Z Cezarym Borowym, autorem książki „Spowiedź Hana Solo – byłem przemytnikiem w Indiach”, rozmawiała Katarzyna Mazur.
Skąd wziął się pomysł na opowiedzenie historii z czasów, w których żeby zarobić, trzeba się było trochę nakombinować?
Nosiłem tę historię w sobie całymi latami. Ta wspólnota, którą stworzyliśmy w Indiach, była niezwykła. Nie sam fakt, że przemycaliśmy elektronikę, ale to, że tworzyliśmy bardzo solidarną wspierającą się grupę przyjaciół, o której nikt w Polsce nie wiedział, że kilkuset młodych ludzi w latach 80. ubiegłego stulecia stanowiło rodzaj kolonii, społeczności w południowej Azji. Chciałem to utrwalić i czułem, że to ostatni moment. Wielu z nas, uczestników tamtych wydarzeń zamierzało opisać swoje przeżycia. Ja zdecydowałem się jako pierwszy.
Dlaczego ostatni moment?
Po 30 latach zaczynają się powoli zacierać w pamięci różne wspomnienia. Zależało mi, żeby moja opowieść była jak najbliższa rzeczywistości.
Dziś przeciętny student, kiedy przeczyta tę książkę, może dojść do wniosku, że byliście po prostu przestępcami…
Spotykam się z takimi ocenami, ale mówią to głównie osoby, które nie czytały książki i są aktywne w Internecie, a ten skłania do szybkich ocen. Dla opowiedzianej przeze mnie historii duże znaczenie ma kontekst historyczny i gospodarczy. Po przeczytaniu książki ludzie lepiej rozumieją motywy i okoliczności. Jednak książka powstała nie po to, żeby nas usprawiedliwiać. Żyliśmy w innych warunkach gospodarczych, nie mieliśmy możliwości zarabiać swobodnie w kraju. Nie mogliśmy ot tak podróżować, kiedy mieliśmy na to chęć, a podobnie jak współczesna młodzież byliśmy kreatywni i ciekawi świata. Robiliśmy więc to, co w określonych warunkach było możliwe. W tamtych czasach praca na czarno na zachodzie była standardem. Dziś zresztą też nie jest niczym niezwykłym. Ludzie kombinują.
Tylko przemyt to nie jest praca na czarno, to jest przestępstwo.
Zatrudnianie ludzi na czarno to też jest łamanie prawa. Przemyt to handel z pominięciem płacenia podatków podobnie jak praca na czarno. Gdybyśmy w latach 80. mieli w Polsce możliwość zarabiania jak ludzie, to byśmy to robili. Nie mieliśmy, więc znaleźliśmy inną drogę. Ja najpierw pojechałem do Londynu, gdzie, także nielegalnie, pracowałem, ale to i tak nie dawało szans na lepsze życie. Później przeczytałem artykuł o grupie Polaków przemytników z Indii i zamarzyła mi się przygoda, otwarty świat. I to było równie ważne jak pieniądze.
Czyli nie traktuje Pan tego, co robił w kategoriach łamania prawa?
Ależ traktuję, przyjmuję taką ocenę, bo jest w pełni uprawniona, tylko że pisząc książkę, chciałem pokazać także szerszy kontekst naszej przestępczej działalności. W PRL-u legalnie można było zarabiać 20 dolarów. Ja i moi koledzy chcieliśmy więcej. Poza tym PRL to był ustrój, z którym należało walczyć. Każdy oczywiście może to oceniać jak chce. Dla mnie jako autora liczy się również sama historia i to, czy jest ciekawa dla czytelnika.
Niewątpliwą ciekawostką jest przekrój społeczny członków grupy, którą Pan w Indiach współtworzył. Byli wśród Państwa lekarze, naukowcy, alpiniści. Sytuacja gospodarcza, polityczna w kraju zmusiła inteligentnych ludzi do kombinowania?
Dokładnie. Chcieliśmy przebić szklany sufit. Szczytem przedsiębiorczości było w tamtym czasie wyjechanie na Zachód, przywiezienie używanego samochodu i sprzedanie go z zyskiem. Nam to nie wystarczało. Można to nazwać młodzieńczą bezczelnością, ale nie mieliśmy w sobie zgody, aby na zawsze pozostać ubogimi krewnymi ludzi z zachodu. Rozbiliśmy ten szklany sufit w pył.
Z perspektywy, co czas spędzony w Indiach, sposób w jaki zarabiał Pan tam pieniądze, wniósł do Pana myślenia o biznesie?
