WywiadyA ty? Co kochasz?

A ty? Co kochasz?

Charakterystyczny, mocny wizerunek zaskarbił mu sympatię telewidzów, a kilka poważnych, scenicznych kreacji szacunek wybrednej teatralnej widowni. Długo o tym milczał, ale pokonał nowotwór i to w najgorszym wydaniu, kiedy lekarze mówią, że „w niektórych przypadkach medycyna jest bezradna”.

Z MARCINEM BOSAKIEM rozmawia GRZEGORZ KAPLA.

Czy to jest trudne dla aktora, kiedy jego osobiste życie staje się ważniejszym tematem niż role, które przychodzi mu grać?

Nie wiem, czy trudne, ale bywa uciążliwe. Przywykłem o prywatnych sprawach rozmawiać w gronie moich przyjaciół, a nie publicznie.

Mimo to stałeś się dla mediów bohaterem osobistej walki z nowotworem, a także z depresją.

Udzieliłem jednego wywiadu na ten temat. Długo się zastanawiałem, czy to zrobić. Po rozmowach z Anną Morawską-Borowiec, szefową Fundacji Twarze Depresji, doszliśmy do przekonania, że jeśli mogę zrobić użytek z mojej popularności, jeśli mogę komuś pomóc, to warto to zrobić.

Przeraziły mnie pocovidowe statystyki dotyczące depresji wśród młodych dorosłych, młodzieży i dzieci. Nie byłem świadomy, tego jak bardzo te statystyki zmieniły się po lockdownie. Aż o 60 proc. wzrosła liczba prób samobójczych i samobójstw wśród młodych I bardzo młodych ludzi.

Opowiadasz o tym, że najgorsze piekło można przezwyciężyć.

O tym, jak się przestać wstydzić, jak się odważyć zacząć otwarcie mówić o chorobie, jak znaleźć w sobie odwagę, żeby się zwrócić o pomoc.

Długo myślałeś nad tym, żeby poprosić o pomoc?

Kiedy rozpoznano u mnie chorobę nowotworową, długo nie potrafiłem o tym rozmawiać. Nie potrafiłem mówić, co czuję, bo tak naprawdę się po prostu bałem. Tak. Bałem się tego, co czuję, co mogę poczuć, gdy stanę w prawdzie sam ze sobą. Do tego przestrzeń wstydu była bardzo mocna. Wydawało mi się, że prośba o pomoc jest niemęska. Uważałem, że mężczyzna sobie sam radzi ze wszystkim. Długo trwałem w takim stereotypie, w przekonaniu, że właśnie tak ma być. W dodatku okazało się, że w Polsce, niestety, nie mam szans na wyleczenie. Żaden szpital nie posiadał jeszcze zaawansowanego sprzętu do monitorowania aktywności rdzenia kręgowego. Nie było też żadnego zespołu, który posiadałby doświadczenie w pracy z taką aparaturą. W efekcie wypierałem bardzo długo ten temat, nauczyłem się udawać, że on po prostu nie istnieje. To trwało kilka lat.

Jesteś aktorem, udawać potrafisz zawodowo, zawsze możesz grać, że wszystko w porządku.

Można tak powiedzieć, ale z drugiej strony miałem przecież objawy, które dostarczały mi sporo lęków. Przychodzi taki moment, że nie możesz już udawać nawet przed samym sobą.

Jakie to objawy? Umiesz o tym mówić?

Nie bez trudności, ale tak, potrafię już o tym mówić. Wszystko było rozłożone na lata. Przez pięć lat od momentu diagnozy bezskutecznie szukałem pomocy, aż usłyszałem wprost od wybitnego neurochirurga, że w Polsce nikt mnie nie zoperuje i że muszę szukać pomocy za granicą. Jednak nie wiedziałem, co to znaczy „szukać pomocy za granicą”. Przecież znałem tylko swoje środowisko, nie znam świata lekarzy, nie wiem, kto się czym zajmuje, a to są bardzo wąskie specjalizacje. Teraz już o tym wiem. Byłem w impasie, w zawieszeniu, aż do momentu, kiedy zacząłem o tym mówić otwarcie w gronie przyjaciół. Wtedy okazało się, że ktoś zna kogoś, kto może mi udzielić konsultacji.

