Z Przemysławem Świerczem, kapitanem reprezentacji Polski w ampfutbolu, rozmawiała Katarzyna Paskuda.
Skąd bierzesz siłę? Z nieba, kosmosu?
Od Pana Boga. Bóg i wiara w niego to dla mnie bardzo ważne kwestie. Bóg jest dla mnie drzewem, a moje życiowe wyzwania to liście, które na tym drzewie wieszam. To taka moja metafora. Siłę daje mi też rodzina: żona, dzieci, mama, rodzeństwo, najbliżsi. To są osoby, które mnie motywują, nie pozwalają mi się zatrzymać na mojej drodze ku marzeniom, choć bywa im ciężko. To oni najczęściej cierpią szczególnie z powodu mojej częstej nieobecności. Jednak to, że mimo wszystko są ze mną i to, że moja codzienna aktywność daje mi frajdę, pozwala mi być lepszym ojcem, mężem, synem, bratem i przede wszystkim człowiekiem.
To, że dotknęło Cię nieszczęście, spowodowało, że jest Ci do Boga bliżej niż w pełni sprawnemu człowiekowi?
Wiarę wyniosłem z domu, wypadek jej raczej nie pogłębił. Nie szedłbym w tą stronę. (śmiech) Moja relacja z Panem Bogiem pewnie jest teraz inna, może jest pełniejsza, bardziej świadoma, lecz wypadek nie miał na to wpływu. Myślę, że po prostu z wiekiem, z tym co mnie spotyka, z coraz większym doświadczeniem życiowym, staję się inną osobą. Bardzo lubię z Panem Bogiem rozmawiać, na co dzień dziękować mu za wiele rzeczy. Może to dziwnie zabrzmi, ale ja za wypadek, za to co się stało, też Panu Bogu dziękuję. To, co stało się w moim życiu dotychczas, między innymi ten wypadek, wpłynęło na to, kim dziś jestem. To wywarło wpływ na moje wartości, na mój sposób myślenia, na moje podejście do życia, ale czy to był wypadek, jednak ślub, czy założenie rodziny, czy ukończenie studiów, to są tak samo ważne rzeczy. One wpłynęły na to, kim jestem teraz.
Myślisz, że dzięki wypadkowi jesteś bardziej wartościowym człowiekiem? Jesteś lepszy?
Nie wiem, jakim byłbym człowiekiem, gdyby nie wypadek, więc trudno mi oceniać, czy jestem lepszy. Wypadek miałem dziesięć lat temu, byłem już dorosły i świadomy. Dziś jestem tym, kim jestem. W tym życiowym pędzie chcę móc powiedzieć o sobie, że jestem dobrym człowiekiem. To jest mój cel, wedle zasady, że każdego kolejnego dnia bądź lepszą wersją siebie niż dnia poprzedniego. To się wiąże z ciągłą pracą nad sobą, z ciągłym poznawaniem świata, z poznawaniem drugiego człowieka. Nad tym bardzo mocno pracuję. Staram się nie skupiać na sobie, tylko na innych. Chcę poznawać drugiego człowieka nie takim, jakim ja bym chciał, żeby on był, tylko takim, jakim on faktycznie jest.
Wypadek Cię nie załamał. Musisz się jakoś szczególnie motywować, żeby pokonywać swoje kolejne granice? To, co dziś realizujesz, to Twoje marzenia jeszcze sprzed wypadku? To na przykład, że jesteś zaangażowany w sport?
Sport to moje naturalne lekarstwo po wypadku. Dużo mi pomógł w odnalezieniu się po nim. Przed wypadkiem grałem w piłkę nożną, choć karierę klubową skończyłem na etapie szkoły średniej. Co nie sprawiło, że przestałem grać. Skończyłem też studia na AWF-ie, pracowałem na pływalni jako instruktor, więc sport był, jest i myślę, że do końca życia będzie w moim życiu.
Lubisz to robić, czy to też jest zdrowotnie wskazane w Twoim przypadku?
