Katarzyna BONDA – kobieta niezwykła, królowa polskiego kryminału nie waha się ani chwili, gdy odpowiada na pytanie, czy do twarzy jej w koronie. Równie pewna jest swej racji, gdy mówi, jak czuje się w skórze agenta 007. W rozmowie z Magdaleną Mądrzak opowiada o tym, jak wywróciła swoją metodę pracy do góry nogami, jakie życzenia miała przed ekranizacją swojej powieści oraz o tym, jak wpada w trans i pracuje w zbroi.
Czy powinnam do Ciebie mówić Wasza Królewska Mość? Czy do twarzy Ci w koronie?
Mam kilka koron, dostałam od czytelników w ramach żartu oczywiście. Najbardziej wartościowa jest od mojego dziecka i to jest diadem za 2,80 zł z AliExpress. Tak na poważnie to myślę, że nie zasługuję na tytuł królowej kryminału, bo jest bardzo wielu świetnych autorów, i jestem jednocześnie dumna, że ta łatka do mnie przylgnęła. Wynika to też z faktu pierwszeństwa. Kiedy wchodziłam na rynek, a było to dość dawno temu, w czasach Marka Krajewskiego, Mariusza Czubaja, Zygmunta Miłoszewskiego, to my zaczynaliśmy nową falę polskiego kryminału. Miałam w ogóle problem, żeby zadebiutować i moja mama, jak usłyszała, że napisałam kryminał, powiedziała: „Już naprawdę nie mogłaś napisać niczego normalnego?”. To oznaczało, że coś ze mną jest nie tak i nie jestem w stanie tworzyć literatury pięknej. Były tylko dwa wydawnictwa, które wydawały polskie kryminały. Polski rynek zalewała fala sensacji, ale zagranicznej. To były czasy Grahama Mastertona, Stephena Kinga i innych klasyków zagranicznych. Dzisiaj wspominam to z wielkim rozrzewnieniem, ale wtedy nikt nie spodziewał się, że polski kryminał tak się rozrośnie. Dziś wychodzi podobno około tysiąca tytułów rocznie. Pamiętam jeden z pierwszych festiwali kryminału, który odbywał się jeszcze w Krakowie. W tamtym czasie to było grono ludzi, lubiących się wzajemnie i lubiących kryminały. Spotkaliśmy się w knajpie w piwnicy i nie zajmowaliśmy tej knajpy w całości. Oczywiście dzisiaj są inne czasy. Pandemia pokazuje, że ważniejsze dla młodych autorów są media wirtualne, ale wtedy się siedziało i gadało o kryminałach przy stole. Były zawody, kto szybciej rozwiąże zagadkę, ja wprowadziłam do polskiej literatury profilera, ktoś robił kryminał retro, Zygmunt wszedł z prokuratorem, więc każdy miał swoją działkę i była zasada, że się sobie nie wchodziło wzajemnie w paradę. Jak już Marek Krajewski zawładnął Wrocławiem, to był jego teren. Marcin Wroński grasował w Lublinie. Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Czasami czuję się trochę jak kombatantka. Piszę książki od 2004, w 2007 był mój debiut. A jednocześnie mam świadomość, jak niewiele umiem i ile jest jeszcze w tym gatunku do zrobienia.
Dodajmy od razu, że był to wielki sukces, o czym każdy debiutant marzy, dlatego jak powiedziałaś, że miałaś problem, żeby wydać pierwszą książkę, trudno mi w to uwierzyć.
