WywiadyIdź przodem, Piotrze

Idź przodem, Piotrze

Anna Soporek
Anna Soporek
dziennikarka, prezenterka telewizyjna

– Budowanie relacji jest tu trudniejsze, a samotność bardziej odczuwalna – mówi o Warszawie w porównaniu z Gdańskiem Piotr Witkowski, aktor telewizyjny i teatralny. Annie Soporek z pasją opowiada o sztuce „Potop”, którą szykuje wraz z Teatrem Wybrzeże, a także o swoich rolach w „Nienasyconych”, „A Working Man”, „Idź przodem, bracie” oraz „The end”. Mówi o aktorskiej diecie, roli sportu w jego życiu oraz przemianach społecznych, widocznych w serii o przygodach Jamesa Bonda.

Pochodzisz z Trójmiasta. Wychowałeś się w domu z chłopakami?

Braćmi, tatą i mamą. Czterech chłopów na chacie to gruba impreza. To prawda, że biliśmy się z bratem. Mama nie miała za wesoło, ale chyba jakoś daliśmy radę.

Dlatego później było karate, żeby jakoś odreagować.

Tak, ja miałem siedem, brat – osiem lat, kiedy zaczęliśmy. Spowodowane to było częściowo tym, że tata całe życie trenował judo. Częściowo też dlatego, że trzeba gdzieś było tę energię spożytkować. Kiedy wracaliśmy, już byliśmy zmęczeni. Nie mieliśmy czasu i siły na walkę między sobą. Rodzice zafundowali nam także rozwój psychofizyczny, bo to jedna z najlepszych nauk motoryki i dyscypliny.

Jakie wartości wyniosłeś z domu?

Abstrahując od tego, jak wyglądało nasze życie, to wyniosłem na pewno to, żeby być w miarę uczciwym, podchodzić sumiennie do zadań, które są mi oferowane. Nie tylko zawodowych, chodzi mi raczej o słowność. Jeżeli obiecam coś, to staram się dotrzymać słowa. Dlatego rzadko obiecuję, bo się boję, że nie dotrzymam słowa. Na pewno wyniosłem też jakiś artystyczny dryg. Mama jest polonistką, uwielbia sztukę, a tata jest malarzem, grafikiem. Sztuka zawsze była obecna u nas w domu. Kiedy jeździliśmy na wakacje, zawsze zwiedzaliśmy ruiny zamków, rozmawialiśmy o historii, chodziliśmy na wystawy, po których tata jako profesor sztuki nas oprowadzał.

Czujesz, że jesteś bardziej artystą, czy bardziej czujesz się sportowcem?

Lubię to połączenie. Aktorstwo jest i zawsze chyba będzie moją największą pasją i dzięki temu najbardziej realizuję się artystycznie. Sport tym różni się od aktorstwa i sztuki, że jest łatwy do oceny i to daje pewien balans, bo cokolwiek zagrasz, choćbyś był oskarowym aktorem, i tak zawsze część ludzi może powiedzieć: „Ale… co to jest?”. W sporcie efekt jest widoczny i bardzo to cenię.

Fotografie: Kamil Majdański, Make-up/włosy: Karolina Yeghshatyan, Stylizacje: Ireneusz Korzeniewski

Co z presją?

Zawsze jest presja, ale trzeba sobie z nią radzić. Tego też uczy sport. Uczy pokory, przesuwania własnych granic, walki z samym sobą i dyscypliny, a dyscyplina jest najważniejsza również w drodze artystycznej. Dobrze mieć talent, predyspozycje, ale jeśli nie wkłada się w to ciężkiej pracy, trudno coś osiągnąć. Sport w tym bardzo pomaga. Uczy, że musisz upaść, by się rozwijać, a potem wstać otrzepać się i iść dalej.


„Idź przodem bracie” wymagał przygotowania. Jak ono wyglądało?