Uwielbiam sport w każdej postaci, tak jeśli chodzi o uprawiania, jak i kibicowanie. Na AWF-ie jako student miałem możliwość poznać praktycznie wszystkie dyscypliny sportowe. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, być może po prostu tata zaszczepił we mnie miłość do piłki, a potem wszystko to, co się wiąże z rywalizacją, ciężką pracą, z umiejętnością radzenia sobie ze zwycięstwami i przegranymi meczami. Te wszystkie emocje, wartości sportu, dyscyplina, konsekwencja, cierpliwość, ja to kupuje, chłonę. Uwielbiam patrzeć na sport, choć wiem, że to, co widzimy na boisku, bieżni, parkiecie, to jest tak naprawdę szczyt góry lodowej. To, czego nie widać, czyli ciężka praca, codzienny trening, dialog wewnętrzny ze sobą, bo codziennie chcesz się zmotywować do tego treningu, bo przecież są momenty, że nie chce ci się wstawać, nie chce ci się iść, chcesz sobie odpuścić, masz lenia w sobie…
Jak sobie radzisz ze swoim leniem?
Czasem się śmieję, że w wypadku straciłem prawą nogę i nigdy nie będzie mi już dane tą prawą nogą wstać z łóżka. Zawsze wstaję lewą i mam pod górkę od samego rana. (śmiech) Mam w sobie, myślę, że wielu z nas ma, takie dwa wilki, tak to nazywam. Pierwszy to jest ten zły wilk, który mówi: nie wstawaj, nie rób, bo po co, juto, po co dziś, odpuść sobie. Drugi mówi: dasz radę, zrób to, inni mogą, a Ty nie?, wyjdź z tej swojej strefy komfortu. Pytanie, które każdy z nas musi sobie zadać, to którego wilka mamy więcej, którego chcemy karmić, do którego nam bliżej.
Ja chcę karmić tego lepszego wilka.
Pozwalasz sobie chyba jednak czasem na chwilę lenistwa?
Oczywiście. Ważna jest równowaga, żeby w tym pędzie, w dążeniu do mistrzowskich pasji, nie zapomnieć o codziennych ważnych rzeczach, jak uśmiech dzieci, przytulenie żony. To są takie rzeczy, które doceniamy, kiedy je stracimy.
Skoro już o stracie, jak doszło do Twojego wypadku?
Jechałem na motocyklu…
Boję się motorów. Uważam, że jest większe prawdopodobieństwo stracenia życia czy zdrowia, kiedy jedziesz na motorze, niż kiedy prowadzisz na przykład samochód.
Trzeba by sprawdzić statystyki, żeby to zweryfikować. Lecąc samolotem, też możesz mieć wypadek. Jest wiele aktywności, które niosą ze sobą ryzyko. Ja zderzając się z kamperem, byłem na pozycji przegranej, ale ostatecznie ten wypadek przyniósł mi w życiu wiele bardzo fajnych rzeczy.
Mógł się jednak bardzo źle skończyć.
Oczywiście, ale gdybym wtedy nie zderzył się z tym samochodem, to dzień czy dwa później może zderzyłbym się z innym i bym zginął. Naturalnie trzeba dbać o bezpieczeństwo, kierować się zdrowym rozsądkiem, lecz nie na wszystko w życiu mamy wpływ. Bez względu jednak na to, co się wydarzy, mamy wpływ na to, co z tym zrobimy. Gdyby dziś wszystko zależało tylko ode mnie, to pewnie za chwilę szukałbym kolejnego motocykla i chciałbym jeździć na kolejne wyprawy. Z racji tego, że moi najbliżsi nie chcą, żebym jeździł, powiedziałem sobie ok, odpuszczam.
Mimo wypadku ciągnie Cię do motorów?
Tak, dalej lubię motocykle, pasjonują mnie.
Jak dokładnie doszło do wypadku?
