Z aktorem Antonio Banderasem rozmawia Mariola Wiktor.
Co Cię zwabiło do „Indiany Jonesa i artefaktu przeznaczenia”?
Na pewno nie sama rola. Ona jest mniejsza, niż się początkowo wydawało. Wiąże się to z faktem, że w czasie zdjęć do „Indiany…” musiałem regularnie pojawiać się w Maladze w musicalu „The Company” w Teatro del Soho i niełatwo było logistycznie wszystko ogarnąć. Gram w „Indianie…” Boby’ego, przyjaciela archeologa, który tym razem walczy z nazistami. Dla mnie możliwość nawet krótkiej roli u boku Harrisona Forda, mojego idola z lat młodości, to był wielki zaszczyt i ogromna przyjemność. Wspaniale było być blisko niego, obserwować go. To jest mniej więcej takie uczucie, jakie towarzyszy mi, kiedy dziennikarze zwierzają się w wywiadach, że mieli po 7 lat, kiedy wyszedł „Shrek 2”, a teraz mając 27 lat, rozmawiają ze mną i nadal oglądają moje filmy. Dokładnie to samo przydarzyło mi się z Harrisonem Fordem, którego uwielbiałem już jako mały chłopiec. Jestem wielkim szczęściarzem, bo mogłem pojawić się w tym kultowym, ostatnim odcinku sagi z udziałem Harrisona. On grał tę postać przez ponad 40 lat. To jakby znaleźć się w części historii kina. Jeśli moja córka pewnego dnia urodzi dziecko, to będę mógł powiedzieć wnuczkowi: Hej, dziadek nakręcił film z Indianą Jonesem”. (śmiech!)
Świetnie udaje Ci się łączyć hollywoodzką rozrywkę z kinem autorskim. Potrafisz zagrać niemal wszystko: od dubbingu „Kota w butach” do postaci ze świata Indiany Jonesa, ale doskonale sprawdzasz się także w kinie Pedro Almodovara czy Terrence’a Mallicka. Czy ceną za taką wszechstronność nie jest zbyt rozbuchane ego?
(śmiech!) Pytasz o „Boskich”?
Tak. W tym filmie grasz Felixa, aktora, opromienionego sławą i nagrodami hollywoodzkiego amanta, który w próbach do filmu ekscentrycznej reżyserki mierzy się ze swoim kolegą po fachu, którego droga do świata kina zaczęła się przez klasyczny teatr.
Felix to mimo pozorów podobieństwa nie jestem ja, czyli Antonio Banderas. Nie mam aż takich problemów z własnym ego jak mój ekranowy bohater. Jemu się wydaje, inaczej niż mnie, że kiedy zawodzi jako aktor, to nie sprawdza się również jako człowiek. Ego aktora jest jednak bardzo trudną kwestią. Ono zmienia się nieustannie. W tym zawodzie sinusoida sukcesów i porażek jest dość stała. Kiedy odnosisz sukces, ego jest rozdęte. Kiedy dotyka cię porażka, chowasz się pod stołem. W rzeczywistości my, aktorzy, jesteśmy bardzo niepewnymi, neurotycznymi ludźmi. Nie gramy na instrumentach, nie malujemy, nie piszemy książek. Naszym instrumentem jesteśmy my sami, nasze ciało. To bardzo skomplikowane do opanowania. Nie tyle więc szukałem inspiracji w sobie, ile obserwowałem moich przyjaciół aktorów. Oczywiście wszystko, co związane jest z ego, aktorskim kabotyństwem, próżnością, poczuciem moralnej wyższości tych, którzy uważają, że cierpią najbardziej, zostało tutaj wyolbrzymione i to było bardzo zabawne. Na planach filmowych nieraz spotykałem się z dziwacznymi zachowaniami kolegów. Widziałem np. aktora, który chodził z kadzidłem. Czuliśmy zapach kadzidła przez cały dzień, ponieważ ten szalony facet myślał, że woń, którą rozpyla, pasuje do jego charakteru.
Ile realności, a ile przesady, groteski ze świata kina i aktorstwa jest w „Boskich”?
