Z Andrzejem Wierzbickim i Tomaszem Schmidtem, fryzjerami, właścicielami WS Academy, autorami książki „Pod włos” i twórcami programu „Ostre cięcie”, rozmawiała Katarzyna Mazur.
Jak się zaczęła Wasza przygoda z fryzjerstwem?
Andrzej Wierzbicki: Mogę powiedzieć, że urodziłem się fryzjerem. Od dziecka miałem zamiłowanie do czesania i strzyżenia. Jestem uzdolniony manualnie, plastycznie, uwielbiałem robić wycinanki, składać origami, to był dla mnie fajny sposób na spędzanie czasu. Zawsze miałem poczucie estetyki. Doprowadzałem tym od dziecka do szału moich najbliższych. Wiedziałem na przykład, kiedy mama przełożyła mi książki na półce, kiedy coś przesunęła. Nie znosiłem tego.
Tomasz Schmidt: Ja chciałem zajmować się modą, a fryzjerstwo postrzegam jako integralną jej część. Tak bardzo tego chciałem, że uciekłem ze studiów do jedynego salonu fryzjerskiego, do którego chcieli przyjąć człowieka bez żadnego doświadczenia.
Nie mogłeś iść do szkoły fryzjerskiej?
Tomasz Schmidt: Prawie dziewiętnaście lat temu, żeby zostać fryzjerem, miało się tylko jedną drogę, trzeba było skończyć szkołę zawodową, a to raczej nie wchodziło w grę. Na szczęście znalazłem w gazecie ogłoszenie salonu, który szukał człowieka bez doświadczenia i tak zaczęła się moja przygoda z fryzjerstwem.
Dlaczego chciałeś uciec ze studiów?
Tomasz Schmidt: Moje wyobrażenie o studiach nie znalazło odzwierciedlenia w rzeczywistości. Byłem w sumie na ośmiu kierunkach, z czego tylko dwa skończyłem. Fryzjerstwa byłem pewien, więc nie chciałem tej pewności wyprzeć z głowy. Szukałem też naturalnie innych dróg rozwoju, ale niekoniecznie tradycyjnych. Na tamtych studiach coś mi nie odpowiadało, a jak coś mi nie odpowiada, to się wycofuję, nie czekam, nie dywaguję, nie tracę czasu na bzdety.
Andrzej, wracając do Twojej opowieści z dzieciństwa i konieczności układania rzeczy, jesteś pedantem?
Andrzej Wierzbicki: Mam niemal chorobliwą potrzebę utrzymywania porządku. Z jedną małą, uwagą (śmiech), – porządek zachowuję wtedy, kiedy mam na niego czas. Kiedy go nie mam, odsuwam od siebie potrzebę poukładania i chodzę po porozrzucanych po podłodze elementach garderoby. Mam też niewątpliwie umiłowanie do symetrii, do architektury, do aranżacji wnętrz, do pięknych rzeczy. Kocham się nie w rzeczach eleganckich, ale ciekawych. Uwielbiam dobrą porcelanę, ciekawe srebro. Dla mnie stół i rodzina to coś priorytetowego. Wspólny posiłek przeniosłem też do relacji zawodowych. Wiem, jak bardzo dużo czasu spędzamy w pracy, dlatego tworzymy z Tomkiem miejsca, które są wypełnione przede wszystkim dobrą, kumpelską, atmosferą. Nasi współpracownicy wyjeżdżają ze sobą na wakacje, spędzają ze sobą czas poza godzinami pracy. Mamy pod względem doboru personelu, w mojej ocenie, duże osiągnięcia, lecz wynikają one między innymi z tego, czego przez lata nauczyliśmy się na własnych doświadczeniach.
Czyli nie ma u Was konkurencji między pracownikami?
Andrzej Wierzbicki: Nie, wręcz przeciwnie, nasi ludzie inspirują się wzajemnie i nakręcają do działania. To też pewnie dlatego, że staramy się otaczać osobami, które podobnie do nas patrzą na piękno człowieka, nie tylko to fizyczne, lecz także na jego cudowną osobowość. Z zachwytu nad człowiekiem wzięło się też moje zamiłowanie do fryzjerstwa.
