FelietonManiery w czasach równouprawnienia
Tomasz Roy-Szabelewski
Tomasz Roy-Szabelewski
Elitarny Łobuz, @elitarny.lobuz

Maniery w czasach równouprawnienia

Czy tylko ja mam ten problem?

Za każdym razem, gdy wchodząc do windy przepuszczam kobietę, czuję się nieswojo. Nawet najbardziej podręcznikowa zachęta z mojej strony – delikatne wskazanie drogi dłonią, lekki uśmiech i ciche „proszę!” wypowiedziane wobec czekającej ze mną na windę niewiasty – wywołuje niekontrolowane ciary żenady. Nie u niej, a u mnie, bo czy w dzisiejszych czasach przepuszczanie kobiet to nadal oznaka solidnej kindersztuby, czy może już tylko pozostałość dwudziestowiecznego patriarchatu? Żaden uprzejmy mężczyzna nie powinien mieć takich rozterek, a już na pewno nie ja – trener etykiety, dla którego dobre maniery to, przynajmniej w teorii, nauka ścisła. Ba, wręcz zero-jedynkowa!


Rola kobiet w społeczeństwie ewoluuje dramatycznie od przynajmniej stu lat, kiedy to sufrażystki wywróciły do góry nogami status quo. Rola mężczyzn natomiast… cóż, czasami odnoszę wrażenie, że pozostała niezmieniona aż do pamiętnego dnia w 1998 r., gdy David Beckham wyszedł z domu w sarongu, co natychmiast zostało okrzyknięte deklaracją jego metroseksualności. To wszystko jest dla nas nowe i trudne do analitycznego uporządkowania, a my lubimy analityczny porządek.


Szczególnie chaotycznie ma się sprawa równouprawnienia przy powitaniach w korporacjach, gdzie zderzają się ze sobą zazwyczaj trzy światy – świat powszechnego zwyczaju, odgórna kultura danej korporacji (narzucona przez HR) i kultura oddolna, wypracowana spontanicznie i niezauważenie na przestrzeni lat przez pracownice i pracowników. Teoretycznie w biznesie jest łatwo, bo ma zastosowanie zasada starszeństwa rangi, zgodnie z którą osoba na wyższym stanowisku pierwsza podaje dłoń tej niżej sytuowanej na drabinie kariery. Jednak spłaszczona hierarchia robi swoje i coraz częściej obserwuję niezręczne i zdecydowanie nadgorliwe wyciąganie graby przez wszystkich do wszystkich jednocześnie. Fascynujące widowisko!


Jakiś czas temu opublikowałem w internecie filmik o Godzinie W, w którym użyłem – wydawałoby się – poprawnej politycznie konstrukcji „Powstańcy i Powstańczynie Warszawskie”. Myślałem, że zapunktuję u pań feminatywami. Tymczasem ich reakcje były skrajne – od nielicznych podziękowań ze strony znanej i cenionej fotografki, po gremialne oburzenie innych, że używam tak kuriozalnych tworów językowych. Korzystam z tego przykładu podczas szkoleń korporacyjnych z etykiety, dramatycznie rozkładając ręce w geście rezygnacji i puentując, że niezależnie od tego, czy użyjemy feminatywów, czy też nie, wszystkich nie zadowolimy.


Znakomita większość zasad etykiety została usystematyzowana podczas kongresu wiedeńskiego w 1815 r. Kreślenie nowych granic państw europejskich po wojnach napoleońskich okazało się bowiem być również świetną okazją do scementowania norm protokołu dyplomatycznego. Natomiast w świecie stosunków damsko-męskich podobne wydarzenie nigdy nie miało miejsca. Na tym polu nie ma kongresów ani nawet odpowiednika Rady Języka Polskiego do spraw savoir-vivre, który określiłby ramy szczęśliwej koegzystencji płci. Robimy wszystko na czuja i nieważne, jak się postaramy, zawsze ktoś się obrazi.


Instynkt podpowiada mi, że na tym etapie emancypacji kobiet powinniśmy wyrzucić do kosza wszelkie zasady, które stawiają je na piedestale. Kontrowersyjna myśl, wiem. Co gorsza, przez taką zmianę pozbawiłbym siebie pracy, bo zasada precedencji płci to dla mnie – nauczyciela savoir-vivre – kura znoszące złote jaja. Znam jednak wiele kobiet, które obowiązujące zasady etykiety uważają za na wskroś protekcjonalne i niepotrzebnie komplikujące życie.


Wiem też, że rewolucji nie będzie. Ludzkość jest teraz zbyt zajęta liczeniem, ile łącznie jest różnych płci, aby skupić się na zharmonizowaniu relacji między tymi dwiema już ustalonymi.


Jedyne, co mi pozostaje, to zamiast windy wybrać schody.