Czekała trzy lata na wydanie. Dzisiaj, jak napiszesz kryminał, czekasz dwa miesiące, ponieważ to jest tak poszukiwany gatunek. W tamtym czasie były dwa wydawnictwa, które decydowały się na wydawanie polskich kryminałów, bo czytelnik nie chciał tego czytać, nie ufał jeszcze polskiemu autorowi. Marek Krajewski wtedy wszedł w przestrzeń mainstreamową, wszyscy czytali Krajewskiego i do dziś pieszczotliwie nazywamy Marka „ojcem założycielem”, bo on wykarczował pierwszą ścieżkę. Kryminał żywi się tymi, którzy byli pierwsi i trzeba mieć tego świadomość. Tak jak my się żywimy Christie, Chandlerem, Rankinem, Mankellem czy Larssonem… To są wszystko dziadkowie kryminału. Ja nie mówię już o Conan Doyle’u czyli Sherlocku, nie mówię o takich zamierzchłych czasach, mówię o współczesnych, żyjących jeszcze, ale autorach przechodzących już na pułap kombatanctwa kryminalnego i ja też się czasami czuję, jakbym już na ten pułap przechodziła, co mnie bardzo martwi. Zastanawiam się, jak to jest możliwe, że nadal opowiadam te historie kryminalne, moje specyficzne opowieści, dosyć grube, wielowątkowe i nadal sięgają po to młodzi ludzie. To jest naprawdę wielka sztuka, żeby trzymać kontakt z czytelnikiem. Przed laty frapowało mnie, jak to jest możliwe, że taka Maryla Rodowicz jest na rynku ponad 40 lat, Stephen King jest na rynku ponad 50 lat. A teraz wiem, że oni się nieustannie przeistaczali.
Mam dla Ciebie taki cytat: „Góry zdobywa się, idąc zygzakiem, nie po linii prostej”. Czy tak właśnie szłaś do sukcesu?
Ja to napisałam? Dobre.
To cytat z „Czerwonego pająka”. Pytam o sukces, bo często nie lubimy o nim rozmawiać.
Ale co to jest sukces?
Właśnie, co to jest sukces? Czy sukcesem jest kupa pieniędzy, którą zarobiłaś na książkach, bo według mojej wiedzy, skoro masz kilka milionów sprzedanych książek, to jesteś milionerką, czy to jest liczba polubień na Facebooku albo w innych mediach społecznościowych, czy to jest fakt, że ustawiają się do Ciebie kolejki na targach, co widziałam na własne oczy? Co jest miarą Twojego sukcesu?
Wszystko, co powiedziałaś, na pewno jest. Sukcesu ani nie kupisz, ani nie jesteś w stanie zaplanować, chociażby nie wiem jakie pieniądze wydawca wydawał na bilbordy czy reklamę, to nie ma pewności, czy to się zwróci i w jakiej perspektywie. Dopiero będąc na rynku tyle lat co ja, czyli kilkanaście lat minimum, po prostu uczysz się pewnych rzeczy o sobie. Dla mnie miarą sukcesu nie są ani te pieniądze, ani te miliony sprzedanych egzemplarzy. Dorzuciłabym do tego adaptację filmową. W tej chwili jest Sasza, ale w kolejce są inne. Są tłumaczenia na obce języki i cała rzesza rzeczy materialnych, które są imponujące. Pamiętam, że wcześniej byłam bardzo biedna i nagle przez ten cały sukces okazało się, że mogę sobie kupić nie tylko nowy komputer, najnowszy jakikolwiek jest, najnowszy samochód, co uczyniłam, i różne inne rzeczy łącznie z mieszkaniem i działką, i tak dalej. Ale nie o to chodzi. Chodzi o wolność. O to, że możesz decydować, jak będziesz żyła, stać cię na to, żeby powiedzieć wielu osobom: „nie”, możesz sobie pozwolić, żeby odmówić udziału w reklamie za milion, bo po prostu nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz.
Stać cię na to, żeby pisać, co chcesz, jak chcesz, albo wycofać się i robić po swojemu, żeby decydować o swoim życiu prywatnym, o różnych rzeczach, w których często musimy iść na kompromisy. Doświadczyłam tego osobiście. Pracowałam w korporacji, wiem, jak to działa, że pewne rzeczy musisz robić, bo to transakcja wiązana. Dla mnie miarą sukcesu jest wolność. Taka niepodległość w pełnym tego słowa znaczeniu, że mam poczucie bezpieczeństwa niezależnie od tego, co się wydarzy. Mogę powiedzieć: nie, dziękuję. Bardzo dziękuję za propozycję, ale nie wchodzę w to. I na to pozwala moim zdaniem realny sukces. A jeśli chodzi o zygzaki, to po prostu nigdy nie wiedziałam, czego chcę w życiu. Natomiast zawsze wiedziałam, czego nie chcę. Reszty dowiadywałam się po drodze. Idąc naprzód.