Jak Wasi rodzice zapatrywali się na taką a nie inną ścieżkę zawodową?
Andrzej Wierzbicki: Nie pozwolili mi iść do szkoły fryzjerskiej. Nie było wówczas liceów o tym profilu, jedynie szkoły zawodowe, a rodziców mam praktycznie dwa pokolenia starszych od siebie i nie wyobrażali sobie, żebym ja nie miał matury. Skończyłem więc liceum zawodowe o kierunku mechanik obróbki ze skrawaniem, czyli jestem tokarzem. (śmiech)
Tomasz Schmidt: Moi rodzice zupełnie nie akceptowali mojej fryzjerskiej ścieżki zawodowej. Widzieli dla mnie coś zupełnie innego, chcieli, żebym był lekarzem. Pochodzę z takiej dzielnicy w Poznaniu, na którą potocznie mówi się Bronx. Andrzej niewiele lepiej. Mimo tego staraliśmy się odmienić swoje życie na lepsze, przy okazji odmieniając życie innych. Nasz przykład jest chyba dowodem na to, że da się odwrócić los, jak się chwyci byka za rogi. Kiedy mówię, że osiągnęliśmy coś sami, mówię o znajdowaniu w sobie siły.
Andrzej Wierzbicki: Mimo oporu rodziców od 13-14 roku życia ścinałem wszystkich swoich znajomych, koleżanki, dbałem o ich włosy. Historia zaczęła się od tego, że przez ponad dwa lata prowadziłem dla znajomych Włochów restaurację. Zatrudniałem w niej głównie znajomych. Pewnego dnia jedną z naszych pracownic zaczepiła para naszych stałych gości i zapytali, gdzie chodzimy do fryzjera, bo bardzo fajnie wszyscy wyglądamy. Odpowiedziała zgodnie z prawdą, że wszystkich strzyże menedżer lokalu. Później ten gość przyjechał się do mnie ostrzyc.
Zaskakująca odwaga…
Andrzej Wierzbicki: Tym bardziej, że okazało się, że sam jest fryzjerem. (śmiech) Przyjechał do mnie ze wszystkimi swoimi narzędziami. Jak to zobaczyłem, jak dowiedziałem się, jaki ma fach, odmówiłem. (śmiech) Przekonała mnie jednak jego ciekawość mojej techniki. Powiedział, że chce to zobaczyć, że to go fascynuje. Zrobiłem mu ostatecznie taką fryzurę, jaką chciał.
Był zadowolony?
Andrzej Wierzbicki: Powiedział, że nigdy się nie spotkał z takim podejściem do włosów. Mimo że nie miałem technicznych umiejętności, potrafiłem stworzyć to, co ktoś mi opowiedział. Zaproponował mi naukę w jego zakładzie fryzjerskim. Po dwóch miesiącach musiałem zadecydować, czy zostaję i uczę się dalej, czy szukam innego miejsca, gdzie będę zarabiał. Nie było mnie stać na dojeżdżanie i niepłatne praktyki. Powiedziałem więc właścicielowi zakładu, że jeśli mam się u niego dalej rozwijać, musi mnie zatrudnić. Byłem przekonany, że nie będzie chciał i mógł kontynuować współpracy na takiej zasadzie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy kolejnego dnia przyjechałem się pożegnać, a okazało się, że czeka na mnie moje własne miejsce pracy. Tak zacząłem swoją profesjonalną przygodę z fryzjerstwem w mieście Nysa. (śmiech) Pół roku później startowałem na instruktora. Czułem się pewnie, bo mój mentor cały czas popychał mnie do rozwoju. Miał świetną metodę, nie karcił mnie, tylko chwalił i dopingował.
To nie jest typowe, jeśli chodzi o polski system edukacyjny.