W naszym zawodzie jest o wiele więcej dziwacznych sytuacji, niż ludzie mogą sobie wyobrazić. Nikt wprawdzie nie zawiesił nad moją głową 25-tonowego kamienia do przetestowania mojej wytrzymałości na stres, ani nie owinął mnie plastikiem na planach, tak jak w tym filmie, ale doświadczyłem innych dość traumatycznych zdarzeń. Nie będę wymieniał nazwisk, ale np. pewien reżyser w Stanach Zjednoczonych, w studiu, kazał mi przeistoczyć się w psa przez cały poranek i rzucał we mnie kawałkami chleba, które musiałem brać do ust. Pamiętam, pomyślałem wtedy, że gdyby zobaczyli mnie teraz w Hiszpanii, powiedzieliby: „Ale dupek, do czego się doprowadził, by dostać rolę”. Była to historia mężczyzny, który ulega paranormalnemu wypadkowi, zamienia się w psa i próbuje porozumieć się z rodziną, ale nie może mówić, a bliscy są przekonani, że bohater zniknął.
Czy taki film to także okazja do śmiechu z samego siebie?
Tak. Jest wiele rzeczy, których naprawdę doświadczyliśmy. Na przykład mówienia „grajo” (moja postać wykrzykuje to słowo, aby ćwiczyć swój głos i być dobrze zrozumianym) – nauczyła mnie aktorka z Narodowego Centrum Dramatycznego, która krzyczała „grajo” i „Cartagena”. Te rzeczy są prawdziwe. Jak się na to patrzy z zewnątrz, to jest to śmieszne, groteskowe. Tuż przed zdjęciami spotkaliśmy się wszyscy w Londynie, ja, Penélope Cruz, Oscar Martinez i reżyserzy. Położyliśmy na stole scenariusz i uzupełniliśmy go o nasze prawdziwe przeżycia, anegdoty, wspomnienia.
Jak twoje ego poradziło sobie, gdy otrzymałeś nominację do Oscara za „Ból i Blask” i go w końcu odebrałeś i teraz, gdy grasz w kasowych filmach?
Nagrody są głupie, ale prawdą jest, że kiedy ci je dają, przestają być nonsensem. Ba, to staje się ekscytujące! Pamiętam, jak poinformowano mnie, że jestem nominowany do Oscara za rolę w filmie „Ból i blask” u Pedro Almodóvara. Już wcześniej wykluczyłem taką możliwość, bo to był niszowy, skromny film, grany po hiszpańsku. Tego dnia jadłem lunch z burmistrzem Malagi, miałem telefon obok siebie i przeczytałem najpierw, że nasz film „Ból i Blask” został nominowany. Pomyślałem, że to superniespodzianka! Nagle telefon rozdzwonił się i zorientowałem się, że ja także jestem nominowany. W tym momencie poczułem niezwykłą radość. To było miłe, ale to wszystko. Nie wiązałem z tym absolutnie żadnych nadziei.
Tymczasem niedawno animacja „Kot w butach: Ostatnie życzenie”, której tytułowego bohatera, mimo akcentu, dubbingujesz od ponad 20 lat, otrzymała nominację do Oscara. Ponad 30 lat temu wylądowałeś w Los Angeles, aby spróbować szczęścia i od tego czasu nie przestałeś pracować w hollywoodzkich filmach, a jednocześnie grasz także w teatrze w rodzinnej Maladze. Czujesz się człowiekiem sukcesu?
Tak, ale to część czegoś znacznie większego. Myślę o społeczności latynoskiej, która bardzo ciężko pracowała, aby nowe pokolenia, dzieci emigrantów wykształciły się, znalazły zatrudnienie w wielu prestiżowych zawodach, w tym także trafiły do świata kina. Kiedy przyjechałem do USA w latach 90., to zjawisko, ten trend zaczynał się pojawiać. Udało mi się zagrać niektóre postaci w filmach takich jak „Maska Zorro” czy „Desperado”. Trafiłem na moment, w którym Latynosi po raz pierwszy otrzymali szansę zaistnienia w Hollywood. Te niedostępne dotąd drzwi wreszcie się otworzyły. Wspaniale, że teraz Latynosi i Hiszpanie mają nowe możliwości, są producentami, reżyserami… Są szanowani, prawdopodobnie o wiele bardziej zagranicą, niestety, niż w naszym własnym kraju. W Hiszpanii często pomniejsza się nasze sukcesy. To bardzo hiszpańskie. Paradoks polega na tym, że bycie sławnym w Hollywood to… niedogodność, z którą trzeba walczyć, ponieważ może przysporzyć Ci wielu problemów. Sukces w tym kraju jest bardzo skomplikowany. Niestety, nie zauważyłem tego tak bardzo w innych krajach. W Ameryce czy we Francji ktoś, kto odnosi sukces, jest osobą godną naśladowania. Tutaj szybko ludzie stają się podejrzliwi wobec kogoś takiego. Snują teorie spiskowe. Zakładają, że jeśli ktoś odniósł sukces, to dlatego, że zrobił coś za kulisami, czego nie wiemy.