Porozmawiajmy o życiu pisarza. Mamy różne wyobrażenia tego, jak pisarz funkcjonuje, ale z pewnością życie autora książek oznacza wiele godzin siedzenia i klepania w komputer. Jak to zrobić, żeby wyglądać później tak doskonale jak Ty?
Bardzo lubię pracować z pustym brzuchem, kiedy piszę książkę, kiedy jestem w fazie zapisu, czyli w fazie najlepszego poczucia, jakie człowiek w życiu może mieć, który nie uprawia medytacji, nie jest oświecony, czyli taki normalny człowiek jak ja, ponieważ wpadasz w takie flow, w taki rodzaj transu, że tracisz kontakt z rzeczywistością. I bardzo lubię być w tym stanie, kiedy fabuła żre. Napieprzasz w klawiaturę, a ja lubię być wtedy głodna. Zawsze chudnę, jak piszę książkę. Potem kończę i obżeram się, więc to się wyrównuje na urlopie.
Czyli na urlopie nie pracujesz?
Nie, urlop to urlop. Zawsze się skupiam na tym, co aktualnie robię, nie rozumiem robienia pięciu rzeczy jednocześnie, nie przystaję do tego pokolenia, że tutaj gada przez telefon, tutaj coś robi na kompie, tu coś zje i jeszcze przysiad pomiędzy, i podskok. Jestem monopudełkowa.
Kolejna cecha pracy pisarza to, że jest to zajęcie na pewno nie grupowe, ale indywidualne. Można powiedzieć, że pisarz to samotnik. Ale potem to trzeba zbilansować. Jak to robisz?
Robię domówki. Urządzam superprzyjęcia i kamienica aż się trzęsie.
Jak to się ma do takiej Twojej wypowiedzi: „Nie potrafię być kobietą domową”. Ja to zrozumiałam, że nie zajmujesz się domowymi sprawami.
Ależ ja kocham być kobietą domową! To jest cytat wyrwany z kontekstu. Uwielbiam domowe działania, uspokajają mnie. Jestem domatorką z natury. Hoduję kwiaty, mam je wszędzie, robię tiramisu, gotuję, uwielbiam żywić ludzi i napajać ich winem. Nie ma człowieka, który nie byłby zadowolony z przyjęcia u mnie. Wszyscy mi się rzucają na szyję i nie wszyscy są nietrzeźwi, żeby było jasne. Tak samo jest z opieką nad bliskimi, czy to jest facet, czy to jest dziecko, czy to jest pies. Mam w sobie gen takiej kurki. Nie wiem, z jakiego wywiadu wzięłaś ten cytat, ale raczej chodzi o to, że nie jestem typowym człowiekiem, któremu wystarcza obsługa rodzinna do tego, żeby być szczęśliwym. I gdybym miała wybierać, facet by mi dał ultimatum: albo rezygnujesz ze wszystkiego, co się wiąże z zapisem opowieści i dbasz o nasze ognisko, albo robisz inne rzeczy, to ja bym powiedziała: bardzo cię kocham, ale dziękuję za propozycję. Jeśli raz wejdziesz na drogę wojownika, to trudno jest zawrócić, ponieważ doświadczasz niesamowitych emocji, które dają zwycięstwa. Oczywiście jest to ścieżka męska, mam tego świadomość, natomiast to jest takie super, że myślę, że wszystkie kobiety, które tego doświadczyły, wiedzą, o co chodzi. I na tym polega piękno, że my mamy gen obsługi, miłowania, opieki, troskliwości i tak dalej, ale możemy zrobić taki klik i wtedy zakładasz zbroję, bierzesz giwerę do ręki i idziesz na wojnę. Myślę, że problemem było dla mnie wcześniej nauczyć się zdejmować zbroję, czyli rozbierać się z tego rynsztunku po robocie.