Andrzej Wierzbicki: Dokładnie, a jestem przykładem na to, że to metoda, która dodaje skrzydeł. Mateusz dał mi mnóstwo siły i wiary w siebie. To dzięki niemu po pół roku pracy byłem już gotowy, żeby robić coś więcej. To głównie dzięki niemu zostałem instruktorem. Od tego momentu zaczęła się dla mnie przygoda z tym, jak uczyć ludzi, jak ich inspirować, jak dzielić się z nimi swoimi doświadczeniami.
Jak Tomku wyglądała Twoja droga po tym, jak dostałeś się jako praktykant do salonu fryzjerskiego?
Tomasz Schmidt: Przepracowałem w nim 12 lat. Na szczęście trafiłem do dobrego miejsca, które mnie zbudowało, ale szybko też zdałem sobie sprawę z tego, że fryzjerstwo jest takim zawodem, w którym liczy się owszem ogół, salon, filozofia, ale niezwykle ważna jest także jednostka. Trzeba się nieustannie rozwijać, mieć świadomość tego, co chce się robić. Ja na przykład jestem tylko i wyłącznie kolorystą w tej chwili, zajmuję się koloryzacją i pielęgnacją włosów. Pięknie ktoś to nazwał makijażem włosów. Andrzej woli strzyżenie, w związku z tym mamy układ idealny.
12 lat w jednym salonie i co dalej?
Tomasz Schmidt: W międzyczasie skończyłem wspomniane studia, a potem wpadliśmy na pomysł programu „Ostre cięcie”. Poznając się coraz lepiej, doszliśmy do wniosku, że nadajemy na tych samych falach i coś z tymi falami trzeba zrobić. Ruszyliśmy więc równocześnie z Akademią fryzjerską, stworzyliśmy swoją linię kosmetyków do włosów.
To wszystko działo się w jednym czasie?
Tomasz Schmidt: Tak, eksplozja pomysłów i działań nastąpiła w jednym czasie.
Mieliście obaj dużo szczęścia do ludzi na swojej zawodowej drodze.
Tomasz Schmidt: Tak. Jeśli trafiasz na kogoś, kto wyznaje zasadę, że najważniejszy jest człowiek, masz szczęście. Tylko od takich ludzi można się uczyć.
Żeby uczyć ludzi, oprócz tego, że ma się fach w ręku, trzeba też być empatycznym. Każdy z nas jest innych, potrzebuje innych bodźców.
Andrzej Wierzbicki: Empatia jest rzeczą absolutnie nieodzowną w byciu nauczycielem. Pamiętaj jednak, że ludzie, którzy chcą się czegoś nauczyć, nie potrzebują nadmiernego głaskania po głowie i przymilności. Kultura w komunikacji tak, ale konkret i stanowczość to podstawa. Nie ma co owijać w bawełnę, jeśli chcemy, żeby ktoś osiągnął sukces. Ludzie lubią charakternych nauczycieli i takim staram się być.
Tomasz Schmidt: Nauczony doświadczeniem, jestem w stanie zbudować sobie bardzo szybko w głowie profil klienta. Może to trochę irracjonalne, ale wyczuwam jego aurę, nastawienie z którym przyszedł. Jednak doszedłem do momentu, w którym coraz bardziej koncentruję się na rzeczach zawodowych. Coraz mniej zajmuję się stroną psychologiczną, choć skończyłem psychologię zarządzania, a coraz bardziej skupiam się na stronie technicznej tego, co mamy do zrobienia. Interesuje mnie człowiek jako materia, z którą coś mogę zrobić, jakoś ją zmienić. Oczywiście dla jego dobra, bo zawsze towarzyszą nam jak najlepsze intencje. Nie chcę, żeby klient czuł się u mnie jak na kozetce u psychologa. Owszem możemy sobie pogadać, ale to jest kwestia wyczucia. Ja też jestem człowiekiem, miewam różne dni i nie zawsze chce mi się rozmawiać, trzeba się zgrać i przede wszystkim wzajemnie szanować. Są takie brytyjskie badania, które mówią, że w 50 proc. przypadków przychodzisz do fryzjera nie tylko po usługę, lecz także po nawiązanie z nim pewnej więzi. Jak przypomnisz sobie wszystkich fryzjerów, u których byłaś w ciągu swojego życia, to okazuje się, że za najlepszego uznasz tego, z którym miałaś najlepszą relację – czy sobie z nim pogadałaś, czy nie pogadałaś właśnie, czy się powygłupialiście, czy piliście razem wino. 50 proc. to jest kunszt i artyzm a 50 proc. to psychologia.
