czyli o tym, jak artysta Janusz Gilewicz uczy warsztatu hollywoodzkiego aktora i reżysera Breta Robertsa
Janusz Gilewicz, wszechstronny artysta z Polski, mieszkający od ponad 30 lat poza jej granicami, był już bohaterem publikacji na naszych łamach. Nie sposób jednak poprzestać na jednorazowej prezentacji przy tak barwnej i wielowymiarowej postaci. Tym razem pretekstem do spotkania i wymiany myśli był wspólny projekt Janusza Gilewicza i Breta Robertsa – BlowMinding, który można było podziwiać w Warszawie w Nowym Świecie Muzyki.
Bret, jak poznaliście się z Januszem?
B.R. W 2014 roku wróciłem do Nowego Jorku po kilkuletnim pobycie w Paryżu. Janusza poznałem w nowojorskiej kultowej kawiarni Anyway Cafe. Ot, spotkanie przy kawie.
Od spotkania w kawiarni do artystycznej kooperacji jest dość daleka droga. Co sprawiło, że nawiązaliście współpracę?
B.R. Coś między nami zagrało mentalnie i to było najważniejsze. A poza wszystkim jeden drugiemu miał coś do zaoferowania. Ja chciałem rozwijać swój warsztat malarski, a Janusz potrzebował wsparcia przy pisaniu scenariusza do filmu, który chodził mu po głowie.
J.G. Wymiana energii i wzajemnych usług okazała się na tyle owocna, że do niedawna w Warszawie można było oglądać jej efekty. I mam nadzieję, obaj mamy, że to dopiero początek naszej przygody nad Wisłą.
Dlaczego chcesz tu pokazywać swoją sztukę? Nie możesz chyba narzekać na zainteresowanie w Stanach?
J.G. Nie narzekam, ale sztuka nie zna granic, nie zna języków. Tu się urodziłem, wychowałem, mam rodzinę, przyjaciół. Chciałbym dzielić się tym co robię z jak największą liczbą wrażliwych odbiorców.
Mówisz o wrażliwości odbiorców, a jak jest z Waszą wrażliwością jako twórców? Obaj wiedzieliście od zawsze, że będziecie malować?
B.R. Malarstwo było moją pierwszą artystyczną miłością, ale trochę o nim podczas różnych życiowych zawirowań zapomniałem. Ukończyłem college w Kolorado, później przeprowadziłem się do Nowego Jorku i trafiłem do Los Angeles, gdzie rozpoczęła się moja kariera aktorska. Po 10 latach miałem na swoim koncie 80 filmów i programów telewizyjnych, własnych 11 projektów filmowych i… problem z nadużywaniem alkoholu. Podjąłem decyzję, że muszę z tym coś zrobić, zgłosiłem się do kliniki odwykowej i tam przypomniałem sobie, że umiem i lubię malować. Zacząłem od rysowania portretów innych uzależnionych. Po odwyku wróciłem do Los Angeles i kontynuuję do dziś swoją przygodę z malarstwem.
J.G. Mnie malarstwo wybrało, a w mojej rodzinie tworzenie było elementem funkcjonowania od pokoleń. Nie miałem chyba innego wyjścia, jak zajmować się działaniami artystycznymi i okołoartystycznymi. Fascynują mnie, zawsze fascynowały, wszelkie sztuki wizualne- rysunek, malarstwo, film, ale też słowo zamknięte w obrazie – stąd między innymi wspomniana przez Breta potrzeba pisania scenariuszy, nakręcenia własnych filmów. Zresztą – mam na swoim koncie całkiem udany filmowy debiut – film „Daydream of the Sleepwalker“ – „Sen lunatyka” – był prezentowany i zdobył uznanie na kilku festiwalach filmowych.
Zatem połączyło Was podobne spojrzenie na sztukę?
J.G. Obaj cały czas szukamy nowych form wyrazu. Dla mnie w procesie twórczym najważniejsze jest to, jak wpłynie on na odbiorców, widzów – co wyniosą ze spotkania ze mną, bo poprzez to co robię, wyrażam siebie.
B.R. Rozkwit mojego malarstwa miał miejsce w Paryżu. To tam skrystalizował się motyw przewodni moich prac – barwne tłumy tańczących, cieszących się życiem ludzi nadają moim pracom ostateczny kształt, charakter. We wspólnych obrazach, które czasem tworzymy z Januszem, udaje się połączyć jego renesansowy styl Gilewicza z moją ludycznością. To dla mnie sztuka – szukanie wspólnego języka, płaszczyzny, na której da się połączyć różne techniki, słowa, dźwięki. Pamiętaj, że nasza aktywność to nie tylko obraz – to także słowo i dźwięk, o czym mogli przekonać się widzowie podczas warszawskiej wystawy w Nowym Świecie Muzyki.
J.G. Do współpracy zaprosiliśmy Alinę Mleczko – saksofonistkę, Renatę Plagę – poetkę, która skoordynowała wszystkie działania związane najpierw z wystawą w Teutsch Gallery a później w Nowym Świecie Muzyki właśnie, Kamila Piotrowicza – pianistę, Maurycego Idzikowskiego – saksofonistę, Bret Roberts zagrał na gitarze a Łukasz Brzezina na akordeonie. Udało nam się wspólnie, mimo niezwykle krótkiego czasu, który mieliśmy na przygotowanie projektu, zaprosić warszawiaków do naszego artystycznego świata, przy okazji nawiązując nowe kontakty i ciekawe znajomości. Sztuka powinna łączyć ludzi, prowadzić do spotkania i tak stało się w Warszawie. Ten pobyt w stolicy i tutejsza artystyczna przygoda sprawiły, że mam nadzieję niebawem wrócić do kraju i tworzyć tu na miejscu. To pozwoli zapewne na powstanie wielu ciekawych koncepcji, kooperacji i twórczych przelotów.
Janusz, przypomniało mi się, że to nie pierwsza Twoja przygoda z uczeniem hollywoodzkiego aktora sztuki malarskiej…
Tak, w 1986 r. mieszkałem w Rzymie i malowałem na chodnikach. tzw madonniari. Jedną z moich prac zauważył reżyser filmowy – Sergio Bergonzelli i zaproponował mi przystąpienie do egzaminu, który pozwoli mi na pracę przy filmie, polegającą na namalowaniu około 20 obrazów do „Blood Delirium”. Była to historia malarza, który po śmierci żony popada w kryzys twórczy, wariuje i jedyne, co mu w tym szaleństwie przynosi ukojenie, to malowanie krwią! Nie wiedziałem, kto będzie odtwarzał rolę artysty, kogo mam uczyć malarstwa.
Na planie zobaczyłem znajomą twarz Johna Philipa Law, którego zapamiętałem z roli anioła w filmie Rogera Vadima – Barbarella. Okazało się, że to on będzie moim podopiecznym! To spotkanie odmieniło w znaczący sposób moje życie. Ale o tym kiedy indziej.
Jakie Ty masz plany Bret?
B.R. Z Januszem nie można się nudzić, więc mam nadzieję, że zaprosi mnie do jakiegoś projektu w Polsce. Poza tym zacząłem reżyserować filmy we Włoszech i Francji, w lutym tego roku staję przed kolejnym filmowym wyzwaniem w Monte Carlo. Dużo się dzieje i liczę, że tak będzie jeszcze długo.
Panowie, zatem czekamy z niecierpliwością na Wasze kolejne projekty i do zobaczenia wkrótce.