Po kilku latach wreszcie Paweł Neumann, świetny neurochirurg, lekarz, który jako pierwszy prawidłowo mnie zdiagnozował, odparł, że sprawdzi po prostu, kto jest najlepszym na świecie fachowcem od tego rodzaju operacji. Rzeczywiście to zrobił, a mój fart życiowy polegał na tym, że po długiej drodze kompletowania dokumentacji mogłem zaplanować operację za granicą. Trafiłem do Brukseli, do profesora Brotchiego. Zoperował mnie tak, że mogę normalnie funkcjonować, chociaż operacja była skrajnie trudna i mogła się skończyć zupełnie inaczej.

fot. Bartosz Maciejewski

Pamiętasz ostatni moment przed uśpieniem?
Tak.

Co się wtedy czuje?

Pamiętam wieczór przed operacją… To dosyć intymne sprawy, ale to był moment, kiedy wszystko puściło, całe napięcie, które mi towarzyszyło przez lata. Okres tak zwanego trzymania się w garści minął. Nie wiedziałem, jak to się skończy. Przyszedł do mnie profesor. Powiedział: „Jutro będziemy walczyć razem”. Wyszedł, a ja stałem przed szybą w szpitalnym pokoju i patrzyłem na to, co za oknem. Zacząłem płakać. Zacząłem płakać, ale tak histerycznie. Nie potrafiłem tego kompletnie powstrzymać.

Myślałem o sobie, że potrafię zapanować nad emocjami, ale wtedy nie potrafiłem się kompletnie zatrzymać. W końcu wziąłem prysznic, umyłem się czerwoną, antybakteryjną cieczą, którą mi przynieśli. To było jak jakiś indiański rytuał przed walką. Rano… rano poczułem spokój. Asystent profesora Brotchiego powiedział mi: „Zrobiłeś wszystko, co było możliwe, jesteś w najlepszych rękach”. To mnie uspokoiło.

W naszym świecie nie ma miejsca na ujawnienie słabości.

Szczególnie w zawodzie, który uprawiam. Media społecznościowe przyzwyczaiły nas do tego, że świat jest jedynie piękny, kolorowy, sexy, a wszyscy są młodzi i będą żyć wiecznie. Jednak to jest iluzja i trzeba sobie zdawać z tego sprawę.

Myślałem, że powiesz, iż to po prostu karateka nie może być słaby.

Wierzę, że paradoksalnie przyznanie się do słabości jest największą siłą.

A kiedy walczysz? W sensie dosłownym, stajesz na macie i wtedy nie ma już udawania.

Co to znaczy słabość? Na macie słabością może być wybieganie myślami poza ten konkretny moment. Brak koncentracji na obecnej chwili. To może sprawić, że staniesz się słaby. Rozstrzygnąć o losach pojedynku może rozważanie tego, co się może stać.

Sądziłem, że wizualizujesz sobie najwyższy stopień podium.

Prawdziwą siłę i moc daje osadzenie w teraźniejszości, uwolnienie głowy od wszystkiego, co jest za tobą i przed tobą, a to jest cholernie trudne. To prawdziwa wewnętrzna walka. Można to potraktować nawet jako metaforę. Walka na macie daje szansę na mocne osadzenie w tym jednym trwającym momencie.


Z drugiej strony depresja zupełnie cię tego osadzenia pozbawia, bo przestajesz widzieć, kim jesteś, kim byłeś, nie widzisz swoich sukcesów, nie widzisz szans.

To prawda. Jesteś jak w otchłani, potrzebujesz światła, a zwykle nie potrafisz go zauważyć i przyjąć. Często bywa i tak, że ludzie bliscy odchodzą, bo tak trudno im unieść całą tę sytuację. Nie ma żadnych poradników, być może teraz powstają, jak wspierać ludzi, którzy żyją z kimś, kto ma depresję. Jak im dodawać siły, bo to z pewnością jest bardzo trudne.