To trwało ponad cztery miesiące. Mieliśmy przygotowania z byłymi gromowcami. Oni nas przygotowywali ze wszystkiego, co było związane z taktyką, działaniami naszej grupy bojowej. Uczyli nas chodzić taktycznie, obsługiwać broń, granaty. Uczyli nas, jak podchodzić taktycznie w różnym terenie, zabudowaniach, w noktowizji, bez noktowizji. Mieliśmy nawet zajęcia z medycyny na polu walki. Produkcja podeszła do przygotowań naprawdę bardzo kompleksowo. Mieliśmy treningi fizyczne z kaskaderami, przygotowania od strony bodybuildingu, próby choreograficzne, które polegały na tym, że Piotrek „Ashton” Wojtkowski układał choreografię, myśląc o indywidualnej motoryce aktora i charakterystyce postaci, a potem musieliśmy ją „zapisać” w ciele i zamazać „choreografię”.

Jak wyglądała Twoja dieta? Formy nie buduje się jedynie na siłowni, ale także odpowiednią dietą, a przecież nie jesz mięsa.

Nie jem mięsa już ponad 10 lat. To jest mój wybór, który jest związany z protestem przeciwko produkcji mięsa i wiąże się z ochroną środowiska, bo produkcja wołowiny jest największym trucicielem, jeśli chodzi o CO2, procentowo przewyższa każdą inną branżę i to budzi mój ogromny sprzeciw. Nie chcę opisywać drastycznych obrazków, ale wszyscy wiemy, jak to wygląda, chociaż udajemy, że nie, to jesteśmy tego świadomi. Nie mam na to zgody. Chociaż kiedy ktoś przy mnie je mięso, to mówię smacznego. To mój wybór, ale dzięki mnie kilka osób je rzadziej mięso i to już jest super. Całe szczęście miałem Kikfit Catering, firmę, która jest głównie dla profesjonalistów i sportowców. Powiedziałem im, czego potrzebuję, co lubię i jaki jest cel i to dostawałem pod drzwi. Dzięki temu nie musiałem myśleć o żadnych suplementach, witaminach itd.

Do pewnego filmu musiałeś zrzucić 14 kilogramów. Jak to wyglądało?

Finalnie nie było tego na ekranie widać. Przez dwa miesiące omawialiśmy z reżyserem, jak ma wyglądać moja postać. Trenowałem codziennie, biegałem po 10 kilometrów, byłem na deficycie kalorycznym 600-700 kcal, budziłem się w nocy, by wziąć pół łyka wody i oszukać organizm. Zrzuciłem 14 kg, straciłem mięśnie, wodę – wszystko. Potem dostałem szerokie ubrania i ten wątek się nie opowiedział. Dlatego teraz jestem bardziej ostrożny, bo to duża ingerencja w organizm. Gdybym miał to powtórzyć, musiałbym mieć pewność, że to faktycznie znajdzie swoje miejsce w filmie.

Teraz trzymam wagę na stałym poziomie, z którego w razie potrzeby mogę szybko zrzucić lub „dobrać” kilka kilogramów. Staram się trenować regularnie, żeby być gotowym na ewentualne zmiany.

Fotografie: Kamil Majdański, Make-up/włosy: Karolina Yeghshatyan, Stylizacje: Ireneusz Korzeniewski

Czy zdecydowałbyś się na drastyczną przemianę?

Kiedyś odmówiłem przybrania 20 kilogramów, bo w Polsce produkcje zazwyczaj nie zapewniają odpowiedniej opieki medycznej. Nie ma zakontraktowanego lekarza, który przeprowadziłby badania, kontrolował proces, a potem pomógł wrócić do formy. Dietetycy są coraz częściej obecni w trakcie przygotowań, czasem produkcja finansuje catering, ale to wciąż za mało. Bez pełnej opieki medycznej ryzyko jest ogromne. Przykładem jest Misiek Koterski, który przytył do roli w „Gierku” i potem miał duże problemy ze zrzuceniem wagi. Nawet jeśli później znalazł wsparcie, to taki proces powinien być kompleksowo zaplanowany od początku. Drastyczne zmiany fizyczne wymagają holistycznego podejścia, bo to są ogromne ingerencje w ludzki organizm.