Sukces, bycie na świeczniku to także doświadczanie hejtu w social mediach. Jak sobie z tym radzisz?
Trzeba być bardzo uważnym na to, co się pisze. Dziś nieprzemyślany komentarz na Twitterze czy FB może łatwo zniszczyć 40 lat kariery. W sieciach społecznościowych staram się nie komentować rzeczy, na których tak naprawdę się nie znam. Wolę powiedzieć: „Spójrz, jaki piękny wodospad” albo: „Właśnie zobaczyłem to, czy tamto”. Podam taki przykład. Pewnego dnia na nartach w Aspen myślałem o ruchu #MeToo. Podróż w kabinie, jadącej na szczyt góry, trwa 14 minut. Jeśli zamknę się tutaj z samotną kobietą, a ona powie, że zachowałem się wobec niej niestosownie, to następnego dnia jestem obsmarowany w CNN i innych amerykańskich stacjach, choćbym nie wiem jak zaprzeczał. Cary Grant powiedział kiedyś, że oszczerstwo jest jak wspinanie się na dach w wietrzny dzień z dziurawą poduszką z pierza. Prostowanie tego oszczerstwa przypomina właśnie takie zbieranie piór i upychanie ich z powrotem jedno po drugim do nieszczelnej poduszki.
Pamiętam, jak podczas rozmowy po filmie „Ból i blask” w Cannes opowiedziałeś o tym, że przeszedłeś zawał serca i to wydarzenie mocno zmieniło twoje podejście do życia i pracy.
To było w 2017 roku. Minęło trochę czasu. Teraz poświęcam się tylko robieniu rzeczy, które mnie pasjonują. Otarcie się o śmierć, choroba, rekonwalescencja sprawiły, że oddaliła się ode mnie chęć posiadania. Ważne jest, aby nie stać się niewolnikiem rzeczy, przedmiotów. Nie możemy podróżować z plecakiem przeładowanym rzeczami. Nie wolno zakochać się w dobrach materialnych, ponieważ powstrzymują nas przed zanurzeniem się w życie, zakochaniem się w ludziach. Ten zawał serca zmienił wszystko. Przede wszystkim mój sposób działania. Pamiętam, że rankiem po operacji, kiedy leżałem w szpitalnym łóżku, podeszła do mnie starsza pani, pielęgniarka, której nigdy nie widziałem i zadała mi najdziwniejsze pytanie, jakie kiedykolwiek usłyszałem. Zapytała mnie, dlaczego ludzie mówią: „Kocham cię całym sercem”, a nie „Kocham cię całym moim mózgiem” lub „kocham cię wszystkimi moimi nerkami”. Wyjaśniła mi, że serce jest nie tylko niezbędnym organem do wysyłania tlenu do twojego ciała, ale także magazynem uczuć. Kilka tygodni później byłam w domu w Londynie, oglądając filmy, nagle zaczęłam płakać. Wcześniej rzadko mi się to przytrafiało. Właściwie wszystko doprowadzało mnie do płaczu: obrazy, sytuacje, piękno natury. Od czasu operacji poczułem się tak, jakby ktoś usunął mi martwą warstwę skóry i wszystko wydało mi się bardziej autentyczne, wyraziste, namacalne. To moje doświadczenie przykuło uwagę Pedro Almodóvara. Zanim zaproponował mi rolę w filmie „Ból i blask”, zobaczył, co się ze mną dzieje i ostrzegł, żebym nie próbował tej mojej nowej wrażliwości ukrywać. Poradził, by wykorzystać to uczucie do zbudowania postaci, ponieważ było ono podobne do tego, co czuł przez lata, przeżywając własny ból i samotność.
Zawsze byłeś człowiekiem bardzo aktywnym, a po zwale serca, mam wrażenie, że tych aktywności jeszcze ci przybyło. Zawodowo realizujesz musicale, założyłeś teatr w Maladze, szkolę dla techników teatralnych, a poza tym otwierasz kolejne restauracje. Jak ty to wszystko ogarniasz?
