Perfekcja De Niro przyprawia o ból głowy jego kolegów aktorów, reżyserów, ekipę techniczną. Potrzebuje czasem dziesiątków dubli, by wczuć się w sytuację, postać, atmosferę. Nie dziwi więc, że do kreacji pięściarza Jacka La Motty we „Wściekłym byku” zdecydował się przytyć blisko 30 kg. Nauczyć się gry na saksofonie? Proszę bardzo! Do roli w „New York, New York” zapisał się na lekcje gry na tym wymagającym instrumencie. By przekonująco wcielić się w tytułowego „Taksówkarza”, zrobił licencję.
Jak zapewnia, w Cannes czuje się, jak w domu. – „Jestem z tym festiwalem bardzo blisko związany”– mówił Robert De Niro, który w połowie maja odebrał na Croisette honorową Złotą Palmę. Gwiazda kultowych filmów: „Wściekły byk”, „Taksówkarz”, „Łowca jeleni”, „Kasyno”, „Chłopcy z ferajny”, drugiej części „Ojca chrzestnego” wielokrotnie podkreślał, że ta statuetka to dla niego ogromny zaszczyt.
– „Dziś, gdy na świecie jest tak wiele rzeczy, które powodują podziały, Cannes wciąż nas jednoczy: ludzi opowiadających historie, filmowców i kinomanów. To jak powrót do domu”! – powiedział, nie kryjąc wzruszenia aktor.
– „Są twarze, które doskonale reprezentują X Muzę i kwestie dialogowe, które pozostawiają niezatarty ślad na kinematografii. Dzięki swojemu indywidualnemu stylowi, który ujawnia się zarówno w łagodnym uśmiechu, jak i surowym spojrzeniu, Robert De Niro stał się legendą kina” – czytamy w oficjalnym ogłoszeniu dotyczącym przyznania Honorowej Złotej Palmy 82-letniemu aktorowi.
Związki aktora z festiwalem mają już wieloletnią tradycję. 17 maja 1991 r., podczas 44 Festiwalu Filmowego w Cannes na Riwierze Francuskiej De Niro otrzymał francuski Order Sztuki i Literatury z rąk ministra kultury Francji Jacka Langa, a w 2011 r. przewodniczył jury canneńskiego festiwalu. Na Croisette można było spotkać aktora w 2023 r., kiedy pojawił się tam w towarzystwie Leonardo di Caprio i Lilly Gladstone z kryminałem „Czas krwawego księżyca” w reż. Martina Scorsese. W maju tego roku aktor po odebraniu Złotej Palmy za całokształt poprowadził w Théâtre Claude Debussy kurs mistrzowski, dzieląc się z młodymi filmowcami wiedzą i zdobytym na przestrzeni lat doświadczeniem.
Uważany za najwybitniejszego przedstawiciela swojego pokolenia i najlepszego aktora od czasów legendarnego Marlona Brando, zagrał w ponad stu filmach, dwukrotnie zdobywając najważniejszą nagrodę filmową – Oscara w 1975 r. za rolę młodego Vita Corleone w drugiej części „Ojca chrzestnego” i w 1980 r. za kreację we „Wściekłym byku”. Niemal każdy jego film to gwarancja kasowego sukcesu.
– „Jedną z zalet aktorstwa jest możliwość przeżywania cudzego życia bez płacenia ceny za nie” – mówił w jednym z wywiadów. De Niro starał się o rolę Sonny’ego Corleone w „Ojcu chrzestnym”. Roli tymczasem nie dostał z powodu swojego… geniuszu.
