Z Voytkiem „Soko” Sokolnickim, Mikołajem Adamczakiem i Miłoszem Gałajem z zespołu TREvoci rozmawiała Katarzyna Mazur.
Jakim cudem trzech mężczyzn daje radę się wzajemnie znosić tak często i na jednej płaszczyźnie artystycznej?
V.S.: Połączyły nas muzyka, wykształcenie i gust. O tym, że nam ze sobą dobrze, przekonaliśmy się występując z różnymi artystami. Dzięki nim zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak wygodnie i komfortowo jest nam ze sobą na scenie. W każdym razie najpierw była muzyka, przyjaźń przyszła później. Miłosza poznałem na krakowskim koncercie, podczas którego występowaliśmy z panią Grażyną Brodzińską. Dostrzegłem w nim potencjał. Odkryłem, że nie ma w nim nic ze stereotypowo pojętego śpiewaka. Normalny, fajny facet, który przychodzi i robi swoją robotę, ładnie śpiewa i można z nim pogadać, wypić kawę, zjeść obiad i parę innych rzeczy zrobić. Jeśli chodzi o Mikołaja, było nam łatwiej się zaprzyjaźnić, bo nasze żony są siostrami. Nie było więc dla nas innej drogi.
Czyli dajecie radę…
V.S.: Osobiście cieszę się, że tak nam się udało dobrać, bo jestem człowiekiem, któremu trudno dogodzić. Niewielu dałoby radę ze mną wytrzymać. Dużo wymagam od siebie i równie dużo od innych. Jak nagrywamy płyty, nie da się wytrzymać z moim ciągłym: jeszcze to byśmy mogli poprawić, to powinno być lepiej. Miłosz i Mikołaj nagrywają za drugim razem, ja za dwudziestym. A poważnie, to co pozwala nam razem nie tylko sprawnie, ale z przyjemnością i radością funkcjonować, to miłość do muzyki i focus na to, żeby TREvoci byli dla nas tematem pierwszego wyboru.
Jak artystycznie, zawodowo, funkcjonujecie poza zespołem?
M.G.: TREvoci są dla nas priorytetem. Teraz. Bo do pewnego momentu trudno nam było ustawiać ważność. Propozycje spływają z różnych stron, każdy z nas miał swoją karierę solową. I zrezygnowaliśmy z tego. Ułatwił to wielki komfort, jaki mamy ze sobą na scenie. Przeżywamy piękną wspólną przygodę i mamy świadomość tego, że koncept TREvoci otworzył przed nami zupełnie nowe drzwi. Możemy tworzyć nową jakość na polskim rynku muzycznym, wprowadzać nowy gatunek muzyczny, którego wcześniej nie było, jesteśmy więc po trosze pionierami.
Jak to jest postrzegane przez Wasze środowisko muzyczne?
M.A.: Cztery lata temu byliśmy wytykani palcami, ludzie mówili: oni pójdą w komercję, będą brali chałtury. Czas pokazał, jak bardzo się mylili – gramy w filharmoniach, z orkiestrami filharmonicznymi, nasz przyjaciel Darek Tarczewski na potrzeby naszego zespołu stworzył własną orkiestrę. Mamy więc swój zespół, własne aranżacje, łączymy muzykę klasyczną z muzyką rozrywkową, nie udajemy nikogo, kim nie jesteśmy. A jesteśmy ludźmi młodymi, którzy od lat słuchali muzyki rozrywkowej, popularnej. W tym projekcie mamy możliwość łączenia tego, co zostało nam wpojone jako muzykom klasycznym, z tym, co gra nam w duszy, czyli muzyką rozrywkową.
Dziś ten stosunek branży do Was, kiedy widzą Wasze sukcesy i to, że nie gracie do przysłowiowego kotleta, zmienił się w jakiś diametralny sposób?
