To zawód z wiertarką, piłą i potem na czole. To dłubanie w ludzkich stawach z precyzją zegarmistrza i presją sapera. Mimo to oczekuje się od nas, że, jak w reklamie jednego z dyskontów, będziemy oferować niskie ceny.
Nad tymi cenami dziś chciałbym się pochylić. Pytanie bowiem: „czemu tak drogo, panie doktorze, przecież pan tylko spojrzał na nogę!”, to w moim gabinecie standard!
Drogo właśnie dlatego, że spojrzałem. Spojrzałem i wiedziałem, co trzeba zrobić, a to – drodzy Państwo – też jest sztuka. Może nie z gatunku teatralnych jednak bardzo życiowa.
Aby tę sztukę posiąść, trzeba się dużo uczyć, poświęcić wiele: czasu, relacji, zdrowia.
Wiedzą Państwo, ile kosztuje wyszkolenie dobrego lekarza? Nie mam na myśli tylko pieniędzy – to inna sprawa. Mam na myśli życie. Lata, w których nie ma się weekendów, świąt, czasu dla rodziny, normalnego snu.
Wiem, bo sam to przeżyłem. Setki godzin na dyżurach, gdzie człowiek nawet nie zdążył zjeść, a pacjent już mu mówił, że „pan doktor to powinien bardziej się uśmiechać”.
Dziś nie wystarczy być tylko specjalistą. Dziś muszę być też empatyczny jak terapeuta, ale nie za bardzo, żeby nie przesadzić, zdecydowany jak chirurg, ale z delikatnością ginekologa prowadzącego jogę prenatalną i dostępny 24/7, ale też wypoczęty i uśmiechnięty – jakbym dopiero wrócił z urlopu, którego oczywiście nie miałem.
No i tani, bo pacjent płaci, a skoro płaci, to powinien pan tańczyć, śpiewać i jeszcze wyleczyć hemoroidy przez telefon, mimo że to nie pana profesja.
W tym kraju każdy chce mieć lekarza na zawołanie. Na cito. Na NFZ. Za darmo. W idealnym świecie – jeszcze z miłym tonem głosu i kawą z pianką. Nie daj Boże, żeby się spóźnił albo był zmęczony po dyżurze. Przecież „płacimy składki!”.
Te składki – z całym szacunkiem – to miesięczny leasing na malucha z lat 90., a nie na Ferrari. Wymagania? Takie, jakbyśmy wchodzili do prywatnego szpitala w Zurychu, a nie do poradni w Przasnyszu, gdzie długopis nadal trzeba przynieść swój.
Świat tak nie działa. W każdej dziedzinie życia są klasy: ekonomiczna i pierwsza.
Chcesz Ferrari? Płacisz 40 tys. miesięcznie i modlisz się, żeby cię nie bolało biodro.
Chcesz luksusowej kliniki bez kolejek? Nie da się jej zbudować za 900 zł składki.
Chcesz zjeść wykwintny posiłek w zapierającym dech w piersiach otoczeniu, idziesz do restauracji, która ma gwiazdki Michelin, a jak Cię na nią nie stać, idziesz do baru mlecznego i cieszysz się tym, co tam dostaniesz.
Co więcej – to nie tylko cena za usługę. To cena za człowieka, który oddał kilkanaście lat życia, żeby umieć złożyć Twoją połamaną nogę w coś przypominającego anatomię. Człowieka, który nie spał, kiedy Ty spałeś. Który nie był na ślubie u brata, bo leciał na szkolenie na drugi koniec świata, żeby wiedzieć i umieć więcej.
Może więc zamiast mówić, że lekarze to zdziercy, warto zadać sobie pytanie:
Czy mamy jeszcze luksus, by traktować ich jak kelnerów w restauracji, która już płonie?
Kiedy ich zabraknie, to zostanie nam jedynie to, co darmowe naprawdę: kolejka, automat z numerkiem i filmik o zdrowym trybie życia na TikToku.
Teraz ciekawostka: wiedzą Państwo, kto zarabia więcej niż lekarz? Piłkarz, który przebiegł 11 km w meczu i nie trafił do bramki. Koszykarz, który rzuca wolne, jakby miał problemy ze zbornością ruchów. Celebryta, który stał się znany, bo opluł kogoś w windzie.
Ich nikt nie rozlicza z błędów. Przecież to tylko show-biznes.
W sporcie? Kiedy dyrektor klubu narobi długów, to się go zwalnia.
W medycynie? Kiedy lekarz zawiedzie, to grozi mu sąd, komisja, czasem lincz społeczny – i komornik, bo kredyt nie poczeka, a ZUS nie wybaczy.
Widzą Państwo, kiedy lekarz prowadzi działalność i mu nie idzie, to nikt mu nie umarza mu długów.
Nie ma wolontariatu na odrobienie straty. Nie ma funduszu pokrycia błędu systemu.
Za każdy błąd płacimy sami – i to nie tylko pieniędzmi.
Nie możemy więc być tani. Możemy mieć powołanie, jak byśmy byli zakonnikami od piłowania panewki biodrowej, ale nie możemy być tani!