Co spowodowało, że w tym zawodzie staliście się samodzielni?
Andrzej Wierzbicki: Swój pierwszy salon otworzyłem 9 lat temu. Poczułem, że mogę to zrobić, kiedy miałem wystarczająco dużo wiedzy nie tylko o byciu fryzjerem, lecz także i o prowadzeniu biznesu. Bo salon fryzjerski to biznes jak każdy inny, wiele czynników musi zagrać, żeby wypalił. W tej chwili, jeśli mógłbym być pracownikiem kogoś, kto doceni mnie w moim fachu, wolałbym być czyimś pracownikiem.
Dlaczego?
Andrzej Wierzbicki: Prowadzenie biznesu w dzisiejszych czasach jest bardzo trudne. To jest praca z ludźmi, praca w usługach z klientem. Na wielu płaszczyznach musimy być cały czas wyprostowani. To jest jakość, jakość i jeszcze raz jakość. Nieustanne szkolenie się. A pracownik przychodzi na osiem godzin, wychodzi i niczym się nie martwi, księgową, zatowarowaniem, urzędami, sprzątaniem. Mądry pracownik, jeśli jest w miejscu, które na różnych płaszczyznach spełnia jego oczekiwania, zapewnia mu rozwój, dobre wynagrodzenie i rodzinną atmosferę, powinien się takiego miejsca trzymać.
Co sprawiło, że połączyliście swoje siły z Tomkiem?
Andrzej Wierzbicki: Przyjaźń. Na pozór jesteśmy bardzo różni, lecz to nas paradoksalnie jednoczy. Najważniejsze jest to, że mamy podobne cele. To, że drogę do ich osiągnięcia zupełnie inną, to już kwestia drugorzędna. Tomek uwielbia chodzić dookoła, na spokojnie, wręcz napajać się tym, co spotyka po drodze do celu, a ja jestem bardzo konkretny, wolę przeciąć góry, niż iść dookoła. Mam ciągle wrażenie, że na wszystko mam mało czasu. Znamy się z Tomkiem czternaście lat, na początku nic nie wskazywało na to, że się polubimy. Ta znajomość to dla mnie nieustanny fenomen. Przez ten cały czas tylko dwa razy się pokłóciliśmy. Tomek jest moim buforem, wiele się od niego nauczyłem.
Czego na przykład?
Andrzej Wierzbicki: Podejmowania decyzji nie tu i teraz, tylko po zastanowieniu. Spokoju, innego patrzenia na świat. Tomek jest cholernie poukładany. Miał tak skonstruowany kalendarz, że jeśli taksówka nie przyjechała co do minuty, w tym czasie, który on wyznaczył, to miał zrujnowany cały dzień. Na szczęście życie zweryfikowało tę przesadną skrupulatność, dziś da się z nim już w tej materii funkcjonować. (śmiech)
A czego Tomek nauczył się od Ciebie?
Andrzej Wierzbicki: Myślę, że dystansu do siebie, nie spinania się. Ja nie planuję, biorę życie, jakim ono jest. Problem rozwiązuję, kiedy on się pojawi, nie przewiduję i nie gdybam. Oczywiście przy tego typu formacie firmy, który mamy w tej chwili, musimy brać pod uwagę czarny scenariusz, ale jesteśmy przygotowani do tego, co robimy na tyle, że mam nadzieję nic złego się nie wydarzy.