Byliśmy z grupą znajomych w Norwegii. Było nas na wyprawie dziewięć motocykli, choppery, cruisery, czyli motocykle o mniejszej mocy. Mój wypadek nie zdarzył się przy dużej prędkości między innymi dlatego, że jechaliśmy grupą. Jak się tak jedzie, to nie odbywa się to w rzędzie, jeden za drugim, tylko na tak zwaną zakładkę, czyli jeden motocyklista jest bliżej prawej strony jezdni, a drugi bliżej jej środka, żeby było bezpieczniej. Ja byłem tym, który jechał bliżej osi środka jezdni, skręcaliśmy właśnie w prawą stronę, bardzo wąską drogą górską, na liczniku mogłem mieć góra 50 km. Na tym wąski zakręcie z naprzeciwka wyjechał kamper i ja się z nim po prostu zderzyłem. Może on ściął trochę ten zakręt, może ja też popełniłem jakiś błąd. Nie wiem. Uderzyłem w jego lewy bok w okolicach drzwi kierowcy. Wszystko bardzo dobrze pamiętam, nie straciłem przytomności, bezpośrednio po wypadku sprawdzałem, że tak to nazwę, stan swojego zdrowia. Sprawdzałem, czy mogę ruszać rękoma, czy mogę się podnieść, wszystko funkcjonowało, było ok. Widziałem też swoją prawą nogę, że jest nienaturalnie wygięta. Potem okazało się, że motocykl najprawdopodobniej tę nogę przygniótł do samochodu, bardzo mocno ją zmiażdżył, spalił, bo silnik był gorący i lekarze norwescy od razu stwierdzili, że nie ma czego ratować. Nikt nie pytał mnie o zdanie, lekarze sami podjęli decyzję, za co jestem im bardzo wdzięczny.
Mogli tak sami?
Widać tak. Nie drążyłem tego tematu. Uratowali mi kolano. To, że mam dziś swój staw kolanowy, jest dla mnie dużym ułatwieniem, a proteza podudzia jest tańsza niż proteza całej nogi.
Ile kosztuje taka proteza?
Ta którą mam na sobie, około trzydziestu tysięcy.
Masz jedną taką, czy musisz mieć kilka?
To wszystko zależy od tego, jak używasz protezy. Mi na przykład pękła stopa, mogę chodzić, ale słychać charakterystyczne trzeszczenie. (śmiech) Pewnie za jakiś czas będę musiał ją wymienić.
Pierwszy moment, kiedy obudziłeś się po operacji, to nie był dla Ciebie szok?
W momencie usypiania przed operacją stoczyłem autentyczną walkę o życie. To była taka czarna otchłań. Sala operacyjna, silna ręka, która mnie ciągnie w dół, a ja chcę iść do góry. Mówiłem do siebie, że chcę jeszcze żyć, że nie poddam się tej ręce. Miałem jednak taki moment, że wydawało mi się, że ta ręka jest silniejsza de mnie, chciałem odpuścić. Uznałem, że widocznie już umieram. Kiedy więc obudziłem się z narkozy, byłem szczęśliwy, że żyję.
Nie wiedziałeś jeszcze, że nie masz nogi?
Nie, ale kiedy przyszedł lekarz i powiedział mi, że straciłem kawałek nogi, to radość z tego, że w ogóle żyję, była tak silna, że ta informacja nie zrobiła na mnie większego wrażenia.
Ani przez chwilę nie miałeś żalu do losu?
Nie, bardziej się zastanawiałem, co dalej w sensie organizacyjnym, szukania rozwiązań. Tu wraca moja wiara w Boga. Moi znajomi, którzy wiedzieli, że miałem wypadek, przyprowadzili do mnie do szpitala w Norwegii polskiego zakonnika. Zwykła rozmowa z nim miała dla mnie niewyobrażalne znaczenie.
Nie przeraziłeś się, że przyprowadzili do Ciebie księdza?
Nie. (śmiech) Nie traktowałem tego jako ostatniego namaszczenia. Jestem im za to bardzo wdzięczny. Dziś uważam, że pod postacią ojca zakonnego, przyszedł wtedy do mnie sam Pan Bóg, poklepał mnie po ramieniu i powiedział, że będzie dobrze. Może dodaję sobie do tego symboliki, ale jest mi dobrze z tą opatrznością.
Miałeś już wtedy żonę, dzieci?
