Polska jest jednym z nielicznych krajów na świecie, w którym nie istnieje tzw. pobór. Dlatego na początek starsi powinni zachęcić młodych do dobrowolnego wykonywania jakichkolwiek obowiązków na rzecz innych. Dziś nie jest to tak oczywiste. Niech to będzie skauting, wolontariat, prace społeczne, oddanie na rzecz innych, a może z czasem nawet wakacje z wojskiem, które już cieszą się uznaniem.
Jeszcze zanim Donald Trump zdążył na dobre swoimi przemówieniami i decyzjami przerazić część Europejczyków, zanim polski premier w Parlamencie Europejskim w swoistej mowie motywacyjnej wezwał wszystkie państwa Wspólnoty do większych wysiłków na rzecz zbrojeń, porzucenia Zielonego Ładu i wielkiego powrotu do energii z atomu, szwedzki rząd rozesłał do wszystkich swoich obywateli broszurę zatytułowaną „W razie sytuacji kryzysowej lub wojny”. Dokument w wersji papierowej dotarł do wszystkich ponad 5 mln gospodarstw domowych w kraju. W wersji elektronicznej także do wszystkich tych, jak np. wielu Polaków, którzy takie obywatelstwo mają.
Informacja mogła niektórych żyjących od dekad w spokoju Skandynawów przerazić, choć 32-stronicowy dokument jest tylko instrukcją, jak reagować na zagrożenia w czasie pokoju i wojny. Tylko albo aż, bo z realnym zagrożeniem pokoju Szwedzi mają do czynienia stosunkowo od niedawna. „Żyjemy w niespokojnych czasach. W kraju położonym niedaleko nas toczy się wojna. Terroryzm, cyberataki i dezinformacja służą do wyrządzania szkód i wpływania na społeczeństwo” – podkreśla w tym dokumencie rząd. Zapewnia też: „Jeśli dojdzie do ataku na Szwecję, nigdy się nie poddamy”. W bardzo klarownej broszurze w prostym języku tłumaczy się mieszkańcom po pierwsze, że Szwecja nie ma gwarancji wolności i wszyscy obywatele muszą chcieć i mieć odwagę bronić „naszego wolnego społeczeństwa, nawet jeśli wymaga to od nas poświęcenia”. Po drugie, specjaliści podpowiadają, jak budować odporność w czasie pokoju. Chodzi np. o kursy pierwszej pomocy czy informacje, co robić w razie ewakuacji. Choćby gdzie się udać… Rząd mówi wprost: należy zabezpieczyć wodę, źródła ciepła, komunikację, czyli telefony czy radio na baterie, żywność, pieniądze w gotówce i… środki toaletowe.
Powtórzę, dzieje się to w kraju, który co prawda niedawno wszedł do NATO, ale nie ma lądowej granicy z Rosją, i który przez dekady nie zaznał nawet wojennego niepokoju. Jednak w tym kraju przywrócono zniesioną przed laty obowiązkową służbę wojskową – zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn, właśnie z powodu Rosji. Uchwalono tam ostatnio m.in. podwyższenie wydatków na obronę o 5 proc. i zapowiedziano powrót do tzw. koncepcji obrony totalnej, obejmującej pełną mobilizację kraju.
Robi tak spokojna Szwecja, a my? Właśnie, spójrzmy na naszą sytuację, kraju praktycznie graniczącego z Rosją, jak i z równie niebezpieczną, zwasalizowaną przez Putina Białorusią. „Jeśli Europa ma przetrwać, musi być uzbrojona” – apelował w swoim wystąpieniu na inauguracji naszej prezydencji w Unii Donald Tusk. Polska jest w tym zakresie od kilku lat prymusem. Jednak oprócz systematycznego zwiększania wydatków na obronność (w tym roku to w budżecie niemal 5 proc. PKB), czym możemy zawstydzić wielu innych europejskich członków NATO, równie systematycznych zakupów uzbrojenia, mimo zmiany rządu i prób zerwania niektórych kontraktów oraz ciągłej modernizacji w sumie w pełni zawodowej (poza jednostkami WOT) armii, nic się nie dzieje!