Tomasz Schmidt: Przede wszystkim musieliśmy się z Andrzejem dotrzeć. Na pewne rzeczy przestałem zwracać uwagę, a o pewnych powiedziałem jasno, że są dla mnie na tyle istotne, że ich nie odpuszczę. Grunt, że mamy ten wspomniany wspólny cel i mimo że ja dochodzę do niego trochę dookoła, a Andrzej na wprost, co ma różne konsekwencje – można dojechać szybciej, ale niekoniecznie w lepszym stanie – to w każdym razie jak już do tego celu dobijemy, to wymieniamy się doświadczeniami. Lubimy to, co nas spotyka. To nas doświadcza, ubogaca, stabilizuje. Mamy już po 40 lat, więc czasem myślimy o sobie jak o poważnych osobach, (śmiech), choć tą dziecięcą radość Wedla mamy w sobie nieustająco i jeździmy na zebrach. (śmiech)
Jak to się stało, że Wasz koncept ewoluował w kierunku przedsięwzięcia medialnego?
Andrzej Wierzbicki: To historia z fotela fryzjerskiego. Pracowałem pięć lat w Krakowie, tam większość moich klientów to były osoby z Grupy TVN, między innymi przesympatyczna Kasia Bembenek. Opowiedziałem jej o tym, z czym spotykam się na szkoleniach – o tym, w jakich strasznych warunkach ludzie w mojej ocenie w moim zawodzie pracują. Zdołowany tym co widziałem i rozmową z Tomkiem, który miał podobne doświadczenia i przemyślenia, powiedziałem Kasi, że w Polsce przydałyby się takie rewolucje fryzjerskie, jak Magdy Gessler kuchenne. (śmiech)
Może trochę przesadziłeś z tą tragedią?
Andrzej Wierzbicki: No nie za bardzo. Jeździłem ze szkoleniami po całej Polsce i zastanawiałem się, jak i z czego mam szkolić człowieka, który w salonie ma trzy farby i w ogóle nie wie o czym ja mówię. Tomek to może potwierdzić, bo miał takie same doświadczenia. W każdym razie Kaśka powiedziała, że to świetny pomysł na program i poprosiła, żebyśmy przygotowali jej koncept czegoś takiego. Zrobiliśmy to z Tomkiem w jeden wieczór. Nie myśleliśmy nawet o tym, że z tego może być program telewizyjny. Tydzień później był już napisany pierwszy scenariusz, dwa tygodnie później nagrywaliśmy pierwszy testowy odcinek. Okazało się, że kamera nas lubi, a decyzyjne osoby, w tym moja telewizyjna matka Lidia Kazen, stwierdziły, że widzą w nas pasję i miłość do tego, co robimy. W swoim programie wygrywamy tym, że jesteśmy sobą, nie udajemy, nie gramy. Oczywiście koncept jest skrojony na miarę telewizji, bo tu potrzeba krwi i łez (śmiech), ale to nie jest program reżyserowany, jest uznawany za reality show. Satysfakcjonujące jest dla mnie to, że od początku do końca to był nasz koncept.
Masz poczucie, że swoim programem zmieniacie oblicze fryzjerstwa w Polsce?
Andrzej Wierzbicki: Absolutnie tak. Niedawno uświadomiliśmy sobie, co zrobiliśmy, że wsadziliśmy kij w mrowisko i jak dużo to dało obu stronom.
To znaczy komu?
Andrzej Wierzbicki: Klientom, bo dostali wiedzę na temat tego, jak powinien funkcjonować salon fryzjerski, jak powinna być wykonywana usługa, przede wszystkim jednak poruszyliśmy świat fryzjerski. Dzięki nam ruszyli swoje zapyziałe tyłki i zaczęli się szkolić. Od czterech lat ludzie z naszej branży mają świadomość, że muszą się rozwijać, nie mogą spoczywać na laurach.
Podejmując decyzję o tworzeniu programu, nie obawialiście się krytykanctwa? Takiego mówienia „sprawdzam” przez tych, którzy nie dowierzają w Waszą jakość i troskę o detale?