Jest jeszcze trzeci aspekt pisarskiego fachu, który szczególnie w przypadku Twoich książek wydaje się ważny. Kiedy zanurzasz się w zbrodnię, to jest okropny świat i wyobrażam sobie, że też musisz mieć balans do czegoś, co będzie w Twoim życiu dobre, miłe, kochane i puchate jak kurczątko. Jak odcinasz się od tego koszmaru, w którym tkwisz zawodowo?
Być może coś ze mną jest nie tak, bo ja tego tak nie odczuwam! Tak naprawdę sobie uświadomiłam, że działam w świecie mrocznym, zimnym, świecie niegodziwości, dopiero kiedy obejrzałam adaptację swojej książki. Kiedy zobaczyłam „Żywioły Saszy”. Zwlekałam z obejrzeniem, premiera była w listopadzie, a ja dopiero przedwczoraj ją obejrzałam i uświadomiłam sobie, że to jest właśnie zimne, ciężkie. To mnie zaskoczyło, tak jakbym zobaczyła świat, który tworzę i przeraziła mnie ta kraina lodu. Pamiętasz tę scenę z „Portretu Doriana Graya”, kiedy on widzi w lustrze potwora zamiast siebie. To samo ja zobaczyłam: w jakiej materii działam, że tak naprawdę jest to nieustanna walka dobra ze złem. I wyobraź sobie, że ja jeszcze tego nie wiem, może kiedyś się dowiem, ale ja nie wiem, czy mnie to interesuje. To jest dla mnie naturalne. Nigdy nie chciałam opowiadać o rzeczach lekkich, łatwych i przyjemnych. Kiedyś byłam dziennikarką i też wybierałam sprawy, które były ciężkie, jakieś afery, pogoń za złoczyńcą albo zbrodnie i myślę, że to wynika z mojego rysu psychologicznego i obranej przeze mnie kiedyś ścieżki. Najzwyczajniej w świecie, żeby móc powiedzieć o dobrych rzeczach, musisz sięgnąć po zło, po to, żeby człowiek mógł się odbić od tego i pojąć, jak należy żyć, by być dobrym człowiekiem. Tak samo jest ze szczęściem – w pełni możesz docenić to, co masz, dopiero kiedy to stracisz. Być może to jest odpowiedź na Twoje pytanie. Ponieważ nie odczuwam tego dotkliwie, nie muszę się czyścić. Fakt, że dużo rechoczę. Poczucie humoru bardzo pomaga w odzyskaniu równowagi psychicznej. Jestem zdania, że każdy problem należy najpierw obśmiać. Przestaje być przerażający i możesz na luzie zakasać rękawy, zająć się jego rozwiązywaniem.
Czyli wstajesz od komputera i jest ok?
Najpierw zdejmuję polar, bo to jest rytuał, że zanim usiądę do pisania (jak odbieram maile na przykład, to mogę siedzieć w sukience), ale żeby wejść fabułę, muszę zapiąć polar i to jest tak jak zamknięcie drzwi.
Więc latem nie piszesz?
Piszę latem, zimą, podczas burzy i upału. Pora roku nie ma znaczenia, ale polar jest zawsze. Kiedy człowiek przesiaduje przed komputerem bez ruchu po kilkanaście godzin, bardzo się wychładza. Poza tym praca nad opowieścią wymaga wyjścia z ciała. Dobrze jest mieć furtkę do bezpiecznego powrotu. Więc to jest taki specjalny polar. A raczej mundur.
Rozumiem to znaczenie psychologiczne. Zdjęcie polaru sprawia, że zostawiłaś tamten świat za sobą. To co w komputerze, zostaje w komputerze.
Zawsze się wypracowuje jakieś rytuały. U mnie jest tak, że rozpinam polar i jest koniec roboty. To jest taki pancerz, że gdy go zakładasz, nikt cię nie trafi. Piszesz, potem zdejmujesz i wychodzisz. Całe życie chciałam mieć gabinet, żeby móc zamknąć drzwi i to miała być moja jaskinia. Teraz mam pokój dla książek, w którym pracuję i to też ma podłoże psychologiczne, że kiedy do niego wchodzę, włącza mi się praca. Wychodzę i mam luz. Na przykład mam taką zasadę, że salon jest do zabawy: dużo ludzi, energia ludzka, mieszają się tam wszystkie moce. W sypialni nie mam prawie nic, jest tylko łóżko, obraz i kwiaty. Nie ma tam telewizora, radia, zegarów. Ludzie mają mnóstwo rzeczy w sypialni. Nawet książki mają! Ja bym umarła. Ja mam tam nic, bo przychodzę do sypialni odpocząć. Ona służy do innych rzeczy nie do pracy, w celach służbowych – do mordowania na kartach książek – zbudowałam sobie gabinet z biblioteką. Moje pójście do gabinetu jest poprzedzone decyzją, że idę do pracy.
