Kultura i WydarzeniaWszystkie moje maski

Wszystkie moje maski

Z Sashą Strunin, wokalistką, rozmawiała Katarzyna Mazur.

W jaki sposób znalazłaś się na scenie?

Moi rodzice byli śpiewakami operowymi, a tak bywa, że dzieci podążają zawodową drogą rodziców. Przesiąknięta muzyczną atmosferą domu chciałam śpiewać, choć niekoniecznie muzykę poważną. Było dla mnie naturalne, że życie wiąże się ze sceną, z występowaniem i tworzeniem. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym zajmować się czymkolwiek innym.

Dlaczego w takim razie nie opera?

W mojej ocenie muzyka operowa, klasyczna nie daje takich możliwości kreacyjnych, na jakie pozwala muzyka rozrywkowa. W muzyce rozrywkowej można stworzyć nową jakość, zrobić coś całkowicie swojego. Muzyka poważna jest kanonem, który nie przechodzi transformacji, a jeśli nawet, to bardzo powoli. To mi nie odpowiadało.

Kiedy zdecydowałaś, że będziesz śpiewać?

Kiedy miałam 12 lat, poprosiłam rodziców o znalezienie mi nauczycielki śpiewu, ponieważ uznałam, że lekcje z mamą mi nie wystarczają.

Dlaczego mama nie wystarczała Ci jako nauczyciel?

Mama miała ogromne doświadczenie sceniczne, ale jej podejście do śpiewu było inne niż moje ówczesne potrzeby. Rodzice wiedzieli, że chcę śpiewać inaczej niż oni i znaleźli mi znakomitą Marzenę Osiewicz ze Studium Piosenkarskiego im. Czesława Niemena, która pracowała ze mną przez kolejne dziesięć lat. W tym czasie brałam udział w wielu festiwalach i konkursach piosenki.

Czy ktoś Cię podczas jednego z nich zauważył i docenił?

Do mojej nauczycielki śpiewu zgłosili się producenci i tak rozpoczęła się moja przygoda z The Jet Set. Usłyszeli, jak śpiewam, spodobało im się i zaproponowali mi udział w nowym projekcie. Rodzice się zgodzili i od tego momentu moja sceniczna kariera potoczyła się bardzo szybko.


Czy nie przeszkadzało Ci, że bierzesz udział w przedsięwzięciu od początku do końca zaplanowanym i przemyślanym, niewiele mającym wspólnego z artystyczną kreacją?

Miałam 15 lat, kiedy rozpoczynałam współpracę z The Jet Set. Do dziś uważam, że to był ważny etap w moim rozwoju scenicznym. Byłam zadowolona z takiej a nie innej formy. Dopiero kiedy miałam ponad 20 lat, zaczęłam odczuwać potrzebę szukania własnej drogi. Poszłam na studia zupełnie niezwiązane z muzyką i dałam sobie czas na zastanowienie się nad tym, co chciałabym robić w życiu. To było cudowne odkrycie, że można mieć czas dla siebie, na myślenie o sobie jako człowieku, a nie o scenicznym produkcie.

fot.: Marek Piotr Szumski

Z perspektywy czasu, co najcenniejszego wniósł w Twoje życie The Jet Set?

Rozwinęłam się muzycznie, obyłam ze sceną, kamerą i publicznością. Dzięki temu etapowi jestem w stanie określić, czego robić nie chcę. Przeżyłam już pewne rzeczy jako nastolatka, nie rzucam się więc na nie w dorosłym życiu. Mam duży dystans i doświadczenie, wiem co to ciężka, sceniczna praca.

Wspominałaś o studiach, jaki kierunek skończyłaś?

Poszłam na Akademię Sztuk Pięknych. Chciałam rozwinąć swoją wrażliwość estetyczną poprzez nowe medium, wybierając fotografię.

I fotografujesz?

Dla wyrażenia innych niż muzyką emocji. To coś, co mam tylko dla siebie i sprawia mi to ogromną przyjemność.

Zapewne przyjemność sprawiła Ci też najnowsza płyta, bo to na niej słychać…

Najnowsza płyta całkowicie poszła w kierunku jazzu. W tych kombinacjach dźwięków odnalazłam siebie.

Jak się czułaś, kiedy po dłuższej nieobecności pojawiłaś się na scenie w zupełnie innym wydaniu niż to, które znali Twoi fani? Nie obawiałaś się negatywnych komentarzy, zawiedzionych oczekiwań?

Wiesz, ludzie dojrzewają, zmieniają się, nie jesteśmy postaciami jednowymiarowymi. Trudno, żebym będąc już dojrzałą kobietą, pozostawała wciąż na etapie nastolatki. To by oznaczało, że nie nastąpił w moim życiu żadnen progres. To dziwne, że odbiorcy nie oczekują od artysty zmian, tylko chcą go widzieć ciągle takim samym. Bardzo trudno jest się z tej szufladki wygrzebać. Znalazłam się w podobnej sytuacji przy poprzedniej płycie, wydanej po mojej dłuższej nieobecności na scenie. Na albumie „Woman In Black” odeszłam całkowicie od muzyki elektronicznej z którą byłam kojarzona. Pojawiły się wówczas różne komentarze, ale nie przejmowałam się nimi. Najbardziej komfortowe było to, że wielu słuchaczy odkrywało mnie całkowicie na nowo. W ogóle nie znali twórczości The Jet Set albo mnie z tą formacją nie kojarzyli. I to było super!