Andrzej Wierzbicki: Przede wszystkim nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że ten program odbije się aż tak szerokim echem w środowisku i społeczeństwie. W tej chwili jesteśmy po dziesiątym sezonie, a program wciąż ma bardzo dużą oglądalność. Zdarzyły się przez ten czas takie sytuacje, że nawet osoby, które przyjeżdżały do nas na szkolenia, potrafiły otworzyć szufladę i powiedzieć: a tutaj nie macie jak w programie poukładane. Podchodzimy do tego z przymrużeniem oka. Wiemy, że jeśli ktoś chce coś znaleźć, do czegoś się przyczepić, to znajdzie. Ale nie przejmujemy się tym i staramy się pracować na najwyższym poziomie, ciągle się rozwijać. Nie jesteśmy jednak w stanie zadowolić wszystkich. Na tą ilość rzeczy, które robimy, mamy bardzo znikomy procent osób niezadowolonych.
Tomasz Schmidt: Zgrzyty zawsze będą się pojawiały. To jest tak samo, jak z restauracjami Magdy Gessler. Tam to marudzenie jest jeszcze większe. Nie da się wszystkich zadowolić. Rzeczywiście penetrujemy problem, zgłębiamy i staramy się znaleźć receptę. Później wszystko zależy od drugiego człowieka. Tak od właściciela salonu, jak i jego klientów. Najbardziej denerwuje mnie marudzenie, kiedy z mojej perspektywy usługa wykonana jest na najwyższym poziomie i nie ma się do czego przyczepić.
Mam jedną fryzjerkę od dwudziestu lat, jest w mojej ocenie doskonała. Czy się sobie w tym co mi zrobiła mi na głowie podobam, czy nie, mam poczucie, że samo strzyżenie jest wykonane świetnie. Mam tylko jedną wątpliwość, czy fryzjer powinien słuchać moich preferencji i wskazówek, czy ma mi narzucać swój pomysł?
Andrzej Wierzbicki: Dobry fryzjer powinien dać przynajmniej trzy możliwości wyboru długości włosów, sposobu układania, ich czesania. Podczas wizyty w salonie fryzjer powinien przeprowadzić z Tobą wywiad – czy to w czym jesteś u niego, to Twój codzienny look? Jak się lubisz czesać? Czy chodzisz na biznesowe spotkania? Czy to ma być bardziej sportowa czy casualowa forma? Ja pracuję w taki sposób, przynajmniej przy pierwszej wizycie, że już nie robię rzeczy, których chce klient. Staram się wyciągnąć złoty środek, tak żebyśmy obydwoje byli zadowoleni, żeby zbudować zaufanie, żeby przy kolejnej wizycie klient mógł powiedzieć: słuchaj, fryzura układała mi się świetnie, możesz działać po swojemu. Ja mam już tę pozycję, że klient siada i wręcz prosi mnie, żebym zrobił coś według swojej wizji. Dobry fryzjer to dla mnie ktoś, kto podejmuje decyzje w oparciu o cały wygląd i sposób funkcjonowania człowieka. Nie może koncentrować się tylko na twarzy i szyi, wszystko musi bowiem ze sobą współgrać.
Tomasz Schmidt: Wiesz co, ale trzeba sobie w ogóle zadać pytanie, czy słuchanie klienta w usłudze fryzjerskiej jest sensowne? Bo jeśli Ty sobie wymyślisz, że chcesz mieć włosy długie i kręcone, a nie jest to możliwe do zrealizowania, to świadomy fryzjer o tym powie i zrobić coś po swojemu. Nie da się z włosami zrobić wszystkiego.
Na Wasze nazwisko pracują też Wasi pracownicy. Jeżeli ewidentnie widzisz, że ktoś nie jest pracowity, nie ma talentu, albo ma, ale nie chce go rozwijać, to żegnacie się z taką osobą?