Depresja nie jest niczym dobrym, ale miałem sporo szczęścia. Mam wspaniałych synów, mam cudowną siostrę, która jest siostrą od zadań specjalnych i na nich mogę zawsze liczyć. Mam też cudownych przyjaciół, którzy w tych najtrudniejszych momentach byli u mnie codziennie albo co drugi dzień.

Przyjaciele ze środowiska aktorskiego?
Też.

Myślałem, że to jest środowisko, w którym musisz być zawsze pierwszy i nie możesz się na nikogo oglądać.

Widzisz, a ja zupełnie nigdy tak na nas nie patrzyłem. Jestem szczęściarzem jeszcze w takim sensie, że pandemia i chyba może nawet depresja otworzyły mi zupełnie inną, nową przestrzeń, która daje mi spełnienie, czuję się w niej wspaniale, odpoczywam i mam wiele inspirujących momentów. To jest fotografia. Dzięki niej zobaczyłem, że nie muszę być tylko aktorem. Dzięki niej zyskałem nowe znajomości, które mają szansę przekształcić się w przyjaźń. Kiedy wszystko się zatrzymało, filmy, seriale, teatr, nie dopadła mnie myśl: „co ja teraz będę robił”? Uwolniłem się od myślenia, że jestem na coś skazany; a to powoduje, że odzyskałem pewną świeżość i nową przyjemność z uprawiania zawodu.

Z patrzenia w światło. Depresja jest otchłanią, a fotografia jest światłem przecież.
W ogóle życie jest światłem.


W dniu, kiedy dowiedziałeś się, że jesteś chory, dowiedziałeś się też, że jesteś ojcem.

Tak. To był cud. Tak to nazywam i do dziś tak czuję. To rzeczywiście była moja podstawowa motywacja do walki. Chęć poznania tego dziecka, które ma się urodzić i chęć bycia ojcem, towarzyszem podróży tego człowieka, który teraz ma już 14 lat, teraz poszedł do liceum, już wiem, że się teraz integruje i odezwie dopiero za jakiś czas… Ale też wiele lat później, w dniu, kiedy obudziłem się po operacji i kiedy włączyłam telefon, pierwszą wiadomością, którą dostałem, była ta, że Monika, moja była partnerka, jest w ciąży ze Staśkiem. Kiedyś w wywiadzie zażartowałem, że ma na imię Janek i od tej pory wszystkie tabloidy myślą, że jest Jankiem.

Kiedy tuż po operacji okazało się, że Monika jest w ciąży, miałem z kolei motywację, żeby się pozbierać w te dziewięć miesięcy. Żeby się nauczyć chodzić na nowo i w ogóle zacząć znowu samodzielnie funkcjonować.

Aż tyle to trwało?

Pół roku trwało, żeby sprawnie chodzić, bo nogi odmawiały mi posłuszeństwa i trzeba było je wzmacniać i rozluźniać jednocześnie. Wymagało to dużo pracy, kilka miesięcy intensywnej rehabilitacji w Centrum Rehabilitacji przy szpitalu na Sobieskiego i u Krzyśka Adamowicza, wspaniałego człowieka, do którego mam olbrzymie zaufanie, jeśli chodzi o rehabilitację. Postawił mnie na nogi. Ale tak naprawdę to dopiero jakieś cztery lata temu doszedłem do pełnej formy, wróciłem do sportu i aktywnego życia.

Czyli dziesięć lat życia?

Żeby w pełni dojść do formy? Prawie dziesięć lat.

Jak się to przełożyło na Twoje zawodowe życie? Odszedłeś z najsławniejszego serialu znienacka, potem do niego wróciłeś po latach. To ma związek z chorobą?

Nie. Odejście z serialu to był w tamtym momencie jedyny sensowny wybór dla aktora. Inaczej pozostałbym tylko tą jedną postacią z jednego serialu, a ja poważnie myślałem o moim zawodzie. To była jedyna sensowna decyzja. Okazała się słuszna. Więc teraz, po trzynastu latach przerwy mogłem powrócić, bo mój status jest już zupełnie inny, widzowie kojarzą mnie z teatru, z filmu, z innych seriali. Wróciłem na innych zasadach, po prostu. Jako aktor i fotograf. Mam w portfolio kilka sesji, które szczególnie lubię. Z Łukaszem Simlatem, Martą Malikowską, z Piotrkiem Stramowskim. Z Piotrkiem to była moja pierwsza zawodowa sesja.