M.G.: Sytuacja zdecydowanie się odwróciła. Jesteśmy zapraszani do różnych projektów właśnie dlatego, że jesteśmy TREvoci. Będziemy mieli na przykład przyjemność brać udział jako zespół w projekcie operowym w Warszawskiej Operze Kameralnej. To jeszcze niedawno było nie do pomyślenia. Dzięki naszej specyfice jesteśmy też często obecni w mediach, co daje nam rozpoznawalność, a za tym idą indywidualne propozycje. Jednak w tej chwili mamy już ten komfort, że możemy odmawiać, jeśli coś nam nie do końca gra. Na początku naszej drogi zawodowej każdy z nas brał wszystko, co przychodziło i cieszył się, że może wystąpić w jakimś teatrze. Teraz takie sporadyczne solowe występy traktuję jako „jazdę obowiązkową”. Raz w roku trzeba zaśpiewać jakąś produkcję indywidualnie, żeby zachować higienę głosu.
Wasz wizerunek sceniczny, odbiegający od sztampy i standardu, to coś, co zrodziło się w Waszych głowach, czy ktoś Wam to podpowiedział?
M.A.: Każdy z nas ma mocno indywidualną osobowość i nikt z nas nie chciał tego tracić. Myślę, że to, że każdy z nas jest sobą, jest naturalny, wprowadza coś od siebie do zespołu, jest jego największą wartością. W pewnym sensie naszym założeniem było obalenie stereotypowego wizerunku śpiewaka klasycznego, co się objawia naszym swobodnym zachowaniem na scenie, ubiorem odbiegającym od ogólnie przyjętego. Cztery lata wspólnej działalności to jest fuzja naszych osobowości i smaków muzycznych, gatunków muzyki popularnej z którymi się mierzymy, bo jest to i muzyka rockowa, i pop, i bossa nova, są elementy jazzowe i musicalowe. Staramy się w nich odnaleźć samych siebie. To wszystko składa się na to, że nasz projekt jest wyjątkowy pod każdym względem i przekłada się na nasz niepowtarzalny wizerunek, tak wokalny, jak i sceniczny.
V.S.: Trochę trwało, zanim zaczęliśmy iść taką jedną, spójną drogą. Początkowo każdy z nas inaczej chciał tworzyć to dzieło, każdy inaczej intonował dźwięki. Ja na przykład zawsze stricte klasycznym głosem, Miłosz potrafił bardzo pięknie śpiewać głosem musicalowym, a Mikołaj włączył w to piosenkę. Na początku się buntowałem, wściekałem, że muszę przekształcać swój głos. Ale teraz, jeśli mogę odwołać się do swojej osoby, bardzo dużo dobra zrobiło to dla mojego głosu operowego. Jest dużo bardziej elastyczny, potrafię wydobyć więcej piana, potrafię pobawić się musicalem, operą. Zyskałem to dzięki kolegom. Ja ich natomiast zmusiłem do swobodnego zachowania na scenie. Sam nie byłbym tak otwarty na ten luz, gdyby nie moja przyjaciółka reżyserka i rytmiczka. Byłem przyzwyczajony do tego, że śpiewak ma na scenie stać sztywno przy fortepianie i interpretować pieśni, a ona mnie otworzyła i przekonała, że przełamanie konwencji sprawi, że zmniejszymy dystans między ludźmi a nami. Widzowie po naszych koncertach wychodzą odprężeni. Mówią nam o tym. To jest fantastyczne. Tak samo jest ze strojem. Czasem wymyślamy takie rzeczy, że zastanawiamy się nawet, czy nie przeginamy. Podarta koszulka, kolorowe spodnie, to wszystko jest na porządku dziennym. Na początku Miłosz na przykład nie mógł wyjść ze swojego smokingu, a dziś to właśnie on wygląda najbarwniej z nas.
M.G.: Nie zmienia to faktu, że cały czas zachowuję swoją duszę klasyczną.
V.S.: Z perspektywy czasu oceniam, że z tym strojem warto było zaryzykować. Ludzie to widzą i cieszą się z nami. Dzięki temu trafiamy do widzów w bardzo różnym wieku oraz o różnych gustach i potrzebach.
Jeśli chodzi o odbiorców Waszej muzyki nie przychodzi Was oglądać tylko ta publiczność, która przyszłaby „na Was” do opery, ale też ludzie, którzy są muzycznie poszukujący?
