WywiadySam na szczycie

Sam na szczycie

Wojciech Zawioła
Wojciech Zawioła
dziennikarz sportowy

Andrzej Bargiel, narciarz wysokogórski w rozmowie z Wojciechem Zawiołą opowiada o tym, jak dzieciństwo wpłynęło na wybór jego drogi życiowej, jak budował legendarną wydolność, jak obłaskawia lawiny i gdzie mieszkają lwy.

Czym jest narciarstwo wysokogórskie?

To połączenie różnych form aktywności w górach: przede wszystkim wspinaczki i właśnie narciarstwa. Poruszamy się w wysokich górach, wybierając tereny lodowcowe, gdzie są szczeliny i wyeksponowane strome ściany. To właśnie jest dla mnie prawdziwe narciarstwo.

O jakiej wysokości mówimy?

Wysokość nie jest tutaj kluczowa. Kluczem jest wysokogórski teren, czyli lodowiec, eksponowane strome stoki, żleby.

Strasznie niebezpieczne jest Twoje zajęcie.

Góry generalnie są niebezpieczne. Oczywiście poruszamy się w wyjątkowych miejscach, czasem nieuczęszczanych, ale dzisiaj jest mnóstwo wypracowanych technik i procedur, dzięki którym możemy bardziej precyzyjnie zarządzać ryzykiem.

Jakie to procedury?

To bardzo szeroki temat. Jestem również międzynarodowym przewodnikiem wysokogórskim i kiedy zabieram osoby, które bez mojej pomocy nie znalazłyby się w takich technicznie trudnych miejscach, po pierwsze stosuję odpowiednie techniki, a po drugie mogę precyzyjniej dobierać momenty i miejsca, w których działam przy konkretnych warunkach pogodowych. Dzięki temu, że bardziej to sprecyzowano różne zagrożenia – nie ponoszę aż tak dużego ryzyka, bo wykluczam je na wstępie przy budowaniu planu działania.

Jak to się stało, że zostałeś narciarzem wysokogórskim? Ktoś mógłby zapytać, dlaczego nie wystarczyło Ci narciarstwo.

Urodziłem się w górach, może nie jakichś bardzo wysokich, ale miałem okazję na co dzień po nich polatać, jeździłem na nartach. Góry były moją pasją. Zawsze też ceniłem sobie obcowanie z przyrodą, stąd wybrałem narciarstwo wysokogórskie. Dzięki nartom skiturowym mogę docierać w nieodkryte miejsca, eksplorować je i nie jestem zależny od infrastruktury narciarskiej. Zawsze mogę znaleźć jakieś wyjątkowe miejsce, dotrzeć tam i na koniec zakładać swoje linie na zboczach, które są totalnie dziewicze.

fot.: Maciej Sulima

Byłeś kiedykolwiek tradycyjnym narciarzem, czy od razu wskoczyłeś na szczyty?

Mam dużą rodzinę, wychowywaliśmy się na wsi i fizycznie nie mieliśmy możliwości, by docierać na stoki, nie było takich okazji zbyt często w moim dzieciństwie. Stąd to narciarstwo było – powiedzmy – prymitywne. Chodziliśmy z nartami na plecach, ubijaliśmy trasę… Na koniec wylądowałem w Zakopanem.

Tam już warunki były dobre?

Tak, ale nie było możliwości finansowych. Od najmłodszych lat miałem za to wypracowaną wydolność, stąd skialpinizm stał się naturalnym wyborem. Do Zakopanego trafiłem w momencie, kiedy mój starszy brat zajmował się tym już profesjonalnie, zawodowo, więc dzięki temu mogłem łatwo wejść w środowisko, poznać ten sport od technicznej strony. Na tyle mi się to spodobało, że już nie wchodziłem w narciarstwo stokowe. Oczywiście, korzystałem czasem z wyciągów, żeby dotrzeć w wyższe partie gór, trenować, eksplorować przestrzenie. Startowałem z górnej stacji jakiegoś wyciągu. Jednak skialpinizm był bardziej ekstremalny, pozatrasowy, po prostu bardziej mi się podobał.

Skąd u Ciebie wysoka wydolność? Sporo się mówi, że jest to wręcz coś niewiarygodnie ekstremalnego, kiedy ruszasz na wysokość 8 tysięcy metrów bez dodatkowego tlenu.