Miło mi się zrobiło, gdy później do mnie zadzwonił i powiedział, że dzień wcześniej miał ośmiogodzinną sesję i nie może z tamtej wybrać zdjęć, a my spotkaliśmy się na półtorej godziny i prawie wszystkie mu się podobają.

W portrecie kreujesz postać czy szukasz tego, kim człowiek jest?

Oba podejścia mi się podobają, ale nie stworzyłem swojej definicji dobrego portretu. Wydaje mi się, że szukam emocji, że one są właśnie najciekawsze w portrecie, nawet jeżeli to jest jakiś rodzaj powściągliwości, zamknięcia, jakiś rodzaj spojrzenia, bo najważniejsze jest przecież w spojrzeniu i nieważne, czy oczy są pomalowane, czy są niepomalowane, bo to tylko detal, który pozwala modelowi przełamać wstyd czy jakąś blokadę. Myślę, że dobry portret powstaje wtedy, kiedy masz szansę, żeby spędzić trochę czasu z tą osobą, poznać się i dopiero wtedy zrobić zdjęcie. Najbardziej lubię fotografować osoby, które znam, które mnie ciekawią, intrygują.

Jak jest z aktorstwem? Czym jest prawda w twoim zawodzie?

Mój zawód? To kreowanie iluzji. Zacytowałbym Marlona Brando, który powiedział, że wszystko i tak wydarza się w widzu. Wszystko. Nieważne, czy to jest teatr, czy film, to i tak jest praca z jego emocjami. Spektakl czy film to jest tylko katalizator zdarzeń. Zobacz, oglądasz film parę razy, już wiesz, jak się skończy, wiesz, co, kto i kiedy powie, ale wciąż cię to kręci, bo oglądasz nie dla fabuły, tylko dla przeżycia jeszcze raz tych emocji. One są tak naprawdę w tobie, a nie w tym filmie.

fot. Bartosz Maciejewski


Rzeczywiście. „Dawno temu w Ameryce” zawsze działa.

W teatrze jest trochę inaczej. Teatr jest niepowtarzalnym i wyjątkowym spotkaniem. Wielokrotnie oglądałem scenę w przedstawieniu Krystiana Lupy „Persona Marilyn”. Mam na myśli scenę Kasi Figury i Sandry Korzeniak. W zależności od tego, w jakim byłem nastroju, tak inaczej ta scena na mnie działała. Ale też bardzo wiele zależało od tego, jaki pejzaż udało się dziewczynom zbudować. Bardzo duży wpływ ma też energia, jaka powstaje na widowni. Kto jest uczestnikiem tego wspólnego celebrowania chwili, która nigdy się już powtórzy.

Najważniejszą lekcję aktorstwa odebrałem wiele lat po szkole od Iwana Wyrypajewa. Jego zdaniem nie gra się postaci, postać się pokazuje. To niby nie zmienia procesu przygotowania się do roli – czytasz książki, oglądasz filmy, uczysz się tekstu, myślisz o intencjach, jakie ma ta postać, możesz przytyć lub schudnąć, ale dzięki temu, że ją pokazujesz, a nie że się w nią wcielasz, pozostajesz zawsze sobą. Nie musisz po przedstawieniu „wychodzić” z postaci. Ja jestem Marcinem, jestem aktorem, który wam pokazuje tę postać, a wy jesteście widownią i jesteście ze mną tu i teraz. Ja nie udaję, że was tu nie ma i wy też niczego nie udajecie. To mnie w pewnym sensie zwalnia z psychologicznej odpowiedzialności za ten byt nazywany rolą czy postacią, którego tak naprawdę przecież nie ma. Kiedy pokazuję postać, wracam do tradycji teatru szekspirowskiego, który ma bogatszą tradycję niż metoda Stanisławskiego, na której bazują wykładowcy w polskich szkołach teatralnych. W metodzie Iwana jest oczywiście miejsce na kreację, na to, by pokazywana postać była intensywna, interesująca, budząca emocje, ale na pierwszym miejscu jest opowiedzenie historii. Wszystko, co nas dzisiaj spotyka, to jest umiejętność opowiadania historii czy to w teatrze, czy w kinie, w serialu czy w polityce. Polityka obecnie to jest wyłącznie zarządzanie emocjami. Zajęła przestrzeń przeznaczoną kiedyś dla teatru.