Nie, to nie pomyłka! Coppola obawiał się, i to całkiem słusznie, że Bobby, który swoim magnetyzmem i charyzmą rozsadza ekran, nawet w drugoplanowej roli skradnie show i zredukuje siłę oddziaływania kreacji głównych bohaterów. Coppola poczuł jednak, że taki aktor zdarza się raz na wiele lat i musi wykorzystać jego potencjał przy innej okazji. Ta trafiła się, kiedy reżyser podjął się realizacji drugiej części sagi o rodzie Corleone. To wtedy ambitny De Niro stanął przed wyzwaniem, które wyniosło go na szczyty. Otrzymał Oscara za rolę młodego Vito Corleone. Niesamowite jest to, że De Niro i Brando, który wcielił się w Vita w pierwszej części trylogii, mogą się pochwalić statuetkami Oscara za interpretację tej samej postaci. Łączy ich coś jeszcze. Obaj byli wyznawcami metody Stanisławskiego. Lee Strasberg, aktor, reżyser i pedagog najgłośniejszy amerykański przedstawiciel tej metody, zachęcał aktorów do maksymalnego wykorzystywania ich prywatnych doświadczeń emocjonalnych i pamięci. Wszystko po to, by jak najpełniej, jak najdokładniej przygotować się do „przeżycia” roli. Także fizycznie. Transformacja ciała aktora: tycie, chudnięcie, zapuszczanie prawdziwego zarostu, golenie głowy – to procesy, które mają wedle wyznawców metody „pomagać” aktorowi wejście w postać.

– „Robert De Niro jako pierwszy zastosował metodę Stanisławskiego w tak radykalny sposób transformując swoje ciało” – powiedział w wywiadzie dla PAP Łukasz Adamski. – „Nie byłoby De Niro bez Marlona Brando, który jednak nigdy nie transponował swojego ciała, będąc zawsze bardziej Marlonem Brando, De Niro zaś poszedł dalej, powodując, że czasem zapominamy, iż podziwiamy na ekranie Roberta De Niro” – wyjaśnił.
Być może w tym właśnie tkwi klucz do obsesji aktora, którą tyranizuje wszystkich na planie. Perfekcja De Niro przyprawia o ból głowy jego kolegów aktorów, reżyserów, ekipę techniczną. Potrzebuje czasem dziesiątków dubli, by wczuć się w sytuację, postać, atmosferę. Nie dziwi więc, że do kreacji pięściarza Jacka La Motty we „Wściekłym byku” zdecydował się przytyć blisko 30 kg. Nauczyć się gry na saksofonie? Proszę bardzo! Do roli w „New York, New York” zapisał się na lekcje gry na tym wymagającym instrumencie. By przekonująco wcielić się w tytułowego „Taksówkarza”, zrobił licencję, po czym przez wiele dni, a zwłaszcza nocy przemierzał za kółkiem ulice Nowego Jorku. Nie straszny mu nawet ból fizyczny, do tego stopnia, że pozwolił na spiłowanie zębów dla roli w „Przylądku strachu”. Kiedy Michael Cimino zaproponował mu rolę w „Łowcy jeleni”, De Niro zatrudnił się w prawdziwej hucie. Chciał w ten sposób lepiej „poczuć”, na czym ta praca polega i bliżej poznać hutników. Ci długo nie rozpoznawali w nowym koledze wielkiego aktora. Był dla nich zwykłym „Bobbym” – „Niczym kameleon po mistrzowsku potrafił się zmieniać i podejmować zadziwiająco ryzykowne wyzwania, zatracając się w rolach bardziej niż jakikolwiek inny aktor stosujący metodę Stanisławskiego, by osiągnąć jeszcze większą wyrazistość, głębię i doskonałość w kreowaniu postaci” – pisał Emanuel Levy w biografii aktora zatytułowanej „De Niro”.
Nic dziwnego, że aktor ten niemal od zawsze był obiektem zainteresowania ze strony mediów. Niestety dziennikarze w ogromnej większości uważają wywiady z de Niro za swoją największą zawodową porażkę. Nie na próżno mówi się on nim „Sfinks”. Milczący i tajemniczy, jak Sfinks. Jeśli już coś powie, to zazwyczaj kwituje swoją wypowiedz trzema krótkimi „tak”, „nie” albo „nie wiem”.