Nie wiem… (śmiech!) Nie mam czasu o tym myśleć. Jak powiedziałem wcześniej, robię to, no może z wyjątkiem tych restauracji, bo moje projekty artystyczne teatr, szkoła sam finansuję – z potrzeby serca właśnie, z autentycznej pasji. Obecnie w Teatro del Soho pracujemy nad muzyczną adaptacją teatralną życia malarza Pablo Ruiza Picassa. Mamy już reżysera i współautora z Broadwayu Gordona Greenberga. Światowa premiera odbędzie się w Teatro del Soho w Maladze, co dla naszego teatru będzie kamieniem milowym, ponieważ oryginalny zespół, który trafi następnie na Broadway, będzie tym, który wcześniej miał premierę w Maladze.
To coś absolutnie nowego i niezwykłego. W ubiegłym roku razem z legendarnym kompozytorem Andrew Lloyd Webberem połączyliśmy siły, aby stworzyć hiszpańskojęzyczny teatr muzyczny.
Założyliśmy firmę Amigos Para Siempre, aby promować musicale na rynku hiszpańskojęzycznym dzięki nowym tłumaczeniom i montażom klasyków brytyjskich. Czasami myślę, że dostałem zawału, bo nie mogłem przestać… Jeśli więc będziemy kontynuować naszą aktywność, musimy myśleć o śmierci, która jest jedyną – oprócz podatków – pewnością. Umieranie mnie już jednak nie przeraża. Przeraża mnie, że przestanę pracować, zmęczenie, wyczerpanie. Mam tak wiele rzeczy do zrobienia! Czy wiesz, jaki jest zawód ludzi, którzy żyją najintensywniej? To pisarze. Ciekawe, prawda? Mają bardzo wiele aktywności intelektualnej. Kiedy wyłączasz głowę, wyłączasz wszystko. Zazdroszczę im trochę. I jest jeszcze jedna rzecz. To, co mnie przeraża, to utrata ludzi, których kocham.
No to porozmawiajmy o kobietach i miłości.
Wspaniałym napędem, który, jeśli nie zatrzymuje czasu, czyni życie zdecydowanie lepszym, jest miłość. To nas inspiruje do robienia różnych rzeczy. W pracy, dla kraju, dla życia. Kiedy po raz pierwszy zakochałem się jako chłopiec, zdarzyło mi się to… we śnie. Podobała mi się dziewczyna, którą już znałem, ale tak naprawdę zakochałem się w niej we śnie. Te sny o niej były antycypacją moich pragnień. Ja – wbrew temu co ludzie sądzą, utożsamiając mnie przez lata ze stereotypowym latin lover – zawsze byłem bardzo nieśmiałą osobą. Dopiero aktorstwo pozwoliło mi przełamać wstyd. Od tego czasu kobiety są istotną częścią mojego życia. Jednak zawsze w każdym z moich związków byłem bardzo monogamiczny. Ponad połowę życia przeżyłem z partnerkami. Ze swoją pierwszą żoną, Aną Lezą, spędziłem osiem lat. Następne 20 lat z Melanie Griffith. Bardzo ją kochałem i zawsze będę ją kochał. Rozstaliśmy się jednak, ale chociaż nie jest moją żoną, zawsze pozostanie moją rodziną. Łączy nas wspaniała i dorosła już córka Stella del Carmen oraz serdeczna relacja z Dakotą Johnson, córką Melanii z jej poprzedniego małżeństwa. Obecnie ponad 4 lata jestem w związku z Nicole Kimpel. Od kobiet nauczyłem się, że są niezgłębioną tajemnicą, której nigdy nie wyjaśnię i właśnie to mnie do nich przyciąga. Nie jest jednak tak, że interesują mnie tylko piękne, młode kobiety. Fascynują mnie matki, kobiety pracujące, ambitne, realizujące się w różnych dziedzinach życia. Chodzi nie tyle o konkretne kobiety, ile o siłę płci. Kobiecość zmienia świat. Otwiera na nowe perspektywy i wrażliwości. Niestety, prawa kobiet nadal nie wszędzie są przestrzegane. Wierzę, że świat rządzony z większym udziałem kobiet będzie mniej brutalny.
Jakie są dziś twoje priorytety?
Polityka to jedyna rzecz, o której nie chcę rozmawiać. Nie jestem nią zainteresowany. Interesuje mnie rodzina, przyjaciele, mój zawód, sztuka, literatura, malarstwo. Interesuje mnie ludzka solidarność, duchowość, seks, ale nie polityka. To jest numer 45, 50, może 115 moich priorytetów. Może był kiedyś moment, kiedy wydawało mi się, że bardzo się tym martwię, ale już teraz nie. Szkoda mi na politykę życia i czasu. Jest tak wiele innych wspaniałych rzeczy na tym świecie…