Na pewno taka działalność na ośmiotysięcznikach bez dodatkowego tlenu jest możliwa. Kluczowa jest prędkość poruszania się. Dzięki temu, że trenowałem to wiele lat, mogę poruszać się po nich szybciej niż inni. Zrobienie kilku tysięcy metrów przewyższenia w kilka godzin nie jest dla mnie czymś „wow”. Kończy się to tym, że na ośmiotysięcznik wchodzisz w jeden dzień, kiedy normalnie trwa to kilka dni. To jest ta różnica. Czuję też, że prędkość poruszania się jest bezpośrednią gwarancją bezpieczeństwa, możesz sobie wtedy na więcej pozwolić, możesz unikać przewlekłego spędzania czasu na dużych wysokościach, co nie jest zdrowe, bo możliwości regeneracyjne są tam słabe.

FOT. ANDRZEJ TYSZKO
Stylizacja włosów i strzyżenie Weronika Kiełbaszewska | salon Hullhair
Stylizacja i makeup: Bogusia Szubiakiewicz

Zdrowe jest więc szybkie poruszanie się na tej wysokości?

Czym szybciej się poruszasz, tym lepiej. Zawsze starałem się dobrze przygotowywać do wypraw, sprzyjało mi wcześniejsze regularne uprawianie sportu i startowanie w zawodach. To, że doszedłem do poziomu międzynarodowego, mistrzowskiego, zbudowało bazę wydolności, która została.

Wychodzisz na 8 tysięcy metrów, trzymając narty na plecach. To dodatkowe obciążenie. Jak sobie z tym poradzić?

Dziś sprzęt jest wygodny i lekki. Dwadzieścia czy trzydzieści lat temu wszystko ważyło mnóstwo kilogramów. Jednak nadal dużym kłopotem są buty. Trzeba walczyć z odmrożeniami, ale i tak jest superkomfortowo, a dzięki sprzętowi możemy dużo sprawniej działać i jesteśmy lepiej chronieni.

Jesteś twarzą tych wypraw, ale wyobrażam sobie, że przygotowuje je ekipa, która wchodzi również z Tobą na górę albo przynajmniej do pewnego momentu.

Zespół, z którym współpracuję, który tak naprawdę pomaga zrealizować wyprawę, to support bezpieczeństwa. Często na koniec ląduję sam na tym szczycie, ale zawsze dbałem i dbam o bezpieczeństwo, zabierając ze sobą dodatkowe osoby – mój team, inwestując w tą kwestię. W wysokich górach nie ma służb ratunkowych, więc jeżeli sam sobie nie stworzę takiej drużyny, nie mam opcji, że ktoś mógłby mi w czymkolwiek pomóc. Zatem zawsze mam ze sobą ekipę, która również filmuje, dzięki czemu można zobaczyć moją działalność choćby w moich social mediach. Udało się wyprodukować też kilka filmów. Realizujemy ciekawe projekty. Dużo przełomowych rzeczy przy okazji tych wypraw udało się zrobić od strony stricte produkcyjnej.

Byłem na premierze filmu dokumentalnego ze zjazdu z K2 i uderzyła mnie jedna kwestia. Pomijam fakt, że zjazd został pięknie sfilmowany, ale zauważyłem bardzo ważny element: miejsca, w które się udajesz, były sprawdzane przez drony i inne sprzęty, które pomagają w wyznaczeniu trasy.

Oczywiście, że korzystamy z technologii, która pomaga nam. W dokumencie, o którym mówisz, jest to trochę przerysowane, ale na pewno pozwala na przyjrzenie się organizacji trasy z daleka. Kwestią lodowca, który odbija światło, sprawia, że trudno jednak precyzyjnie dostrzec detale. Drony w ogóle wiele ułatwiają: można dzięki nim sprawniej działać i czasem po prostu komuś pomóc. W służbach ratunkowych latają już regularnie. Zanim się tak stało, eksperymentowaliśmy, a już z pewnością mój brat Bartek wykonał sporo przełomowych usprawnień, które były „szyte” na miejscu.

fot.: Bartłomiej Pawlikowski

Uczestniczyłeś przynajmniej w jednej spektakularnej akcji pomocowej i było to na Karakorum. Czy wtedy jest to zupełnie inne wspinanie się, towarzyszą Ci inne myśli?

