FelietonPrezydent przyszłości

Prezydent przyszłości

Tomasz Orłowski
Tomasz Orłowski
zawodowy dyplomata i nauczyciel akademicki. Był szef Protokołu Dyplomatycznego, ambasador we Francji i Monako, Włoszech i Republice San Marino, były wiceminister spraw zagranicznych.

Wyobrażam sobie zwycięstwo w wyborach prezydenckich raczej jako drogę do zyskania pozycji najwyższego autorytetu, wyrażającego i broniącego wartości, których potrzebuje naród. Głowa państwa nie powinna nigdy czuć się przedstawicielem osób, które na nią głosowały.

Prawdopodobnie, jak wielu spośród czytelników, otrzymałem parę tygodni temu e-maila z kartkami kalendarza, które zaleca się codziennie zrywać. Wyznaczają one ilość dni do końca kadencji obecnej głowy państwa i początek nowej, rozpoczynającej się od 5 sierpnia 2025 r. –https://iledni.pl/. Kiedy piszę te słowa, to jeszcze 303 dni. Kiedy Państwo będą je czytali, pozostanie pewnie około siedmiu miesięcy. Nie jest w najmniejszym stopniu moją intencją oceniać obecną prezydenturę. Patetyczna formuła konstytucji kwietniowej z 1935 r. określała, że osądzi ją Bóg i historia. Myślę, że dziś właściwiej powiedzieć, że uczyni to społeczeństwo, zachowując ją lub usuwając ze zbiorowej pamięci.

Jedyna z myśli, które chciałbym tu napisać, dotyczy tego, jakiego chciałbym dla nas prezydenta w przyszłości. Nie chodzi przy tym o niczyje poglądy polityczne, do których głoszenia i obrony każdy ma prawo. Wyobrażam sobie zwycięstwo w wyborach prezydenckich raczej jako drogę do zyskania pozycji najwyższego autorytetu, wyrażającego i broniącego wartości, których potrzebuje naród. Szczególnie w czasach tak trudnych, jak nasze, gdy prawda zdaje się równać z kłamstwem, a dobro na co dzień musi mierzyć się ze złem. Nie szukając przykładów daleko od nas – takimi właśnie widzę dwóch wybitnych przywódców naszego południowego sąsiada – Tomasz Masaryka, pierwszy prezydent Czechosłowacji i Václav Havl, pierwszy prezydent Republiki Czeskiej. Napisał o nich mój uczelniany kolega i bliski przyjaciel Hávla – Jacques Rupnik: „Obaj byli zdolni do ponoszenia najwyższych ofiar w imię idei. Obaj byli racjonalistami i światłymi humanistami: działali w czasach, kiedy dochodziło do zmiany ładu politycznego – zwycięstwa demokracji. Obaj byli świeckimi moralistami i obaj mówili prostym językiem do prostych ludzi”.


Prosty i zrozumiały język czyni prezydenta dostępnym dla wszystkich. Czyni go przewodnikiem, a nie pompatycznym władcą. Spójrzmy na trwającą obecnie niezwykle wyrównaną kampanię wyborczą w USA, której wynik będzie już znany, kiedy będą Państwo czytali te słowa. Być może to jest właśnie klucz do rozumienia zasadniczego wyzwania, jakiego podejmują się kandydaci.

Najbardziej namacalnym przykładem relatywizacji podstawowych wartości jest sposób, w jaki obchodzą się z nimi obecnie media społecznościowe. Umberto Eco ujął to trafnie: „Dają legionom idiotów prawo do wypowiadania się, kiedy wcześniej przemawiali tylko w barze po lampce wina, bez szkody dla społeczności. Potem szybko ich uciszano, ale teraz mają takie samo prawo do przemawiania jak laureaci Nagrody Nobla”. Prezydent nie musi być oczywiście laureatem Nagrody Nobla, bo to wcale nie gwarantuje wypełnienia roli niekwestionowanego autorytetu, co wiemy z naszej niedawnej przeszłości! Powinien za to posiąść zdolność tłumaczenia prostym ludziom i zwyczajnym obywatelom złożoności świata, aby mogli żyć w przekonaniu, że właściwy człowiek bierze w swoje ręce odpowiedzialność za nasz wspólny los.

