FelietonIzrael i Liban w śmiertelnym uścisku

Izrael i Liban w śmiertelnym uścisku

Paweł Mateńczuk "NAVAL"
Paweł Mateńczuk "NAVAL"
służył w GROM-ie przez czternaście lat, podróżnik, pisarz

Liban, Izrael, Palestyna… Ziemia Święta, a może przeklęta? Patrząc na ten kawałek ziemi będzie nam trudno znaleźć podobny skrawek globu, w którym stoczono więcej bitew i wojen, w którym tak często wybuchały powstania czy był celem najazdów.

Kto dziś pamięta o tym, że Liban niegdyś nazywany był Szwajcarią Bliskiego Wschodu, a współczesny Izrael wywalczył swą niepodległość metodami, które dziś byłyby uważane za terrorystyczne. Obecny porządek świata kształtowany był przez wieki. Dziś pewnie większość z nas życzyłaby sobie, by sprawy niezałatwione w odmęcie historycznych niesnasek załatwić w sposób pokojowy, czyli cywilizowany. Jednak nasza cywilizacja jest cywilizacją wojen, więc pewnie dlatego załatwianie spraw w sposób cywilizowany oznacza toczenie kolejnej wojny.

Tak trochę filozofuję, bo jak inaczej można rozwodzić się nad konfliktem bliskowschodnim, gdy od dziesięcioleci jest on nie do rozwiązania. Po zakończeniu II wojny światowej w naszej części świata, czyli w Europie, poprzez podział wpływów nastał ład. Na Bliskim Wschodzie zabrakło jednego głównego gracza, przez co konflikt nie tylko się tlił, ale systematycznie co kilka lat wybuchał z tą samą nienawiścią, a narzędzia walki żołnierzy zmieniały się na jeszcze bardziej śmiercionośne.

Jesienią 1994 r. wylądowałem na rozgrzanej słońcem płycie lotniska w Bejrucie. Stamtąd pojechaliśmy do bazy Pol Eng Coy w miejscowości Juayaa w południowym Libanie, położonej na zachód od starożytnego miasta Tyr. Tam na miejscu dostaliśmy niebieskie berety ONZ. Byłem z siebie, z nas, bardzo dumny. Młody żołnierz serio wierzy w to, że przyjeżdża nieść pomoc i stać na straży światowego pokoju. Miasta i wioski Libanu poprzeplatane są architekturą meczetów i kościołów, miejscowi wyznają Boga w różnorodnym wydaniu wierzeń i tradycji, żyją w historycznej mozaice tego, co pozostawiła im spuścizna przodków. Góry, doliny, wybrzeże Morza Śródziemnego, majestatyczne lasy cedrowe i niesamowicie zielona dolina Bekaa. Żyli i bywali tu Fenicjanie, Rzymianie, Persowie – można by tak długo wyliczać ludy i plemiona. W tym kawałku świata kwitła cywilizacja wielu kultur, ale i tak, jak jest to w przyrodzie, przekwitała, gniła i na nowo się odradzała. Dziś gnije ponownie, jedno rośnie na grobie drugiego, jak od wieków.

Eksperci międzynarodowego bezpieczeństwa wymyślają rozwiązania i zapraszają strony do stołu rokowań, by zawrzeć pokój, ale moim zdaniem to nic nie da. Zresztą i oni sami do stołu już usiąść nie chcą. Teraz po raz kolejny przelewa się krew i chwilę jeszcze to potrwa, zanim nastanie samoistny pokój. Będzie trwał do chwili, gdy dorośnie nowe pokolenie, z wpojonym od dzieciństwa bólem rodziców, dziadków i przekazaną odwieczną nienawiścią jednych do drugich. To nowe pokolenie przejmie chęć zemsty i wyrównania krzywd, zadając kolejne cierpienie i potwierdzając, że nasza cywilizacja jest cywilizacją wojen.


W latach 1994-95 na granicy libańsko-izraelskiej trwało niepisane zawieszenie broni, taki „przygaszony” konflikt. Jako żołnierze ONZ mogliśmy wykorzystywać przysługujące nam urlopy i podróżować w tamtym czasie po całej Ziemi Świętej, a więc do Izraela, Palestyny, Libanu czy Syrii. Wydawało się nam, że ludzie są już tak bardzo zmęczeni wojną, że odpuszczą i nadejdzie czas spokoju i pokoju, ale nie. Były dni i noce, gdy trzeba było zejść do schronów. Hezbollah miał chytrą taktykę i atakował Izrael, strzelając z pobliża naszych posterunków ONZ-towskich (ta taktyka nie zmieniła się do dziś). W odpowiedzi Izraelczycy strzelali w naszą stronę, nie patrząc na powiewającą nad bazą niebieską flagę ONZ, mając za nic to, że bojownicy Hezbollahu po wystrzeleniu kilku rakiet już dawno odjechali.

Hezbollah odgrażał się nam zemstą za to, że usuwaliśmy z dróg ich miny. Argumentowali, że przecież nie były one wymierzone w żołnierzy ONZ, a jedynie czekały na patrole izraelskie, które często zapuszczały się w strefę buforową, utworzoną po stronie Libanu w celu odsunięcia Hezbollahu od granicy. Tak więc nie był to żaden pokój, a dziwna wojna i ciągła niepewność jutra. Czy coś się na tamtym pograniczu przez ostatnie 30 lat zmieniło? Uwierzcie mi, że nic. Tylko media informują nas z inną częstotliwością, gdy spadnie więcej niż jedna bomba albo zawali się nie pojedynczy wieżowiec, a całe osiedle. Liban, Izrael, Palestyna… Ziemia Święta, a może przeklęta? Patrząc na ten kawałek ziemi będzie nam trudno znaleźć podobny skrawek globu, w którym stoczono więcej bitew i wojen, w którym tak często wybuchały powstania czy był celem najazdów.

Z Libanu wróciłem po sześciu miesiącach, wiosną 1995 r. Bejrut zapamiętałem jako miasto skrajności: z jednej strony bogate wille, a obok zrujnowane wojną dzielnice bloków – powojenna ruina. Do Libanu wróciłem ponownie w 2019 r., tym razem prywatnie. Taka podróż sentymentalna do tętniącej tym razem życiem metropolii. Uśmiechałem się, oglądając stare fotografie Bejrutu powieszone na ścianach w hotelu, pokazujące go jako Szwajcarię Bliskiego Wschodu. Serio widziałem, że to miasto stawało się nią na nowo. Dzisiaj, pięć lat później, znowu słyszymy o tym, że Hezbollah atakuje Izrael z pobliża ONZ-towskich posterunków, że kolejny blok w Bejrucie został zrównany z ziemią, o uchodźcach, o rannych dzieciach i o walczących dorosłych, którzy w 1994 r. byli jeszcze dziećmi…