Emanuel Levy, amerykański filmoznawca ma na to swoją teorię: – „A może po prostu jest sobą – człowiekiem o niezwykłej odporności emocjonalnej, który niemal od najmłodszych lat uczył się, jak być dyskretny, powściągliwy i roztropny. Roztaczał wokół siebie nadprzyrodzoną aurę tajemniczości i emanował grozą, liryzmem, zmysłowością, wyobcowaniem, odwagą, zaciekłością, zaskakiwał albo wzruszał. Jego fascynująca gra aktorska nie miała sobie równych od czasów największej świetności Marlona Brando i Jamesa Deana”. „Jego siła pochodzi z tego, czego nie mówi” – oceniła jego przyjaciółka, aktorka Meryl Streep.
Próżno szukać aktora w social mediach. Nie obnosi się ze swoją prywatnością, a już na pewno nikt nie namówi go na rozmowę o jego rodzinie. Ma aż siedmioro dzieci z różnymi kobietami. Najmłodsza córka Gia urodziła się zaledwie dwa lata temu. Aktor ma także kilkoro wnucząt. Uważa, że najlepiej dla jego licznej rodziny jest, by trzymała się z dala od blasku fleszów, chociaż ostatnio zrobił wyjątek. Zabrał głos po „coming oucie” swojej trans płciowej córki Airyn. Publicznie wsparł Airyn, zapewniając że kocha wszystkie swoje dzieci, bez względu na ich tożsamość płciową i w ogóle nie rozumie zamieszania wokół całej tej sprawy.
– „Po moich pierwszych filmach udzielałem wywiadów… Potem pomyślałem, co jest takiego ważnego w tym, do jakiej szkoły chodziłem i jakie miałem hobby? Co to wszystko ma wspólnego z aktorstwem, z moją własną głową? Nic!” – mówił na łamach „Time” już w 1977 r.
W wieku 10 lat Bobby odkrył teatr i to był strzał nomen omen w dziesiątkę! Żeby przełamać nieśmiałość i wstyd, zagrał w szkolnym przedstawieniu „Czarnoksiężnik z Krainy Oz”. W wieku 16 lat scena pochłonęła go całkowicie. Porzucił college, poświęcając się nauce aktorstwa. Warsztat trenował m.in. w szkołach Lee Strasberga i Stelli Adler. Był młodym człowiekiem dość zamkniętym w życiu prywatnym, introwertycznym. Odnajdywał się tylko na scenie. Poza nią miewał ogromne problemy z nawiązywaniem przyjaźni z kolegami. Jednocześnie targało nim silne pragnienie przynależności do grupy rówieśniczej. Czuł się wyizolowany, inny. Może to za sprawa artystycznej rodziny, w której dojrzewał. Ojciec był szanowanym malarzem, matka także malarką i poetką. Taki background sprawiał, że młody chłopak z wielką wrażliwością, kontaktem ze sztuką, miłością do teatru nie bardzo wpisywał się w ideały kumpli z nowojorskiej dzielnicy „Little Italy”. Mimo tego, a może właśnie dlatego, by przełamać osamotnienie, dołączył do ulicznego gangu jako „Bobby Milk”. Ta ksywa wzięła się stad, że namiętnie pił… mleko.
Dwa lata temu w Cannes Robert De Niro wspominał ten czas. Ze wzruszeniem opowiadał także o swoim ojcu, któremu zawdzięcza kilka ważnych cech charakteru, bardzo przydatnych w zawodzie aktora. Chodzi o determinację, cierpliwość i wiarę w siebie.

W czasach swojej burzliwej młodości i włóczenia się z gangiem po nowojorskich ulicach De Niro poznał Marina Scorsese. Nie przypuszczał wtedy zapewne, że kiedyś ich losy na wiele lat zwiąże kino. Warto przypomnieć, że ten artystyczny duet zaowocował najwspanialszymi kreacjami Roberta De Niro w takich filmach jak „Ulice nędzy”, „Taksówkarz”, New York, New York”, „Wściekły byk”, „Król komedii”, „Chłopcy z ferajny”, „Przylądek strachu” oraz „Kasyno”. Wszyscy mamy w pamięci słynną, kultową, scenę z „Taksówkarza”, w której Travis Bickle, grany przez Bobby’ego, patrzy w lustro, pytając swoje odbicie „You talkin’ to me?” („Do mnie mówisz?”). Ta fenomenalna improwizacja aktora odsłania jego niezwykły warsztat i wyczucie sytuacji.