Robisz to codziennie, to wychodzenie do pracy?
Teraz tak. Wcześniej pisałam jak nałogowy alkoholik, czyli byłam w ciągach, a w tej chwili, co wynika z wieku, nie jestem w stanie już fizycznie pisać tak jak kiedyś. Potrafiłam po 38 godzin siedzieć przy kompie. Superuczucie, polecam, wchodzi się tak głęboko w fabułę, że traci się kontakt z rzeczywistością, to jest cudowne, odklejasz się, postaci same zaczynają działać, ty musisz tylko nadążyć za nimi, trochę jak szaman. Teraz staram się bardziej rozumowo pracować i wstaję rano, moje dziecko idzie do szkoły, czyli w swoim pokoju odpala kompa, a ja idę do pracy. Dzięki pandemii zaczynam zdrowo żyć.
Są więc dobre skutki pandemii. Zastanawiam się nad taką kwestią, że ponieważ w swoich książkach poruszasz całą masę różnych obszarów: świat finansjery, przekręty finansowe na globalną skalę, prostemu człowiekowi to ciężko zrozumieć…
Ja jestem prostym człowiekiem i było mi to trudno zrozumieć.
…jest w Twoich książkach historia, jest praca prokuratorów, policjantów to wszystko stanowi szerokie pole minowe, na którym można popełnić liczne błędy, a te ludzie z największą przyjemnością wytkną.
Wielu próbuje, owszem. Oczywiście oni się przyczepiają do takich rzeczy, że zamiast rów napisałam dół albo że jakieś kwiaty mają inne kolce. Im głębiej dokumentujesz i im bardziej to jest zbliżone do rzeczywistości, to na większej liczbie elementów można cię chwycić. Teraz już jestem po przemianie, a przeszłam wiele transformacji, zrzucania pisarskiej skóry. Na przykład przez pierwsze siedem lat nie nazywałam siebie pisarką. Już miałam czytelników, już był sukces, a ja byłam cała czerwona, kiedy ktoś przedstawiał mnie: Katarzyna Bonda – pisarka. Uważałam, że to jest bałwochwalstwo, że powinni powiedzieć: autorka książek, jeszcze nie zasłużyłam na bycie pisarką. Teraz wchodzi młody człowiek na rynek, napisał jedną książkę, jeszcze jej nie wydał i przedstawia mi się: „Dzień dobry, jestem pisarzem”. Każdy ma swoją ścieżkę i zgadzam się na to, że dojrzewanie zawodowe będzie trwało do śmierci i to jest totalnie niesamowite. Kiedy byłam młodsza, nie miałam świadomości, że nieustannie trzeba się przeistaczać. Wiosną wyjdzie książka, czwarta część serii o Hubercie Meyerze, która jest napisana w całkowicie inny sposób, niż do tej pory pracowałam. Zawdzięczam to pandemii. Na początku miałam zapaść, bo zrozumiałam, że nie mogę pracować, nie jestem w stanie tak żyć. Byłam osobą, która musi wszystko sprawdzić, muszę chodzić tymi ulicami co moi bohaterowie, muszę wiedzieć, które okno i dopiero wtedy mogę to opisać. Nagle nie mogłam pojechać, nie mogłam rozmawiać z ludźmi, nikt nie mógł wpuścić mnie do swojego mieszkania, do swojego zawodu. Facet od węży może ze mną pogadać na Skype na przykład, ale to nie to samo, bo ja nie potrzebuję, żeby on mi powiedział, jak dba się o konkretnego węża albo jakie są zagrożenia, bo ja to mogę sobie znaleźć w internecie. Chodzi o to, że ja chcę poczuć klimat miejsca, w którym on to robi, chcę zobaczyć, jak wyglądają terraria, czy tam jest brudno czy czysto, jakie są urządzenia, jak on do nich się odnosi i nie chcę, żeby mi o tym opowiadał, tylko chcę to zobaczyć, poczuć wszystkimi zmysłami, a potem opisać sensualnie, bo czytelnik też to poczuje, że tego dotknęłam. Kiedy odebrano mi możliwość dokumentowania w taki sposób, jak lubię, a zawsze tak robiłam, czyli od pierwszego momentu, kiedy zaczęłam pisać, tak było, najpierw miałam zapaść. Myślałam, że jestem skończona. „Czerwonego pająka” pisałam trzy lata, a dzisiaj ludzie wydają po siedem książek rocznie, więc jak nie piszesz szybko, to wypadasz z rynku. A ja nie mogłam nic napisać, bo nie mogłam na przykład pójść do sądu poczytać akt, bo jest pandemia i mnie tam nie wpuszczą.