W marcu ukazuje się nowa produkcja z Twoim udziałem. Zdradzisz o niej coś więcej?

To produkcja z Jasonem Stathamem pt. „A Working Man”. Gram rosyjskiego mafioza. Razem z moim bratem, który jest ubrany tak jak ja, tylko w inne kolorki, jesteśmy trochę komiksową, głupawą parą. Wydaje mi się, że to wyszło w porządku.

Od 2024 r. grasz w „Nienasyconych”. To ciekawa historia o relacjach. W jaki sposób powinniśmy pielęgnować nasze relacje?

Ta sztuka jest dla mnie bardzo interesująca. Każdy odnajdzie się po części w każdym z bohaterów. To przystępny język, a sama sztuka jest słodko-gorzka – śmieszna, a jednocześnie pełna głębszych emocji. Obsada to wspaniali ludzie. Każdy wyjazd to dla nas fantastyczny czas. Myślę, że widzowie naprawdę utożsamiają się z tekstem. Często otrzymujemy pozytywne wiadomości po, ale nie są to tylko jednorazowe komplementy. Po każdym spektaklu słyszymy od obcych osób, że sztuka ich poruszyła. To najlepszy dowód na to, że udało się dotknąć czegoś ważnego. Właśnie za to kocham teatr – za to, że dzieje się tu i teraz.

Co z „Potopem”? Szykuje się coś z Teatrem Wybrzeże?

Właśnie wróciłem z prób, podczas których po raz pierwszy udało nam się przejść całość trzygodzinnego spektaklu. Teraz mamy miesiąc przerwy, a 29 marca odbędzie się premiera poprzedzona próbami generalnymi. To jedna z najciekawszych sztuk, w jakich brałem udział – prawdziwe widowisko. Jest zabawnie, dynamicznie, pełno efektów scenicznych: obrotówki, zapadnie, dymy, śpiew. Język Michała Siegoczyńskiego jest fenomenalny – potrafi tak zmienić szyk słów w zdaniu, że zwykła kwesta staje się poezją. Ciekawa jest również struktura spektaklu. Z jednej strony mamy klasyczną historię „Potopu” z Kmicicem, Oleńką, Wołodyjowskim, Zagłobą. Michał celowo gubi chronologię, co dodaje dramaturgii. Druga warstwa to metaopowieść – pojawiają się Sienkiewicz, Orzeszkowa i Konopnicka, komentując sposób, w jaki „Potop” powstawał. Orzeszkowa ironizuje: „Jak można tyle stron poświęcić na sceny walki? Tylko Henio pogubiony mógłby to zrobić”. Jest też wątek filmowy – w dwóch scenach wcielam się w Olbrychskiego, którego Hoffman próbował przekonać do roli Kmicica. Widzowie poznają kulisy tej decyzji, w tym wyniki sondażu, z którego wynikało, że wielu ludzi nie chciało Olbrychskiego w tej roli. Sam Kmicic ma w spektaklu trzy oblicza: klasycznego bohatera „Potopu”, współczesnego żołnierza z PTSD, który mierzy się z wojenną traumą, oraz „chłopka”, który otwarcie mówi: „Jak będzie wojna, to ja wyjeżdżam. Większość by wyjechała”. Każda z tych postaci przechodzi swoją przemianę, a całość budzi refleksję nad wspólnotowością i tożsamością narodową – w najlepszym tego słowa znaczeniu. Do tego dochodzą sceny na żywo, grane na kamerę, zmieniająca się scenografia – raz to las, raz wnętrze pokoju, raz antresolka z otwieranym dachem. Całość to ogromne wyzwanie, ale też powód do dumy. Zespół Teatru Wybrzeże wykonał niesamowitą pracę, a efekty zobaczymy już wkrótce na scenie.

Fotografie: Kamil Majdański, Make-up/włosy: Karolina Yeghshatyan, Stylizacje: Ireneusz Korzeniewski


Co myślisz o Jamesie Bondzie?