Jakie uczucia towarzyszyły Ci, gdy wróciłaś na scenę po przerwie?

Obecność na scenie jest sprawą niezwykle intymną. Nie zakładasz żadnej maski, nie grasz, jesteś całkowicie sobą. Opowiadasz ze sceny historie przefiltrowane przez własne emocje. Konfrontacja z publicznością w moim nowym wydaniu była bardzo stresująca. Martwiłam się każdą opinią. W tamtym czasie miałam sporo koncertów w filharmoniach z towarzyszeniem orkiestr symfonicznych. Była to dla mnie zupełnie nowa, muzycznie świadoma publiczność. Spotkałam się z niezwykle ciepłym przyjęciem i to pozwoliło mi się uspokoić. Dało przeświadczenie, że jestem na właściwym miejscu.

Jak powstał repertuar na Twoją najnowszą płytę?

Zakochałam się w poezji Mirona Białoszewskiego. Wcześniej inspirowała mnie do różnych działań artystycznych w kontekście sztuk wizualnych. Nie sądziłam, że mogłabym z jego tekstami zrobić coś muzycznie. Zainspirowana „mironizmami” jako zupełnie odrębnym bytem i tylko dla Białoszewskiego charakterystycznym sposobem zapisywania wrażeń i emocji, postanowiłam podjąć wyzwanie. Nie ma drugiego takiego poety jak Białoszewski, nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie. Bardzo chciałam wyrazić tę fascynację muzycznie i połączyć ją z moją wrażliwością. To było trudne zadanie, bo poezja Mirona jest nieoczywista. To biały, nieregularny wiersz, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. (śmiech) Abstrakcja i literacki surrealizm nie przelewają się łatwo na dźwięki. Gary Guthman, amerykański kompozytor, który współpracuje ze mną od kilku lat, nie zna perfekcyjnie języka polskiego. Zaproponowałam mu, że będę te wiersze interpretować, opowiadając o emocjach, jakie w nich drzemią, aby mógł usłyszeć w nich muzykę. Wyszliśmy z założenia, że jazz pozwoli na ciekawszą kreację, bo daje niesamowite możliwości.

Z tekstem też mogłaś poszaleć?

Podeszłam z wielkim szacunkiem do słów Białoszewskiego. Nie chciałam ich w żaden sposób wypaczyć, przeinaczyć, nadinterpretować. Słowo było w tym wypadku najważniejsze, a muzyka pretekstem do tego, aby słuchaczom na nowo „odkryć” Mirona.


Ta płyta ma misyjny charakter?

Jak najbardziej. Mieszkam w Warszawie. Białoszewski to poeta stolicy.
Sporo młodych ludzi w ogóle nie ma pojęcia o jego twórczości poetyckiej. Jego wiersze są niezwykle współczesne i wyprzedzają swój czas.
Mam nadzieję, że Mironowi ta koncepcja przypadłaby do gustu. Wiem, że sam lubił śpiewać i melorecytować. Podążając za nim, chciałam z tą poezją wyjść do ludzi. Chciałam, aby zrozumieli, że nie jest elitarna i nie trzeba trzymać jej w zamkniętej szufladzie. Miron lubił, aby ludzie konfrontując się ze słowem, zanurzali się w jego strumień świadomości.

Wierzysz w to, że muzyką możesz pobudzić coś więcej niż tylko zmysł słuchu?

Jak najbardziej. Muzyka powinna wnosić w życie odbiorców coś więcej niż tylko dźwięk. Uwielbiam, kiedy różne formy sztuki się przenikają i na swoim albumie chciałam podkreślić istotę słowa. Dla mnie literatura jest najwyższą ze sztuk i doceniam kunszt słowa innych.

fot.: Marek Piotr Szumski

Cieszę się, że mówisz o znaczeniu słowa w muzyce, bo coraz częściej o tym się zapomina.

Masz rację, coraz częściej ludzie śpiewają byle co do pięknych kompozycyjnie utworów. Dla mnie bardzo ważne jest, aby była równowaga między słowem a muzyką. Melodia wymaga dobrej oprawy tekstowej. Słowo nie powinno przelatywać przez głowę bez refleksji. Warstwa językowa zeszła obecnie na drugi plan, a tak być nie powinno.

Wspominałaś wcześniej o przenikaniu się różnych form artystycznych w sztuce, jaką fotografią zilustrowałabyś nastrój swojej płyty?

Myślę, że byłaby to fotografia czarno-biała, klasyczna, analogowa. Byłby to surrealizm fotograficzny. Byłby to autoportret, moje odbicie w kilku różnego kształtu porozbijanych szkłach. W stylu zdjęć Dory Maar. Każde ze szkieł pokazywałoby inny wyraz twarzy, żeby symbolizować różnorodność. To bardzo istotne, żeby przekazać ludziom swoją sztuką, że każdy z nas ma wiele twarzy, wiele masek, które zakłada i zdejmuje w zależności od potrzeb i okoliczności. Nikt z nas nie ma tylko jednej formy i nie ma się co bać własnej wielowymiarowości, różnorodności. W obecnych eklektycznych czasach nie powinno się od nikogo oczekiwać konsekwentnego trwania w jednej strukturze. O tym właśnie opowiada mój album „Autoportrety”.

www.sashastrunin.com
fot.: Marek Piotr Szumski