M.G.: Tak, opierając się na danych z Facebooka, przedział wiekowy naszych odbiorców to ludzie między 35 a 55 rokiem życia, świadomi słuchacze różnych nurtów. Trochę używając sprytu w doborze repertuaru sprawiliśmy, że na nasze koncerty przychodzą nie tylko osoby, które poszukują brzmienia klasycznego, ale i takie, które zobaczą, że w repertuarze znajdą się utwory rozrywkowe. To działa wymiennie: ci, którzy przychodzą na klasykę, spotykają rozrywkę, ci którzy na rozrywkę, słyszą klasykę. Zawsze widzimy po reakcjach publiczności, że to ich zaskakuje, ale i pobudza ciekawość tego, co nowe. Jak to kiedyś nazwał Mikołaj, z naszych miksów gatunkowych powstał koktajl Mołotowa.
Wracając jeszcze do Waszych początków. Koncepcję współpracy wymyśliliście sami, czy to czyjaś inspiracja?
M.G.: Inicjatorem wszystkiego był Wojtek.
V.S.: To fakt, ale pomysł wyszedł od menedżerki Grażyny Brodzińskiej. Spodobał mi się i zacząłem działać. Inspiracją zewnętrzną byli, jak się pewnie domyślasz, Pavarotti, Domingo i Carreras. Swój pierwszy koncert zagraliśmy w Alei Róż pod Krakowem. Śpiewaliśmy tam arie klasyczne. Zobaczyliśmy, jaka jest reakcja ludzi na to, co zrobiliśmy i to nas zszokowało. Wtedy zdecydowaliśmy, że będziemy ten projekt ciągnąć dalej i ludzie to pokochali. Samemu mi się podoba, jak w jakimś utworze do głosu wokalisty dochodzi i drugi, i trzeci. Te współbrzmienia są niebywałe, to jest fizyka. Nasze ciała reagują na współbrzmiące dźwięki, nawet jeśli nie jesteśmy wyedukowani muzycznie i osłuchani z klasyką. Kiedy na scenie jest wielu muzyków, którzy kochają to, co robią, bawią się tym, wtedy dzieje się magia.
Jak dbacie o swojej głosy przy dużym natężeniu koncertów, jakie Wam obecnie towarzyszy?
M.A.: Nasze wykształcenie klasyczne daje bezpieczeństwo, jeśli chodzi o głos. Po to się uczymy śpiewu, żeby z głosu korzystać jak najdłużej i jak najwięcej. Mamy jednak świadomość, jak ważna jest higiena, dlatego staramy się, jeżeli jest to możliwe, robić przerwy między koncertami, chociaż bywa ciężko, bo sporo jest tych koncertów, a dodatkowo śpiewamy podczas nich więcej niż niejeden śpiewak w operze.
V.S.: Śpiewamy po 15-16 utworów i nie schodzimy ze sceny. Nie mamy czasu się napić. Trzeba przy takim tempie bardzo dbać o głos.
M.A.: Mimo tych przeciążeń nam się to udaje. Chłopaki są specjalistami, jeśli chodzi o różne triki, są najlepszymi lekarzami zmęczonych głosów.
V.S.: W muzyce klasycznej problemy z głosem są wyjątkowo trudne, przeszkadzają. Bo w rozrywce wiele rzeczy się wybroni: jest pożądana i chrypa, i inna akcentacja, a w klasycznym śpiewaniu głos zawsze musi być idealny.
M.A.: Jak żyleta musi być.
V.S.: Każdy błąd jest słyszalny.
M.A.: Żeby uniknąć przeziębień na przykład, kiedy latem tego roku były upały, my jeździliśmy samochodem bez włączonej klimatyzacji. Dwie godziny przed śpiewaniem żaden z nas nie pozwoli sobie na jedzenie, żeby kwasy żołądkowe nie zmieniły barwy głosu.
V.S.: Bez względu na to, jak bardzo dbamy o technikę i inne sprawy związane z jakością naszego głosu, ciało jest tylko ciałem, czasem musi odpocząć. I to jest podstawowa zasada, jeśli chodzi o dbanie o głos.
M.G.: Dlatego występowanie we trzech jest wielką wartością. Jak jeden troszeczkę gorzej się czuje, to pozostali wspierają.
V.S.: Zamieniamy się głosami i publiczność nie ma świadomości, że coś kuleje.