Jeżeli jesteś w wysokich górach, często pomagasz, szczególnie jeżeli masz kompetencje. Swoje zamierzenia zawsze odkładasz na drugi plan. W akcjach pomocowych jest bardziej niebezpiecznie niż przy naszym działaniu sportowym. Starasz się to zrobić jak najszybciej, a wtedy nie zawsze działa się we właściwy sposób.

Natknąłeś się kiedykolwiek bezpośrednio na lawinę?

Byłem nawet pod lawiną w 2006 roku. Często je widuję i obserwuję. Czasem zrzucamy lawiny po to, by móc się przemieścić jakimś konkretnym zboczem, bo akurat jest to jedyna szansa, by przejść. Lawiny to ważne zagadnienie, jeśli chodzi o działalność narciarską w górach. Zjawisko, na którym trzeba się znać i rozumieć, jak działa, aby w okresach, kiedy to niebezpieczeństwo jest najwyższe, nie wybierać się w góry bądź w te konkretne miejsca, które przy pewnych poziomach zagrożenia lawinowego są najbardziej na nie narażone.

Łapiesz się czasem za głowę, kiedy widzisz, co ludzie robią w górach, kiedy w nie wychodzą?

Na pewno, ale staram się nie być zbyt krytyczny i nie oceniać. W Polsce ciągle brakuje edukacji. Nie mamy zaszczepionej kultury chodzenia po górach i to od wielu pokoleń. Przez nasze historyczne perturbacje aktywność fizyczna dla zdrowia nigdy nie była priorytetem. Mieliśmy bardziej podstawowe i prozaiczne wyzwania. Dlatego też jest sporo do zrobienia. Owszem, dużo się pozytywnego wydarzyło, ale nadal służby ratunkowe i parki narodowe powinny w to inwestować, by edukować. Powinniśmy wprowadzić do szkół podstawy poruszania się w górach, by już od najmłodszych lat się z tym zderzyć. Myślę, że na koniec wpłynie to na zmniejszenie liczby nieodpowiednio ubranych osób, bądź tych, które wybierają się w niewłaściwe dla siebie miejsca.

Kto Ciebie tego uczył?

Mój starszy brat Grzegorz jest przewodnikiem i byłym ratownikiem TOPR-u, więc można powiedzieć, że od najmłodszych lat miałem wokół najlepszych fachowców, stąd było mi łatwiej. Jednak nie każdy ma do tej wiedzy dostęp. Ludzie czasem nie wiedzą nawet, jak do tego podejść, gdzie sprawdzić informacje, kogo zapytać.

FOT. ANDRZEJ TYSZKO
Stylizacja włosów i strzyżenie Weronika Kiełbaszewska | salon Hullhair
Stylizacja i makeup: Bogusia Szubiakiewicz

Mówisz o bracie, ale masz dziesięcioro rodzeństwa. Niebywała historia! Jak się żyje w domu z tak liczną rodziną?

Jest to z pewnością wyzwanie, ale super, że mamy mega rodzinę. Jest przez to dużo energii, każdy z nas robi coś innego, przez co możemy wymieniać się doświadczeniami, pomagać sobie nawzajem. Na pewno dzieciństwo było trudne, bo nie było możliwości jak dziś, nie było możliwości by wysłać dzieciaki na dodatkowe zajęcia, by sprawdzić, co im się podoba. Musieliśmy sami walczyć o przestrzeń, taką jak swoje pasje. Dzięki temu, jak już sobie coś wymyśliłeś, naprawdę musiałeś być konsekwentny, by to robić, by móc stworzyć narzędzia do wykonywania swojej pasji. Teraz jest dużo więcej możliwości i być może ciężko zdecydować się na coś konkretnego. Jednak dzieciństwo było super! Wychowywaliśmy się na wsi, czas spędzaliśmy na zewnątrz, nie mieliśmy komputerów, telefonów, więc tak naprawdę była to wolność i umawianie się z kolegami w wiadomych miejscach, gdzie – kiedykolwiek się przychodziło – wszyscy zawsze byli, nie trzeba było jakoś tego specjalnie aranżować.

Co robisz latem? Bo oczywiście w górach na tych wysokościach śnieg jest cały czas, ale jest też pewnie trochę inny.

Ciągle mieszkam w polskich Tatrach i oczywiście narciarstwo stale mi towarzyszy. Latem zazwyczaj wybieram Alpy. Zarówno w Alpach, jak i tutaj w Tatrach uprawiam bieganie, wspinaczkę, jazdę na rowerze, i są to te formy aktywności, przez które przygotowuję się do wypraw. Dobrze jest czasem zrobić coś innego. Nie można robić cały czas tego samego, by dawać organizmowi bodźce, dzięki którym lepiej i szybciej się rozwija.