Jak to się skończyło?
Myślę dzisiaj, z perspektywy, którą teraz mam, że ja po prostu bałam się puścić drążka. Bałam się, cały czas potrzebowałam wspomagania, jakby świat rzeczywisty był dla mnie protezą do tego, żeby popłynąć w fabułę, jak to uczyniłam teraz, przy nowej książce. Kiedy ją napisałam, poczułam nagle i to było niesamowite, metafizyczne wręcz, jakbym zaczynała na nowo, ponieważ to było takie zanurzenie się w fabule, którego doświadczałam wcześniej. Może stąd też nie potrzebuję już 38 godzin, żeby osiągnąć poziom transu, ponieważ wystarczy mi te 8-10, kiedy moje dziecko jest w szkole. Myślę, że to jest najciekawsze w tym zawodzie, który uprawiam, że możesz położyć jedną książkę, ale następną możesz napisać dobrą i wydaje mi się, że w żadnym innym zawodzie nie ma tylu szans. Chociaż prawdopodobnie patrzę ze swojej perspektywy i tak naprawdę może w każdym zawodzie jest tak, że droga dzieli się na małe etapy. Ale ja jestem egotyczna, więc skupiam się na sobie.
Bardzo słusznie. Mam taki cytacik dla Ciebie, tym razem z Lubimy czytać, z komentarzy czytelników. „Najnowsza książka Katarzyny Bondy na pewno nie jest pozycją lekką. Liczy 700 stron”.
700 stron trochę waży.
To jest chyba dla pisarza uciążliwe, ta konieczność poddawania się ocenie, często wyrażanej przez ludzi, którzy krytykują, bo lubią. Czy czytasz te opinie? Czy Cię to boli, czy robisz swoje i już?
Czytam to, bo oni mają rację. Zawsze. Nawet ci, którzy chcą dołożyć, bo mają potrzebę, bo cię nie lubią, ale nadal mają rację. Raz na jakiś czas robię sobie taki secik, tylko musisz umieć to czytać, bo ja już nie biorę krytyki do siebie, ona nie dotyczy mnie, tylko mojego warsztatu, a żeby warsztat udoskonalać, musisz wiedzieć, jakie popełniasz błędy, a ci ludzie to widzą najwyraźniej. Wyobraź sobie, mając miliony sprzedanych książek plus trzeba doliczyć kolejne rzesze czytelników, którzy wypożyczają w bibliotekach, te miliony sprzedanych książek jeszcze kolportuje się dalej, to jest naprawdę szeroki zasięg ludności. Jakaś część, która cię lubi, zwykle siedzi cicho, oni prędzej napiszą do ciebie pięknego maila lub na mediach społecznościowych albo przyjdą na spotkanie autorskie i cię przytulą. Są też ci, którzy są niezadowoleni albo ich najzwyczajniej w świecie denerwuję, dlatego że przychodzę w czerwonej szmince do telewizji śniadaniowej i mam czelność powiedzieć, że nowa powieść to moja najlepsza książka. Oni wcale pewnie nie czytali tej książki, ale już ich zdenerwowałam, bo w ogóle jestem nieskromna. A ja jeszcze jestem radykalna w poglądach i w ogóle się nie opieprzam, bo nie chcę oszukiwać siebie ani nikogo.