Jak odpoczywacie od śpiewania?
M.G.: Dla mnie najlepszą formą odpoczynku jest przebywanie w ciszy. Otacza mnie na co dzień dużo dźwięków – i z chłopakami, a także od sześciu lat wykładam na Akademii Muzycznej w Gdańsku. Zatem jeśli mam jakąś chwilę, to ona polega na wyciszeniu. Poza tym cały czas jesteśmy w otoczeniu ludzi, więc chwile, kiedy mogę być sam ze sobą, są bezcenne. Zresztą każdy z nas dba o to, żeby mieć tę tylko swoją strefę. To ma też dobry wpływ na naszą relację, bo nie jesteśmy sobą zmęczeni. To jest zdrowy układ, który bardzo cenimy.
V.S.: W zasadzie my funkcjonujemy już jak bracia. Bardzo dużo o sobie wiemy, znamy swoje odchyły. Jak chłopaki widzą na przykład, że jestem w nastroju do kłótni, to nie podsycają tego, tylko potrafią się wycofać w oczekiwaniu, aż mi minie. Mija szybko.
M.A.: Ja uwielbiam motoryzację, samochody, wszystko co się wiąże z dłubaniem w aucie. Lubię też łowić ryby, spędzać czas na łonie natury, spotykać się ze znajomymi, chodzić do kina.
V.S.: Ja wypoczywam w ruchu. Jeżdżę na rowerze, hulajnogą, muszę się ciągle ruszać. I objadam się. Uwielbiam chodzić do restauracji, zamawiać kawę, siedzieć sam przy stoliku i słuchać dźwięków miasta. To jest moja cisza.
M.G.: Skoro wspomniałeś o jedzeniu, ja odkryłem, jaką radość sprawia mi samodzielne przygotowywanie sobie jedzenia. Tak często w trasie jemy w knajpach, że te chwile spędzone w kuchni są niezwykle satysfakcjonujące.
Skoro już jesteśmy w kuchni, to zahaczę o Wasze życie prywatne. Wasze żony, partnerki wiązały się z Wami jako śpiewakami klasycznymi, a teraz są z celebrytami. Jak im z tym?
V.S.: Nasze partnerki też są artystkami, więc wiedzą, z czym wiąże się ten zawód. Jednak faktycznie, kiedy poznawałem moją żonę, byłem „normalnym” muzykiem. Odbiegając trochę od odpowiedzi na pytanie, muzykiem czuję się od dziecka. Kiedyś leżałem u babci i zastanawiałem się bardzo poważnie nad przyszłością i jak dziś pamiętam, że pomyślałem sobie wtedy: jak nic już nie będę potrafił, to będę śpiewał.
Zdarza się, że ludzie myślę o Waszym zawodzie, że to coś, co łatwo przychodzi, bo ma się do tego talent? Musicie czasem tłumaczyć, że żeby tak śpiewać, musieliście się wyedukować?
M.G.: Kiedyś tak było, ale teraz ludzie już chyba wiedzą, że ten sukces, który osiągamy, okupiony jest ciężką pracą. Nie tylko tą nad głosem, ale też tą wynikającą z konieczności przemieszczania się po całym kraju w krótkich odstępach czasu. Wczesne wstawanie, krótki sen, ciągła podróż…
M.A.: Chyba nasi najbliżsi najbardziej to odczuwają, dla nich jest to najbardziej widoczne.
M.G.: Nasz wysiłek dostrzegają też nasi fani. Nie możemy wyjść z podziwu, że tak mocno są zaangażowani w naszą muzyczną podróż.
Jako że padło hasło „muzyczna podróż” , jakie macie plany na najbliższy czas?
M.A.: Czekamy z niecierpliwością na naszą płytę. Premiera jest planowana na początek 2020 roku. To będzie podsumowanie czterech lat razem i tego, jak się krystalizowało brzmienie zespołu TREvoci. Myślimy też o repertuarze na nasze kolejne krążki i o trasie koncertowej promującej nową płytę, której tytuł już teraz możemy zdradzić czytelnikom „Gentlemana” „TREvoci with love”. Przed nami ogrom pracy.
fot.: Adam Kozioł, KOZIOL PRODUCTION