Z pewnością te i inne wybitne kreacje De Niro związane były z faktem, iż jego wielka aktorska kariera przypadła na gorący, pełen dramatycznych przemian okres w historii USA. Lata 60. i 70. XX w. przypominają o wojnie w Wietnamie, prezydencie Nixonie i aferze Watergate, kryzysie gospodarczym, a wreszcie o nowojorskiej pladze przestępczości. Krytycy, ale i widzowie interpretowali niektórych z bohaterów De Niro jako metaforę amerykańskiego społeczeństwa. On sam chętnie i z upodobaniem wczuwał się w twardzieli, mizoginów, brutali, wszelkiej maści – jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli – reprezentantów „toksycznej męskości”. To nie przypadek, że John Hinckley, przygotowujący się do zamachu na prezydenta Ronalda Reagana, właśnie w psychopatycznym Travisie Bicklu z „Taksówkarza” szukał inspiracji do swoich działań.
Jeśli zapytalibyście Roberta De Niro o polskie kino, to moglibyście się nieźle zdziwić. Sporo wie na temat… Andrzeja Wajdy. Zawdzięcza to przyjaźni z Martinem Scorsese, który zachwycił się szczerze polskim kinem już w latach 50. i 60. ubiegłego stulecia. W jednym z wywiadów aktor przyznał, że ciemne okulary, jakie jego bohater nosi w „Taksówkarzu” podczas nocnych kursów, to rodzaj uwielbienia dla naszego… Zbyszka Cybulskiego z „Popiołu i diamentu”.
Kurtka M65 De Niro, w której urządza krwawą sieczkę pod koniec „Taksówkarza”, to też hołd dla „Popiołu i diamentu” i Cybulskiego. Ten skórzany, charakterystyczny element garderoby, nabrał w ten sposób podwójnego znaczenia. Chodzi o porównanie tragizmu obu postaci: rozdartego wewnętrznie akowca i zagubionego wietnamskiego weterana. Sam Scorsese puszczał na planie „Taksówkarza” fragmenty filmu „Popiół i diament”. Chciał stworzyć na planie klimat tamtej polskiej historii.
De Niro miał zagrać Lecha Wałęsę. Do Polski przyleciał we wrześniu 1989 r. Po dniu spędzonym w Warszawie ulubieniec Martina Scorsese zameldował się w Gdańsku w towarzystwie reżysera Romana Polańskiego, byłego tenisisty Wojciecha Fibaka oraz aktora i reżysera Gustawa Holoubka. W takim składzie udali do gdańskiej Oliwy, by odwiedzić Lecha Wałęsę w jego domu.
Spotkanie De Niro z przywódcą „Solidarności” trwało blisko dwie godziny. Wałęsa wręcz zafascynował aktora. De Niro chciał go bliżej poznać w nadziei, że wcieli się w niego na potrzeby hollywoodzkiego filmu. Niestety, projekt nie doczekał się realizacji.
Jednak to nie koniec jego polskiej przygody. Aktor ma w Warszawie jeden ze swoich hoteli i restauracje. W menu znajdziemy dania kuchni japońskiej. Robert De Niro z powodzeniem prowadzi biznesy z branży gastronomiczno-hotelarskiej. Jest bardzo dumny ze swoich udziałów w sieci ekskluzywnych hoteli i restauracji „Nobu”. Taki szyld spotkacie w Warszawie przy ul. Wilczej. Hotele Nobu to wspólna inwestycja aktora, japońskiego szefa kuchni Nobu Matsuhisy i producenta filmowego Meira Tepera. Warto wspomnieć, że ta obecnie szeroko znana w świecie marka zadebiutowała pod koniec lat 80. XX w. w Los Angeles. Wszystko zaczęło się dla De Niro wtedy, gdy po jednej z premier filmowych odwiedził z przyjaciółmi restaurację Matsuhisy. Podobno tak bardzo zachwycił się jego kuchnią, że po kilku latach obaj panowie otworzyli pierwszy lokal na Manhattanie. De Niro jest z wyboru i miłości nowojorczykiem, a więc nie wyobrażał sobie, by właśnie w tym mieście nie otworzyć swojej restauracji. Na świecie działa już 40 restauracji Nobu. Projektu warszawskiego Nobu podjęli się architekci z pracowni Medusa Group, pod kierunkiem Przemo Łukasika i Łukasza Zagały.