Ostatni raport NIK ujawnił nagą prawdę – mieszkańcy miast w razie ataku są z powodu braku schronów praktycznie bezbronni! Dlaczego? Bo schronów po prostu nie ma! Zamiennikiem tego nie są i nie będą nigdy przejścia podziemne czy też garaże. Tam nie ma ani wody, ani zapasów leków i jedzenia, ani sanitariatów. Czyli nie ma nic, co pozwoli nam przetrwać atak z powietrza. Nie ma też żadnych informacji na temat ewentualnych zagrożeń. Kiedy spytałem o to przewodniczącego mojej wspólnoty mieszkaniowej, najpierw z zaskoczenia zrobił wielkie oczy, a potem w sumie podziękował, bo sam… o tym nie pomyślał. A powinien! Tak jak w szkołach czy na uczelniach nikt nie myśli o kursach pierwszej pomocy czy obrony, tak jak to miało miejsce tuż przed II wojną i wiele lat po niej w czasach PRL. Wtedy było to robione śmiesznie, ale jednak było… Ba, dziś dopiero od 1 stycznia mamy w Polsce ustawę o ochronie ludności i obronie cywilnej, która umożliwi powstanie systemu ochrony ludności w razie wojny. Tymczasem pełnoskalowa wojna na Ukrainie trwa już kolejny rok.
Spójrzmy na Rosję. W ciągu dwóch lat wojny odtworzyła swoje zdolności bojowe. Decyzja Putina o przestawieniu tamtej gospodarki w tryb wojenny pozwoliła mu na adaptację wszystkich technologii, które Rosjanie importowali kiedyś z Zachodu, na import z Chin.
Dodatkowo rok temu odtworzono Leningradzki Okręg Wojskowy, w którym Rosjanie odbudowują dwa korpusy armijne. Każdy korpus ma dywizję zmechanizowaną i samodzielną brygadę zmechanizowaną. Te wojska rozmieszczone są w rejonie na wschód od Łotwy i Estonii, a drugi korpus stacjonuje na granicy z Finlandią. W tym czasie Europa ma niemal homeopatyczne zdolności produkcji np. amunicji i ślimacze tempo zmian, co Putin, jeśli będzie chciał, wykorzysta.
To bardzo niepokojące, ale w razie działań wojennych mamy – mimo modernizowanej armii – za mało przeszkolonych żołnierzy. Siły zbrojne wraz z przygotowaną do niebezpieczeństw ludnością i odpowiednią infrastrukturą są podstawą systemu odpornościowego państwa. Jak społeczna panika może doprowadzić do osłabienia morale i rozprzestrzeniającego się kryzysu społecznego, tak brak żołnierzy czyni z nas Dawida, a nie Goliata.
Dlatego jak przekonuje Marek Budzisz, musimy znów zacząć myśleć o powrocie do armii z poboru. Jednak spokojnie, młodzi panowie! Znany analityk ze Strategy&Future w swojej najnowszej książce „Obywatelska Armia Rzeczpospolitej. Ani branka. Ani służba” od razu zastrzega że „gdybyśmy mówili o powrocie poboru w formie reaktywacji fatalnego systemu pochodzącego z czasów PRL-u, to dyskusja byłaby bezcelowa. Nikt, również i wojskowi, nie chcą przywrócenia bezsensownych rozwiązań. Mowa o czymś zupełnie innym, o nowej i inaczej funkcjonującej instytucji”.
Budzisz przekonuje, że tak jak Polacy nie chcą recydywy systemu PRL-owskiego, tak zapewne zrozumieją potrzebę zmian, ale pod warunkiem, że rządzący zrobią to (bo i tak muszą!) w taki sposób, aby obywatele docenili i zaakceptowali istnienie przynajmniej części armii z poboru. Chodzi o rozwiązania odpowiadające potrzebom współczesności. Bardziej dobrowolne niż obowiązkowe. Wynikające z potrzeby serca, a nie powinności, jak to jest w kilku innych krajach. Bo to nie może być stracony jak dawniej czas, kiedy funkcjonowała jeszcze dodatkowo tzw. fala. Aby odpowiednio zmotywować młodych Polaków, by chcieli uzupełnić szeregi armii, by zyskali dzięki temu unikalne kompetencje potrzebne później na rynku pracy, trzeba zmienić całkiem sporo, a na pewno zacząć o tym jak najszybciej głośno rozmawiać.
Autor polecanej przeze mnie książki sugeruje, by przekonać się, jak się to robi, udać się na początek właśnie do Szwecji i dwóch państw bałtyckich: Łotwy i Litwy. Polska jest jednym z nielicznych krajów na świecie, w którym nie istnieje tzw. pobór. Dlatego na początek starsi powinni zachęcić młodych do dobrowolnego wykonywania jakichkolwiek obowiązków na rzecz innych. Dziś nie jest to tak oczywiste. Niech to będzie skauting, wolontariat, prace społeczne, oddanie na rzecz innych, a może z czasem nawet wakacje z wojskiem, które już cieszą się uznaniem. Niech zaznają swoistej społecznej służby na rzecz większej wspólnoty, co dziś w epoce egoizmu i samorealizcji wyszło z mody.