FOT. ANDRZEJ TYSZKO Stylizacja włosów i strzyżenie Weronika Kiełbaszewska | salon Hullhair Stylizacja i makeup: Bogusia Szubiakiewicz

Przyznasz, że nawet zimą jest coraz trudniej uprawiać narciarstwo, bo klimat szybko się zmienia.

To prawda. Trzy lata temu po raz pierwszy w historii zostały wyłączone wszystkie wyciągi w Europie, co pokazuje, że ocieplenie klimatu postępuje. Jest to duży problem. W Polsce odczuwalny coraz mocniej z roku na rok i już teraz poza Kasprowym Wierchem narciarstwo bez sztucznego śnieżenia tu nie istnieje. Kolejne pokolenia mogą mieć coraz mniej zabawy z uprawiania zimowych sportów. Obserwuję to w miejscowości, z której pochodzę. Kiedyś jeździliśmy zimą na nartach przez trzy miesiące, dziś, jeśli śnieg utrzyma się 3 tygodnie, to jest sukces.

Nawet w Alpach jest to odczuwalne i widoczne.

Możesz już dostrzec miejsca, w których ktoś pochylił się nad tym problemem. Jest w rejonie Chamonix lodowiec, który nazywa się Vallée Blanche. Trasa prowadzi z Aiguille du Midi, po której zjeżdżasz do starego wyciągu krzesełkowego. Dziś musisz podejść z 200 metrów przewyższenia, żeby dotrzeć do poziomu startu krzesełka, a kilkadziesiąt lat temu dojeżdżałeś do niego bezpośrednio. To przerażający przykład, jak na przestrzeni 100 lat zmieniła się sytuacja z lodowcem.

Często podpory wyciągów osadzone na wiecznej zmarzlinie na lodowcu po prostu się przechylają, uszkadzają.

W Himalajach również widać zmiany. Anomalie pogodowe, opady deszczu na poziomie 6, a nawet 7 tysięcy metrów, gdzie to nigdy wcześniej nie miało miejsca, obrywanie się seraków lodowych, następuję ewidentna degradacja lodowców. Wychodzisz w góry, wracasz za kilka dni, a droga powrotna praktycznie już nie istnieje… Powierzchnie wielkości stadionu piłkarskiego zapadają się 10-15 metrów i nagle musisz szukać drogi, żeby przedostać się do bazy. W mojej niedługiej tak naprawdę historii działalności jest to bardzo dostrzegalne. Pierwszy raz pod Everestem wylądowałem w 2011 roku, a ostatni raz byłem tam dwa lata temu. Widzę, jak lodowiec się zmniejszył. Wystarczyło 10 lat! Wszystkim się wydaje, że jest to coś odległego, że to nas nie dotyczy, ale jeżeli dobrze się temu przyjrzysz, widzisz, jak proces degradacji przyspiesza.

FOT. ANDRZEJ TYSZKO
Stylizacja włosów i strzyżenie Weronika Kiełbaszewska | salon Hullhair
Stylizacja i makeup: Bogusia Szubiakiewicz

Opowiedz o projekcie Hic Sunt Leones. Skąd te lwy?

Nazwę wymyśliliśmy wspólnie z reżyserką Darią Woszek. Chciałem organizować swoje narciarskie wyprawy, bo nie było to wówczas popularne i dostępne. Góry wysokie były głównie dla himalaistów, narciarze nie byli akceptowani, bo też ta działalność wyglądała troszeczkę inaczej. Jednak dostrzegłem potencjał w swoim organizmie, a mianowicie mocną bazę wydolności, przez co mogłem organizować wyprawy lekkie, sprawne, które nie muszą być liczebne, i odkryłem, że to narciarstwo jest jak najbardziej możliwe, nawet w najwyższych górach świata.

Łacińska sentencja hic sunt leones, nawiązując do początku pytania, oznacza: „tu są lwy”. Rzymianie w dawnych czasach podbijali nieznane tereny, które na mapach tak właśnie opisywano. Uznałem, że będę narciarsko eksplorował góry, stąd taka nazwa projektu. Przez lata udało się zrealizować mnóstwo fascynujących wypraw i z tego się bardzo cieszę.