Więc robię sobie secik czytania komentarzy raz na jakiś czas, na przykład na lubimyczyać.pl, omijam wtedy te oceny, które zawierają powyżej 7 punktów, bo są potrzebne na później, kiedy dostanę fangę w nos od krytyków. Najpierw czytam tylko te
0, 3, 4, 5. Dzięki temu dowiaduję się, jak zmienia się rynek czytelniczy, czego ludzie chcą, jak wygląda dzisiaj kondycja młodego czytelnika, czego on oczekuje od powieści, czym charakteryzuje się dobry kryminał i mogę sprawdzić, czy ja się w to wpisuję. Natomiast co potem z tą wiedzą zrobię, czy ja chcę się wpisywać i czy ja chcę robić to, co by sprawiło, że oni byliby zadowoleni, to już jest inna rzecz, bo mam podstawową zasadę, która się łączy z zygzakami i z osiąganiem sukcesu. Nigdy niczego nie zrobiłam dla pieniędzy i pod publikę.
Kiedy piszę książkę, nie myślę o czytelniku. Nie myślę też o sobie. Myślę o bohaterach i o tej opowieści. I mam kompletnie gdzieś, co ktoś powie, bo na to przychodzi moment, gdy ją skończę. Mogę ją wyrzucić do kosza i nikomu nie pokazać, mogę ją poprawić, na przykład przepisać, tak jak teraz robię, teraz właśnie przepisuję książkę od nowa i mogę najzwyczajniej w świecie ją zaakceptować i wydać. Później to, co mogę zrobić, to napisać lepszą następną. Natomiast czytam te wszystkie komentarze i szanuję każdą opinię. To jest dla mnie bezcenna wiedza. Jak już mi naprawdę dowalą i jestem umierająca, to zaczynam czytać opinie od 7 punktów w górę.
Swoją szkołę przeszłam kilka lat temu. Zawsze odstawałam. Jak tylko wyszła moja pierwsza książka, to się okazało, że piszę o profilerze. Wtedy w ogóle nikt nie wiedział, co to jest za ekspert, co to za metoda, nawet w policji nie dowierzano psychologom śledczym, więc poszła fala złości i podważania moich kompetencji. Dostało mi się też za to, że jestem kobietą. Cały czas rozliczano mnie z mojej kobiecości w połączeniu z tematem zbrodni na kartach książek. Do tej pory gdy idę do telewizji śniadaniowej czy do innego popularnego medium, które jest przeznaczone dla osób, które niekoniecznie są wyrafinowanymi czytelnikami, a jednocześnie wiem, że powinnam tam iść, bo może ktoś z nich zobaczy i może będzie miał ochotę sięgnąć po moją książkę, nieustannie padają pytania: „pani wygląda tak sympatycznie, dlaczego pani się zajmuje taką działalnością?, dlaczego pani pisze książki o zbrodni?”. Mimo że już na rynku jest tak wiele kobiet i że moje książki w większości też czytają kobiety i dla nich piszę.
Wydaje mi się, że pisarze muszą być zazdrośni o swoje sukcesy. Nie bardzo pojmuję w takim razie zasadności funkcjonowania szkoły dla przyszłych pisarzy, którą założyłaś i którą prowadzisz z innymi autorami. Przecież Wy tak naprawdę nie chcecie nauczyć tych młodych, bo wejdą na rynek i staną się konkurencją.
