miałem na grzbiecie, następnego dnia odwiedzałem Biały Dom i wszystkie miejsca przyszłej wizyty. Najgorzej jednak było, bo z Waszyngtonu lecieliśmy dwa dni później dalej szlakiem wizyty prezydenckiej do Los Angeles, a nasze bagaże dostarczono do hotelu na godzinę przed wyjazdem na lotnisko. Dlatego wyjeżdżając w taką podróż, należy w bagażu podręcznym mieć obowiązkowo przynajmniej jedną świeżą koszulę, zmianę bielizny i oczywiście kosmetyki.

Zapominalscy mogą za to słono zapłacić niepotrzebnymi nerwami, wstydem, śmiesznością. Podczas którejś z podróży prezydenckich, tuż przed galowym obiadem, zadzwonił do mnie skonfundowany ważny członek naszej delegacji. Otóż okazało się, że zapomniał czarnej muszki do smokinga! Niewiele myśląc, zbiegłem do restauracji hotelowej i uprosiłem maître d’hôtel, by jeden z jego kelnerów pożyczył swoją muszkę naszemu ministrowi. Ale od tego czasu, ilekroć w programie wizyty był obiad smokingowy, czyli black tie, zabierałem w bagażu drugą muszkę. Innym razem dla odmiany pewien wyjątkowo niemiły uczestnik delegacji powiadomił mnie, że pakując swoją walizkę, którą po wystawieniu jej, zgodnie z poleceniem, przed drzwi swojego pokoju hotelowego, zdał sobie sprawę, że został po prostu bez koszuli. Jedyną radę, jaką otrzymał, było kupno nowej w superdrogim butiku hotelowym. Ciężko to odchorował!

Zatem jeśli mogę radzić, to po pierwsze nauczyć się pakować bez pośpiechu i bez nerwów. Wybierać co konieczne, nie wszystko, co się nawinie, a i tak w pobycie nie posłuży. To pomaga uwolnić się od dyktatu rzeczy, bez których możemy się w rzeczywistości obyć. Ostatecznie służy dobrej organizacji. Po drugie, nie ma co liczyć na zapewnienia linii lotniczych, że walizki przybędą zawsze z nami. Miałem kolegę wiceministra, który powszechnie słynął z gubienia bagaży w każdej podróży, a każda ambasada na szlaku jego peregrynacji musiała zajmować się ich odzyskaniem. Unikano jego wizyt jak ognia i takie wspomnienie po nim pozostało. Po trzecie, mieć w swoim podręcznym bagażu zawsze rzeczy niezbędne nazajutrz po przylocie. To ułatwia odnalezienie się i nie psuje humoru pierwszego dnia pobytu lub urlopu. Wreszcie, po czwarte, być uprzejmym i miłym dla wszystkich, aby kiedy przyjdzie konieczność, spotkać się z ludzką życzliwością i pomocą, a nie uszczypliwym zadowoleniem, że ważniak ma za swoje. To też lekcja, jaką dało mi doświadczenie pracy dyplomaty. Sukces zazwyczaj zależy od tego, jak postępujemy z ludźmi i jak, w konsekwencji, oni nas przyjmują. Pamiętajmy o tym, nawet kiedy przyjdzie pakować walizki. Może trzeba je będzie gdzieś znów rozpakowywać.