Politycy wygrali moment pandemii, zniknęło wszystko poza polityką, nie było teatru, nie powstawały nowe filmy, nie było koncertów, a show must go on. Politycy wypełnili tę pustkę. Rozkręcili emocje, a to nigdy nie jest bezkarne.

Prawda jest taka, że ostatnie lata to ciągłe zarządzanie w kryzysie. Nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Mamy bańkę różnych tematów, do tej bańki politycy wrzucają kolejne tematy, zwykle to są jakieś mało istotne sprawy, półprawdy, a nawet kłamstwa. Później nas tylko umiejętnie fokusują na te zagadnienia, żeby odwrócić uwagę od tego, co się tak naprawdę dzieje. A przecież mamy na karku potężny kryzys klimatyczny. To się już dzieje. Czasem myślę sobie, że wszystkie tematy, które się pojawiają w przestrzeni publicznej, są tematami zastępczymi, żeby odwrócić naszą uwagę od tego zagrożenia, żebyśmy nie wpadli w zbiorową histerię.

Zajmujesz się pomaganiem ludziom w depresji, a to zabrzmiało, jakbyśmy byli wszyscy na krawędzi przepaści.

Jesteśmy na krawędzi dynamicznych zmian. Zmian klimatu na bardzo poważną skalę. Będziemy musieli zmienić swoje dotychczasowe przyzwyczajenia i sposób życia. Ale nie ma co wpadać w panikę, ludzie umieją się adaptować do tego, co nowe. Poza tym jedyną pewną rzeczą na świecie jest zmiana, a naszą rolą jest podążać za zmianami. Neurochirurg Paweł Neumann kiedyś, gdy już umiałem żartować ze swojej choroby, opowiedział mi taką anegdotę: Facet dowiaduje się właśnie, że ma raka, został mu rok życia i nic się nie da z tym zrobić. Wtedy ten gość mówi, że weźmie syna i popłynie z nim łodzią dookoła świata, bo zawsze to chciał zrobić. – Niech pan to zrobi – powiedział na to lekarz – bo jest pan zdrowy.

Zobacz, jak silnego bodźca potrzebujemy, by żyć tak naprawdę tym, czym chcemy żyć. Bo zwyczajnie boimy się tego. Wybiegasz za bardzo myślami w przód, a wtedy może cię ogarnąć lęk, co będzie z tym światem, jak się rozwinie sytuacja z wojną, z inflacją, czy będzie gaz na zimę. Ile frustracji i ile lęku… Z kolei rozpamiętując przeszłość, też możesz wpaść w jakiś rodzaj frustracji, myśląc o tym, co zepsułeś, zmarnowałeś. Bycie tu i teraz może dać tobie, mnie, każdemu – jakiś rodzaj spokoju i rozluźnienia. Jednak jak to osiągać na co dzień? Czy kiedy sobie uświadomimy, to gdzie jesteśmy. Zaczniemy żyć tak naprawdę? Żyć tym, co kochamy, a nie tym, co nam ktoś pokazuje, że jest fajne.

A ty? Co kochasz?

Co ja kocham? Kocham swoich synów, moją siostrę, kocham moją rodzinę, kocham robić zdjęcia, uwielbiam spędzać czas z moimi przyjaciółmi i rozmawiać z nimi, patrzeć, jak pięknymi i wrażliwymi są istotami. Grać z nimi na instrumentach i śpiewać, choć bardzo się tego wstydzę. I podróżować.