Głowa państwa nie powinna nigdy czuć się przedstawicielem osób, które na nią głosowały. Prawda niby oczywista w teorii, ale wcale nieoczywista w praktyce. Przypomina mi się wizyta, którą składał w 1995 r. w Warszawie prezydent Republiki Włoskiej – Oscar Luigi Scalfaro. Był to mocno starszy wiekiem przedstawiciel rządzącej od pół wieku we Włoszech chrześcijańskiej demokracji. Zaczynał jako działacz Akcji Katolickiej, przeszedł wszystkie szczeble władzy i dzierżył liczne teki ministerialne w krótkotrwałych rządach. Został wreszcie prezydentem wybranym przez parlament, zgodnie ze starą tradycją, która każe wycinać najwybitniejsze osobistości i przystać ostatecznie na polityka bezbarwnego. Pobrzmiewa mi w uszach rada, której w trakcie rozmów udzielił rozpoczynającemu właśnie prezydenturę Aleksandrowi Kwaśniewskiemu. Ten stary chadek Oscar Luigi Scalfaro oświadczył bowiem: „Panie Prezydencie, jestem głęboko wierzącym i praktykującym katolikiem, ale jeśli w moim kraju jest choćby jeden niewierzący obywatel, to ja będę jego prezydentem i dbał o jego prawa”.


Druga zasada, której oczekiwałbym od głowy państwa, to odrzucenie ulegania presji jakichkolwiek instytucji, stronnictw czy ugrupowań. Tu dla odmiany staje mi w pamięci rozmowa z obecnym prezydentem Włoch Sergio Matarellą, którego poznałem prawie trzydzieści lat temu jako przewodniczącego frakcji Popolari, czyli chadecji z Izbie Deputowanych. Przedstawiając mi swoją wizję zaangażowania polityka, powołał się na przykład swojego ojca – antyfaszysty, który bezpośrednio po II wojnie budował zręby chrześcijańskiej demokracji na Sycylii. Jako przewodniczący regionalnej organizacji został wybrany do pierwszego republikańskiego parlamentu, a kiedy już wybierał się do Rzymu, wezwał go na rozmowę kardynał arcybiskup Palermo. Jak się okazało, hierarcha zamierzał przekazać mu ścisłe instrukcje, jaką linię ma przyjąć i jak ma głosować. Bernardo Matarella przypominając kardynałowi swoje synowskie oddanie, kategorycznie odmówił wysłuchania jakichkolwiek poleceń odnośnie do wykonywania mandatu parlamentarnego, do którego wybrało go społeczeństwo.

Wreszcie jest trzecia zasada, gdy nosi się najwyższą godność, jaką jest prawo uosabiania i symbolizowania państwa – wiedzieć co jest stosowne, a czego czynić nie przystoi. Podobno generał de Gaulle jako prezydent płacił za swoje posiłki w Pałacu Elizejskim uznając, że inaczej nadużywałby władzy. To pewne oczekiwanie, które dzisiaj byłoby trudne do spełnienia gdziekolwiek na świecie. Pamiętam jednak, jak zaskoczył mnie przed paru laty prezydent Jacques Chirac, kiedy zapytałem go o kontrowersyjny projekt gazociągu Nord Stream. Projekt uznany przez nas za działanie podyktowane rosyjską kalkulacją polityczną, w czym historia przyznała nam rację. Szczególnie ostro odniosłem się do zaangażowania kanclerza Niemiec – Gerharda Schrödera, na co Chirac lekceważąco odpowiedział: „Proszę się nie obawiać, on to zrobił tylko dla pieniędzy. Jak mi zrelacjonował, to Putin zaproponował im obu, odchodzącym z polityki, królewsko płatne stanowiska dyrektorów w spółce zarządzającej Nord Streamem. Schröder przystał natychmiast”. „A Pan?” – spytałem Chiraka. „Odmówiłem” – odpowiedział. – „To byłoby niegodne byłego prezydenta Republiki Francuskiej”. Odpowiedział mi człowiek, który z zasady nie odmawiał pieniędzy przyjaciół. Ale moskiewskie rubelki? Wiedział, kiedy powiedzieć nie i takim pozostał w mojej pamięci.