Ameryka fascynowała mnie w zasadzie, odkąd sięgam pamięcią. Doskonale pamiętam ten moment, gdy tato przywiózł do domu pierwszy magnetowid w 1989 r. Znosiliśmy z bratem do domu zdobyte na targowisku kasety z amerykańskimi hitami. Moimi przewodnikami po Ameryce byli Eddie Murphy, Schwarzenegger i policjanci z „Akademii Policyjnej”. Choć z większości tych filmów niewiele rozumiałem, chłonąłem wszystko jak gąbka. Ameryka z ekranu jawiła się jako kraj, gdzie wszystko jest możliwe i to dla każdego. To właśnie w tamtych czasach po raz pierwszy zetknąłem się z terminem „American dream” albo przynajmniej spróbowałem go sobie wyobrazić.
Od kiedy mieszkam w USA, temat „amerykańskiego marzenia” wraca jak bumerang w rozmowach z kolejnymi znajomymi. To zrodziło we mnie pytania: co to jest i skąd właściwie się wzięło? Czy w 2024 roku ma jeszcze w ogóle znaczenie? Odpowiedzi postanowiłem poszukać, pytając o to znajomych – zarówno Amerykanów, jak i przybyszów stawiających jak ja pierwsze kroki na amerykańskiej ziemi.
Z moich prywatnych poszukiwań nie wyłoniła się jasna definicja. Wiele osób wymieniało przede wszystkim przekonanie, że można dojść do sukcesu ciężką pracą. Słynny amerykański mit „od pucybuta do milionera” był także i moją odpowiedzią. Niektórzy Amerykanie dorzucali, że to slogan reklamowy, który służył jako wabik na imigrantów. W odpowiedziach pojawiał się także dom (z obowiązkowym białym płotem), samochód i dwójka dzieci – zestaw startowy rodziny nuklearnej z lat 50. W końcu sięgnąłem do Słownika Języka Polskiego, który określa American dream jako „wyobrażenie kraju, w którym każdy może dojść do sukcesu i bogactwa dzięki własnym zdolnościom i pracy, niezależnie od miejsca urodzenia i pochodzenia społecznego”.
Gorzej było z pytaniem, skąd wziął się ten mit. Tu moi znajomi zaczynali się gubić – jedni sięgali do migracji z XIX w., inni genezy szukali w kryzysie lat 30., a jeszcze kolejni wskazywali na lata 50. i czas rozwoju USA. Jak się okazało, slogan zyskał popularność w 1931 r. za sprawą „The Epic of America”. W książce tej historyk J.T. Adams zastanawiał się, co poszło nie tak, że kraj stanął w obliczu Wielkiej Depresji. O ironio, przyczyna wg autora tkwiła przede wszystkim w obsesji Amerykanów na punkcie bogacenia się. Odbywało się to kosztem oryginalnego „amerykańskiego marzenia”, czyli zestawu wartości zawartych w konstytucji, a mówiących o lepszym i bogatszym (duchowo) życiu dla każdego. Nie chodziło więc o „większe auta i lepsze zarobki”, ale o Amerykę jako kraj możliwości i samorealizacji.
No dobrze, ale czy to cokolwiek jeszcze znaczy w 2024 roku? Moja koleżanka Jessie twierdzi, że zastanawia się nad tym codziennie. Pochodzi z zamożnej rodziny, a mimo to nie jest pewna, czy będzie ją stać na mityczny dom z ogrodem. Wie natomiast, że nie będzie na niego stać większości jej znajomych. Nie jest w tym odosobniona. Według badań opublikowanych przez „Wall Street Journal”, w możliwość awansu dzięki ciężkiej pracy wierzy 36 proc. Amerykanów, podczas gdy w 2012 r. było to 53 proc. Mimo dobrych wskaźników ekonomicznych Amerykanie są obecnie pesymistycznie nastawieni do życia i niepewni swojego losu.
Czy zatem w ten mit ktoś w ogóle jeszcze wierzy? Odpowiedź znajduję w nieoczekiwanym miejscu – na fotelu u barbera:
– „Mnie to się raczej nie uda. Nie mówię dobrze po angielsku, od lat pracuję z kuzynami, w większości gadamy po hiszpańsku. Nie wiem, czy pytasz dobrą osobę” – śmieje się Adan. Przyjechał tu z Dominikany sześć lat temu, samotnie wychowuje synka. Podpala się, kiedy mówi o jego przyszłości. Adan nie wierzy w amerykańskie marzenie dla siebie, ale już dla swojego potomka jak najbardziej. Wpaja mu, a jakże, etos ciężkiej pracy, bo przecież tylko tak dojdzie do sukcesu.
Zostaję z wnioskiem, o którym wiedziałem od dawna – amerykańskie marzenie to w gruncie rzeczy kolejna bajka dla dzieci. Nawet jeśli straciła nieco blasku, to nadal żyje w wyobraźni wielu ludzi, bo przecież każdy z nas chce czasem wierzyć w bajki.