James Bond to zarąbisty przykład tego, jak na przestrzeni lat zmieniały się normy społeczne i poprawność polityczna. Wystarczy spojrzeć na wczesne filmy, jak „W służbie Jej Królewskiej Mości” – kobieta zostaje spoliczkowanie przez Bonda, dziękuje za to i przyznaje: „Och, przepraszam, poniosło mnie”. Bohaterki dawnych Bondów często były bierne, czekając na ratunek. Z czasem jednak postać Bonda ewoluowała – agent stał się bardziej złożony, zyskał ciemniejszą stronę i większą głębię. Równocześnie kobiety w tej serii zaczęły odgrywać silniejsze role. Przez kolejne dekady filmy z Bondem odzwierciedlały zmieniające się społeczne wartości, pokazując, w jakim miejscu znajduje się świat. To właśnie sprawia, że lubię tę sagę – bo nie tylko opowiada ekscytujące historie, ale także mówi wiele o nas samych. Jednocześnie na każdym etapie Bond pozostawał wzorem dla wielu chłopców.

W „The End” grasz faceta, który żyje szybkim warszawskim tempem, chodzi do klubów. Jak ta kwestia wygląda u Ciebie?

W klubach jest dla mnie za dużo bodźców, hałasu. Wolę miejsca, gdzie można spokojnie usiąść i porozmawiać w gronie 5-8 osób, w barze albo na domówce. Jeśli już wychodzę, to zazwyczaj kiedy jest okazja do świętowania, a potem przenosimy się do kogoś do domu. Szybkie tempo Warszawy rzeczywiście daje się odczuć, podobnie jak presja. Ludzie funkcjonują tu na pełnych obrotach, oczekuje się od nich 100, a nawet 110 proc. zaangażowania. Wszyscy są na granicy wytrzymałości. Widać to choćby na ulicach, za kierownicą. Nie mam o to pretensji, bo rozumiem, jak bardzo są zmęczeni. Gdańsk jest zupełnie inny – tam można spontanicznie zadzwonić do znajomego i za godzinę pójść na spacer. W Warszawie takie spotkania planuje się dwa tygodnie wcześniej, a i tak często ostatecznie coś wypada. Budowanie relacji jest tu trudniejsze, a samotność bardziej odczuwalna. To nie znaczy, że czuję się samotny, ale różnica między tymi miastami jest wyraźna.

Media społecznościowe to chyba nie Twoja bajka?

Nie pokazuję swojego życia prywatnego w mediach społecznościowych, bo po prostu nie mam w sobie takiej… bezczelności. Nie rozumiem, dlaczego miałbym zabierać ludziom czas na oglądanie tego, co robię na co dzień. Oczywiście, są influencerzy, tiktokerzy, youtuberzy – i to świetnie, to ich przestrzeń. Jednak nie wiem, co miałbym „sprzedawać”. Jak leżę w wannie, jak czytam książkę? „Hej, patrzcie, czytam książkę!”– to nie dla mnie. To byłoby dla mnie wręcz krępujące. Wolę trzymać się swojego świata.

Fotografie: Kamil Majdański, Make-up/włosy: Karolina Yeghshatyan, Stylizacje: Ireneusz Korzeniewski

Tomek Chada śpiewał o Ferrari, o tym, żeby poczuć chociaż raz, że je ma. Czy Ty też o tym marzysz?

Kiedy jestem w trasie, bardziej cieszy mnie to, że jestem w drodze, niż to, czym jadę. Cieszy mnie to, że są rzeczy, które mnie cały czas ekscytują i propozycje, które sprawiają, że oczy mi się świecą. Dobra materialne mają dla mnie średnie znaczenie.

Z kim kojarzy Ci się gentleman?

Mnie gentleman kojarzy się z kimś, kto jest nieinwazyjny, empatyczny, na kogo się patrzy, do kogo chce się równać, z kimś, kto ma klasę, kto potrafi coś poradzić, zachować się odpowiednio i zachować zimną krew w trudnej sytuacji.

Fotografie: Kamil Majdański, Make-up/włosy: Karolina Yeghshatyan, Stylizacje: Ireneusz Korzeniewski