Andrzej Wierzbicki: Jeśli chodzi o fryzjerstwo, tak, choć dajemy kilka szans. Ludzie potrzebują różnego czasu na odnalezienie swojego rytmu, na wyszkolenie. Mówię tu o rzeczach, które da się wyszkolić, o technikach koloryzacji, o sposobie nakładania, strzyżenia, układania fryzury. Jednak jeśli nie masz poczucia stylu, nie masz poczucia piękna, to tego się wyszkolić nie da. W swoich salonach musimy mieć ludzi, którzy godnie reprezentują nasze nazwiska. Ciężko pracujemy każdego dnia, żeby podnosić kwalifikacje, żeby ich nazwiska także zbudować na rynku fryzjerskim i nie pozwalamy sobie na niedociągnięcia.
Tomasz Schmidt: Jesteśmy w tej chwili bardzo silną marką, nikt nam w tym nie pomagał i jesteśmy z tego dumni. Chcemy otaczać się ludźmi, którzy to uszanują i sami chcą pracować na swoje nazwiska. Jesteśmy z Andrzejem takie dwie Zosie Samosie, niewysocy, niezbyt tędzy, ale zrobiliśmy kawał dobrej roboty w swojej branży. (śmiech) Największym kryterium jeśli chodzi o fryzjerów jest dla mnie pasja. Andrzej chyba się ze mną zgodzi.
Andrzej Wierzbicki: Zdecydowanie.
Tomasz Schmidt: Wielu różnych ludzi jesteśmy w stanie nauczyć tego zawodu, ale pasji w nich nie obudzimy. Jeśli ktoś ją ma, jest łatwiej i nam i jemu. Dość łatwo obaj czytamy ludzi, ja z powodu wykształcenia, Andrzej ma to w sobie, to taki dar penetrowania ludzi poprzez ich energię. Wiemy dość szybko, czy ktoś ma predyspozycje, żeby być kolorystą, czy żeby strzyc, czy jest wszechstronny. Najważniejsze jest, czy chce i czy jest dobrym człowiekiem.
Jak dziś wygląda Wasz biznes?
Tomasz Schmidt: Składa się na niego 12 salonów i 13, który właśnie otwieramy w Warszawie. To będzie taka nasza wisienka na torcie. Są jeszcze salony w Amsterdamie, Londynie i Belfaście, czyli jednostki zagraniczne. Bardzo dumni jesteśmy z naszych kosmetyków, to jest aż 19 produktów. Część do stylingu, część do pielęgnacji, ponieważ doszliśmy do wniosku, że fryzjerzy tacy jak my, którzy bardzo długo się edukowali, są w stanie przy pomocy innych ludzi stworzyć produkty, które są petardą. I nasze takie właśnie są. Nasi chemicy nie mogli uwierzyć, co my tam wkładamy do tych kosmetyków. Nie chcieliśmy pójść na żaden kompromis, nie zgodziliśmy się na żadne obniżenie jakości. Do tego mamy jeszcze największą, najprężniej działającą akademię fryzjerską w Polsce, główna siedziba jest we Wrocławiu, ale w Warszawie też otwieramy filię i będziemy szkolić ludzi. Wydaliśmy książkę „Pod włos”, która jest częściowo o nas, a częściowo jest poradnikiem.
Z logistycznego, biznesowego puntu widzenia, macie trochę roboty.
Tomasz Schmidt: Trochę tak, ale nie przesadzajmy, to nie jest jeszcze mega gigant, którego nie jesteśmy w stanie ogarnąć. Mamy fajny zespół, który ułatwia nam funkcjonowanie na co dzień.
Macie pomysł na coś więcej?
Tomasz Schmidt: Uruchamiamy system salonów, to będzie sieć franczyzowa, która skupiać się będzie wokół zdrowia, urody, ekologii. To będzie sieć konopnych salonów fryzjerskich, które będą bazować na dobroczynnym działaniu CBD. To jest już bardzo zaawansowany projekt, więc bez obaw mogę powiedzieć, że ujrzy światło dzienne.
Fot.: Katarzyna Paskuda/PaskudaPhotography.com
Makeup: Agata Grajewska
Stylizacje: Maciej Majzner / DASTAN
Miejsce: Restauracja Endorfina Foksal w Warszawie.