Z Asią zaczęliśmy się wtedy spotykać a dzieci jeszcze nie mieliśmy.
Myślałam, że to może rodzina była dla Ciebie takim motorem do walki, do pozytywnego nastawienia…
Może gdybym wtedy miał dzieci, zastanawiałbym się, jak one to przyjmą, jak im się pokażę bez tej nogi? Nie wiem. Staram się nie myśleć, co by było, gdyby. Jest tu i teraz.
Tu i teraz jesteś kapitanem reprezentacji Polski w ampfutbolu. Jak do tego doszło?
Początki ampfutbolu w Polsce to 2011 rok. Ja dołączyłem w grudniu 2011 roku na drugie zgrupowanie, bo o pierwszym nie wiedziałem. (śmiech) W 2012 roku jechaliśmy na pierwszy swój turniej do Manchesteru. Trzeba było wybrać kapitana. Trener wskazał na mnie, z czego bardzo się ucieszyłem. Wiedziałem, że mogę tę opaskę przyjąć i tę odpowiedzialność udźwignąć. Nie chcę, żeby to zabrzmiało nieskromnie, nie o to chodzi, ale czułem, że pasuję do tej roli.
Kilka lat później jednak koledzy z drużyny uznali, że niekoniecznie tak jest…
Masz rację. W 2017 roku, przed mistrzostwami Europy straciłem opaskę kapitana. Zawodnicy zdecydowali z różnych przyczyn, że chcą zmiany. Kilkoma głosami przewagi zwyciężył kolega, ja zostałem vice kapitanem i nastał dla mnie wtedy bardzo trudny czas. Dostałem sygnał od drużyny, że coś jest nie tak.
To było gorsze niż utrata nogi?
(śmiech) Ciekawe pytanie. To było wyzwanie podobnego kalibru. Poważnie.
Nie jesteś trochę zbyt ambitny?
Czasem mam wrażenie, że za mało. (śmiech) Za szybko odpuszczam, aczkolwiek są rzeczy, na których mi bardzo, bardzo zależy. Tak było z opaską kapitana. Kiedy drużyna mi podziękowała, pomyślałem; ok, pakuj swoje rzeczy i wyjeżdżaj ze zgrupowania. Tak chciałem zrobić, lecz tego samego wieczoru rozmawiałem z trenerem, które powiedział: poczekaj, zatrzymaj się. To, że kilkoma głosami przegrałeś opaskę, to nie znaczy, że drużyna ciebie nie chce w zespole. Część zespołu chce zmiany, nie wszyscy, więc przemyśl to, bo być może dalej ciebie chcą jako Przemka zawodnika. Przespałem się z tym i stwierdziłem, że nie mogę zrezygnować z piłki nożnej tylko z powodu kilku niepochlebnych ocen kolegów. Zdecydowałem się pojechać na mistrzostwa Europy, kierując się przekonaniem, że kapitanem jest się nie z opaską na ręku, ale przede wszystkim w sercu. Chciałem być na boisku najlepszym Przemkiem w tym zespole, jakim mogłem być. Chyba największą nagrodą za mój wysiłek i dialog wewnętrzny był ostatni dzień turnieju, kiedy trener powiedział: dziękuję za to, co zrobiłeś na tym turnieju, dziękuję za to, kim byłeś i jaki byłeś. A że trener Marek Dragosz jest dla mnie bardzo ważną osobą, to były dla mnie wyjątkowo istotne słowa.
Dziś jesteś kapitanem z powrotem…
Tak, po powrocie z mistrzostw Europy 2017 drużyna trochę się zmieniła i ponownie zostałem wybrany na kapitana. Ta chwila bez niej sprawiła, że staram się wyciągać wnioski z błędów, które popełniłem wcześniej i chcę być najlepszym kapitanem, jakim potrafię.
Kto przychodzi na Wasze mecze? Jakich macie fanów, kibiców?