Ja tak nigdy nie uważałam, zwłaszcza kiedy zakładałam Maszynę do pisania (w tej chwili już nie należy do mnie, sprzedałam ją, bo nie byłam w stanie jej prowadzić, ale pod warunkiem, że będę do końca świata i jeden dzień dłużej oznakowana tam, że jestem matką założycielką tej szkoły, a jak umrę, to ma być mojego imienia). Wcale nie uważam, że zazdrość jest dobra. Swego czasu mieliśmy tych samych konsultantów: policjantów, prokuratorów, sędziów. Pisarz musi mieć taką wiedzę, żeby pisać, jak funkcjonuje system prawny w Polsce, jak się dzielą pracą na komisariatach i tak dalej. Często były organizowane takie posiadówy, spotkania, podczas których policjanci opowiadali nam te same historie i w ramach żartu z kolegami wybieraliśmy jedną anegdotę i każdy ją wkładał do swojej książki. Zapewniam, że każdy robił to w zupełnie inny sposób, to była zupełnie inna koncepcja. Bardzo często czytelnicy nawet nie zauważali, że w tych książkach obrabiana jest ta sama anegdota. Tylko smakosze to odkrywali. To dowodzi, jak bardzo na całość książki wpływa nie tyle fabuła, historia, mówię o zapisie słowa, o frazie i o opowieści jako kompozycji, lecz wypracowany styl – pieczęć autorska. Jest tak dużo czynników i tak dużo elementów namacalnych, tych, które są związane z warsztatem, a dodatkowo jest jeszcze osobowość pisarza, jego doświadczenie. Uważam, że świeża krew dużo dobrego robi, bo dzięki temu ja mam ogień przy dupie i muszę się rozwijać. My też jesteśmy leniwi. Wyobraź sobie, że każdego dnia ktoś cię chwali, mówi, jaka jesteś wspaniała, mistrzyni i tak dalej. Jest bardzo cienka granica, że można w to uwierzyć, więc wejście na rynek młodego czytelnika, który zamienia się w pisarza to świetna sprawa. Dzisiaj na rynku jest mnóstwo moich uczniów, którzy osiągają sukcesy i zdobywają nagrody i którzy są moją konkurencją, a niektórzy nawet mnie przerośli w produkowaniu rocznie książek. Mam w tym swój udział i jestem z tego dumna. Kiedyś była tradycja mistrza i ucznia. Mistrz dzielił się swoją wiedzą, skoro już osiągnął ten poziom i mógł pomóc, żeby ktoś młodszy nie musiał wyważać drzwi. To jest cudowne, ja wierzę, że to, co się dało, do ciebie wraca. To jest jak dzielenie się energią, nawet w kontekście magicznym. Podobnie jest z pieniędzmi. Tym, którzy je trzymają dla siebie, świat nie daje nic w zamian.
Zrozumiałam z Twojej wcześniejszej wypowiedzi, że nie brałaś udziału w ekranizacji własnej książki?
Nie, no brałam. Postawiłam trzy warunki: 1. żeby nie przekręcili mojego nazwiska, 2. żeby nie przekręcili nazwiska Saszy Załuskiej i 3. żeby Magda Boczarska zagrała główną bohaterkę. A potem powiedziałam, żeby robili, co chcą i mi nie zawracali głowy, bo ja już to raz napisałam, więc nie będę odpowiadała na żadne pytania i wszystkie luki fabularne mają sobie sami wypełnić i wybrać wątki do serialu, i w ogóle nie będę niczego oglądać ani niczego akceptować. Chcę tylko przyjść, usiąść i to obejrzeć. I tak się stało.
Zostając jeszcze przy filmie, mam ostatnie pytanie. Kilka lat temu usłyszałam, że Jamesa Bonda ma zagrać kobieta, to od razu pomyślałam, że tylko Katarzyna Bonda mogłaby zagrać agenta 007. Znalazłabyś się w tej roli?
Nie.
Dlaczego?
Dzisiaj się znalazłam, ale tylko na zdjęciach Bartka i to był żarcik. Okazało się, że dobrze czuję w garniturze i bondowskim stylu. To nie jest mroczne, raczej puszczenie oka. Mam charakter wojownika, ale każdy artysta musi mieć charakter wojownika, bo inaczej nie jesteś w stanie zrobić nic odkrywczego i będziesz myślała tak jak inni, a tutaj chodzi o to, żeby myśleć inaczej. Myślę, że kiedy już wędrujemy ścieżką, nie mamy wpływu na to, jak odbiera nas świat. I nie ma to znaczenia, jeśli się jest szczerym wobec siebie oraz swojego dzieła. Moja dusza akurat tak wybrała.