Ostatnio sporo emocji wzbudziła kreacja Roberta De Niro w serialu telewizyjnym Netflixa, przed którym to formatem aktor długo się wzbraniał. „Dzień Zero” – tak nazywa się polityczny thriller z Robertem De Niro w roli byłego prezydenta USA George’a Mullena. Serial jest dziełem Erica Newmana, showrunnera oraz duetu dziennikarzy śledczych, korespondentów „New York Timesa”: Noaha Oppenheimera oraz Michaela S. Schmidta.
Bohater De Niro jest tutaj emerytowanym prezydentem, który decyduje się wrócić do polityki, kiedy okazuje się, że w ten sposób może pomoc w zlikwidowaniu groźnego cyberataku. Wprawdzie scenariusz samego serialu powstał na długo przed powtórnym wyborem Trumpa na prezydenta USA, to jednak trudno nie dopatrzeć się w nim nastrojów społecznych, jakie obecnie towarzyszą tej kontrowersyjnej i nieprzewidywalnej prezydenturze. Nic dziwnego, że postać Mullena porównywana jest w tej sytuacji z eksprezydentem Joe Bidenem.
Mullen to facet uczciwy, z zasadami. W polityce towar niemal deficytowy! Przy okazji tej roli nastąpiła zmiana postrzegania siebie przez aktora. Wcześniej raczej unikał seriali, kino było jego żywiołem i spełnieniem. Z czasem odkrył, że ten format oferuje także wspaniałe kino i świetne role. Poza tym to wyzwanie na nowe czasy. Dla niego, wychowanego w tradycjach liberalnych, ktoś taki jak republikanin Trump, na którym ciążą liczne wyroki i kto wywraca do góry nogami zaufanie do Ameryki jako kraju gwaranta wolności – to postać jednoznacznie negatywna. De Niro od zawsze w ostrych słowach publicznie piętnował poczynania obecnego prezydenta USA. Nie wahał się przed nazywaniem go krętaczem, oszustem, podpalaczem kraju, manipulatorem. Jednak aktor wciąż nie traci nadziei na lepsze czasy.
– „Niektórzy ludzie patrzą na świat inaczej. Mają inne wartości. To mnie niepokoi. Nie rozumiem tego. Ale po prostu muszę patrzeć na sprawy w optymistyczny sposób” – wyznał Robert De Niro na łamach „The Guardian”.
Jak powiedział w rozmowie z Killianem Foxem dla „The Guardian”, mimo swoich licznych pozaaktorskich aktywności (De Niro jest także fundatorem i szefem Tribeca Film Festival w Nowym Jorku, który wspiera młodych, niezależnych filmowców) – praca przed kamerą nadal go kręci i fascynuje. Jest optymistą, jeśli chodzi o perspektywy kina w przyszłości. Wierzy w magię ekranu i to, że X Muza ma wciąż moc oddziaływania na emocje i myślenie widzów. Kilka lat temu ten 82-letni dziś weteran aktorstwa wyznał na łamach „The Guardian”, że zastanawia się, jaki napis umieszczony zostanie na jego nagrobku. Podzielił się także kilkoma refleksjami na temat przemijania: – „Kiedy się starzejesz, masz inne podejście do pewnych spraw. Są rzeczy, o które mogłem się martwić wtedy, ale o które dziś martwię się mniej. Zdajesz sobie sprawę, że nie musisz poświęcać całej tej energii, aby dostać się tam, gdzie chcesz. Relaksujesz się i trochę wycofujesz, a możesz rzeczywiście uzyskać to, czego szukasz, przy mniejszym wysiłku” – zapewnił aktor.