Przeróżnych. Przychodzą i kibice sprawni i z niepełnosprawnością, rodziny z dziećmi. Mamy też kibiców pasjonatów, którzy przyjeżdżają na meczę z flagami, mamy już specjalną flagę ze swoim symbolem. Przekrój nie różni się niczym od przekroju kibiców dwunożnych, tylko ilość jest mniejsza. Choć nie ilość, tylko jakość się liczy, cieszy mnie fakt, że z roku na rok jest coraz więcej osób zainteresowanych naszą grą. Sport jest dla mnie swego rodzaju sztuką, a sztuka musi mieć odbiorców. Na boisku oczywiście ma miejsce rywalizacja, lecz jest to pewnego rodzaju przedstawienie, show. Kibicowi trzeba dostarczyć emocji.
Osoby z jakimi niepełnosprawnościami grają w Waszej drużynie?
Zawodnicy z pola to osoby po amputacji lub z wadą kończyny dolnej. Bramkarze natomiast to osoby z amputacją lub wadą kończyny górnej. My, zawodnicy z pola, na boisku poruszamy się o kulach, bez protez.
Poza tym, że jesteś sportowcem, jesteś też mówcą motywacyjnym. Masz w sobie potrzebę wspierania innych?
Jeszcze przed wypadkiem interesowała mnie tematyka szkoleń biznesowych. Chciałem być trenerem biznesu. Udało się, dziś łączę rolę mówcy motywacyjnego i trenera. W swoich wystąpieniach opowiadam słuchaczom swoją historię i to, jak sobie z nią poradziłem. Absolutnie nie chcę nauczać, nie chcę wskazywać rozwiązania, drogi. To, że u mnie coś się sprawdziło, nie znaczy, że sprawdzi się u kogoś innego. Może jednak jakiś jeden element z mojej historii okaże się istotny dla kogoś? Może ktoś ma już ułożony w głowie plan działania, potrzebuje tylko przysłowiowego kopa na start? Może moja historia czymś takim dla kogoś będzie? Pan Bóg dał mi dar, brak tej nogi. Moja mama mówi: synu, każdy z nas ma swój krzyż w życiu, pytanie, czy będziesz go dźwigał, czy się pod nim ugniesz. Ja chcę swoim życiem, swoją historią pokazać, że można. Jeśli z takiego wystąpienia motywacyjnego chociaż jedna osoba coś wyniesie i to spowoduje, że będzie lepszym człowiekiem, to warto takie rzeczy robić. Taka jest moja intencja. Nie chcę nikogo pouczać, jak ma żyć, bo każdy z nas ma w sobie receptę na swoje życie, tylko potrzebuje czasem popchnięcia, wskazania drogi.
Wracając do Twojego życia prywatnego, żony, miłość zwyciężyła trochę jak w bajce u Was…
Trochę tak. (śmiech)
Obserwuję Cię czasem w przedszkolu, jak świetnie radzisz sobie z córkami. Nie stanowi dla nich chyba Twoja noga żadnego problemu?
Nie. To kolejna wartość tego, co się stało. Moje dzieci wiedzą, że każdy z nas jest różny, ma różne sytuacje, nie ma ręki, nie ma nogi, niedowidzi, jeździ na wózku, lecz to nie znaczy, że jest gorszy. Tego chcę nauczyć swoje dzieci, żeby dostrzegać dobro w innych, poznawać, ale nie oceniać.
Jakie masz marzenia?
Życiowe? Żeby moje córki wyrosły na dobrych ludzi. Chciałabym cały czas pracować nad jakością rodziny, żebyśmy tworzyli dobrą i szczęśliwą rodzinę. Sportowe? Mistrzostwa Europy w 2020 roku, które odbędą się w Krakowie. Będzie fajnie, jeśli przed własną publicznością zrobimy dobry wynik. Chciałbym też pracować nad relacjami w drużynie, żeby kontakty między zawodnikami rozwijały się prawidłowo, żeby ten zespół cały czas się rozwijał, bo dochodzą nowe osoby, żeby ten zespół budować, budować jego świadomość, odpowiedzialność, żebyśmy wchodzili na wyższą jakość funkcjonowania jako zespół.
Fot.: Katarzyna Paskuda
miejsce: Hotel Villa Park Wesoła Warszawa