Może zacznę od życia. Ten czas mnie ukształtował. Wyjechałem chłopcem, wróciłem mężczyzną. Niesamowicie mnie ten pobyt wzmocnił i dał mi poczucie siły. Zawsze gdy miałem problemy, a one jak u każdego od czasu do czasu się zdarzały, pojawiała się u mnie myśl: wtedy sobie poradziłem, to i teraz dam sobie radę. Ta pewność i poczucie sprawczości przełożyły się na różne płaszczyzny mojego życia, także zawodową.
Co Pan dziś robi zawodowo?
Przez ponad rok pisałem książkę. Wcześniej przez 25 lat prowadziłem agencję ubezpieczeniową. Zero szarej strefy. (śmiech)
Nie bał się Pan, jak Pana otoczenie, środowisko oceni tę szarą strefę z przeszłości?
Książka faktycznie jest swego rodzaju coming outem. Niektórzy znajomi pytali, czy nie boję się o swój wizerunek. Oczywiście, że rozważałem konsekwencje tej szczerości, ale uważam, że jest to również fragment polskiej historii i potrzeba opowiedzenia jej była silniejsza niż lęk. Jak powiedziała w Sztokholmie Olga Tokarczuk, „coś, co się wydarza, a nie zostaje opowiedziane, umiera”. Szkoda by było, żeby wiedza o tak solidarnej wspólnocie młodej polskiej inteligencji na dalekim wschodzie umarła razem z nami. Poza tym to bardzo barwna opowieść. Te czasy już raczej nie wrócą.
Każdy z nas ma w swojej przeszłości coś, czego się wstydzi, czego nie chce upubliczniać…
To nie jest tak, że wstydzę się swojej przeszłości. Gdyby tak było, nie wydałbym tej książki. Jednak faktycznie dość długo nie opowiadałem o niej publicznie. Kiedyś wynikało to z faktu, że ludzie aż tak nie podróżowali, Indie były egzotyczne i każda moja opowieść budziła nie tylko zdziwienie, ale i jakąś formę zazdrości. Nie chciałam budzić niechęci, wyróżniać się jakoś szczególnie, więc długo zachowałem to dla siebie i najbliższego grona. Teraz czasy się zmieniły, przemieszczanie się po świecie jest czymś naturalnym, a i ludzie nie mają takich oporów w opowiadaniu o przeszłości.
Dlaczego opowiada Pan w swojej książce tak dużo o przyrodzie?
Przyroda to w pierwszej kolejności moje wykształcenie w drugiej pasją. Albo odwrotnie. (śmiech) Chciałem o niej choć trochę opowiedzieć czytelnikom, ponieważ w większości przewodników i relacji z Indii jest zupełnie pomijana, jakby był to kraj wyłącznie zabytków i festiwali. A bogactwo indyjskiej przyrody zapiera dech w piersiach. Poza tym nie chciałem, żeby książka była jedynie opowieścią o „cwaniaczkach” (śmiech) z PRL-u. Ja naprawdę uwielbiam ten kraj, przeczytałem chyba każdą książkę na jego temat. W swojej książce pokazuję Indie z każdej strony – piszę o przyrodzie, historii, kulturze, bo tylko znając te uwarunkowania, można wyjaśnić, dlaczego w ogóle było możliwe robienie tego, co robiliśmy, dlaczego właśnie tam. Nie zgadzam się również z popularnym wśród polskich podróżników poglądem, że kolonializm brytyjski nie był dla Indii taki zły. Że Brytyjczycy zbudowali w Indiach kolej, nauczyli społeczeństwo angielskiego, stworzyli kodeks karny, wprowadzili demokrację. Dobrzy gentlemani, którzy nie pozostawili po sobie niczego złego… Chciałem udowodnić, że to mit.
Jakie towarzyszyły Panu emocje, kiedy wrócił Pan do Indii po latach?
Wszedłem do hotelu, w którym 30 lat temu stacjonowałem i okazało się, że nic się tam nie zmieniło, nawet pracownicy są ci sami, przynajmniej niektórzy, i mnie pamiętają. Sama wizyta w Indiach była niezwykle emocjonująca. Okazało się, że życie tam wygląda bardzo podobnie. Oczekiwałem jakiejś radykalnej metamorfozy, a zmienili się głównie ludzie: jest ich jeszcze więcej i korzystają z telefonów komórkowych. Są też bardziej pewni siebie.
Wrócił Pan do Indii sam, bez przyjaciół. Czy z tych relacji sprzed lat przetrwało coś do dziś?
Tak, choć podtrzymywanie ich jest dość trudne, bo pochodziliśmy z różnych rejonów Polski. Pisanie książki pozwoliło mi odświeżyć niektóre znajomości i myślę, że tych spotkań i rozmów po latach będzie więcej. Bez względu na ocenę naszej działalności, dla wielu z nas był to najpiękniejszy okres w życiu.