FelietonKrólowa Amerykańskiej Wyobraźni

Królowa Amerykańskiej Wyobraźni

Marek Michalak
Marek Michalak
Przedsiębiorca oraz event manager w Schneider Electric. Od dziecka fascynuje go Ameryka i amerykańska popkultura. Mieszka i pracuje w Bostonie.

Można muzyki Taylor nie lubić, ale nie da się nie docenić ciężkiej pracy, którą włożyła, by dostać się na szczyt. A Amerykanie jak mało kto doceniają ciężką pracę.

Lato od wielu lat kojarzy mi się z sezonem koncertowym. W Polsce z pewnością wydarzeniem będą trzy koncerty Taylor Swift na Stadionie Narodowym. Jednak poziom ekscytacji daleki jest od tego, co działo się w Stanach w ubiegłym roku podczas The Eras Tour. Swift była dosłownie wszędzie, a jej romans z gwiazdą NFL zdominował nawet sportowe media. Jeden z koncertów wywołał nawet w Seattle trzęsienie ziemi o skali 2,3. Jak to szaleństwo wyglądało od środka?

Żeby w ogóle móc kupić bilet na koncert w USA, należało być zweryfikowanym fanem. Moja koleżanka na szczęście była. I jako jedna z 3,5 mln ludzi czekała feralnego dnia przy komputerze. Strona oczywiście padła, ponad milion fanów obszedł się smakiem, a do ogólnej sprzedaży zaplanowanej 3 dni później nigdy nie doszło. Wściekli Amerykanie zaczęli obwiniać Ticketmastera, a cała sprawa dotarła nawet do Kongresu, gdzie stała się przyczynkiem do debaty o monopolu firmy na rynku. Nam cudem udało się zdobyć bilety. W Massachusetts słynna była historia ojca, który za cztery bilety w jednej z popularnych aplikacji zapłacił 1800 dolarów, ale został oszukany i biletów nigdy nie zobaczył. Kupił więc cztery kolejne na dwa dni przed koncertem z oficjalnej odsprzedaży… za 21 tys. dolarów. Jedno jest pewne – ten wieczór zapamięta do końca życia…

W tygodniu poprzedzającym koncert istne szaleństwo ogarnia cały Boston. Z ust więcej niż 10 osób usłyszałem w tych dniach porównania z „beatlemanią”. W weekend koncertu wszędzie organizowane są specjalne atrakcje – tematyczne brunche, zawody karaoke, rejsy po zatoce (wszystko oczywiście z muzyką Swift). Gubernator Massachusetts wysyła piosenkarce oficjalny list gratulacyjny. Niektórzy idą jeszcze dalej – Taylor Swift zostaje honorową burmistrzynią więcej niż kilku miast, a Glendale w Arizonie decyzją rady miasta zmienia nawet oficjalnie na tydzień nazwę na Swift City.

Równie trudno dostać się na koncert. Wszystkie ogromne stadiony od wielu lat buduje się w USA daleko poza centrami miast (ze względu na ceny nieruchomości). Nie inaczej jest ze stadionem New England Patriots. Czwórka z nas to studenci spoza USA i nikt nie ma auta. Próbujemy więc zdobyć bilety na podstawione przez miasto specjalne pociągi. Te jednak oczywiście znikają w 30 sekund. Nie ma rady, musimy więc jechać autem. Ktoś mówi, że przejechanie 40 km na stadion zajmie nam 3 godziny. Z początku nie dowierzam i okazuje się, że słusznie. Zajmie nam to 5. Po drodze dyskutujemy o fenomenie Swift. Koleżanka zauważa, że „ona ma piosenkę na każdy moment twojego życia”. To częsty argument tłumaczący jej popularność, który pojawia się w mediach. Swift sprawnie opisuje uniwersalne uczucia przez pryzmat swoich licznych romantycznych przeżyć. Całe pokolenia amerykańskich dziewczyn wyrosły na jej muzyce. Ze swojej „przeciętności” uczyniła największy atut.

Już na kilka kilometrów przed stadionem całe pobocze wygląda jak jedna wielka impreza. Tailgating to tradycja związana z imprezami sportowymi – parkingi przy stadionie zamieniają się w pikniki, gdzie jedzenie serwuje się z bagażników. Na stadion ciągną też sznury imprezowych busów, gdzie można było wykupić kilkugodzinną imprezę z muzyką Swift i open barem. Nad nami od rana czarne chmury. Całość przypomina trochę film postapo, tyle że na wesoło.

W końcu docieramy na stadion. Punktualnie o 20:00 gigantyczny zegar wybija godzinę zero. Show oszałamia od pierwszych minut, rozmachem przypominając bardziej ceremonię otwarcia olimpiady. Mimo ulewnego deszczu, piosenkarka daje ponad 3,5-godzinny koncert, a sceny, gdy w czasie sekcji akustycznej zgarnia z fortepianu całe kałuże wody, za chwilę zostaną wiralami. Niektórzy sprytni fani sprzedawać nawet będą złapany do słoiczków deszcz (!!!) z koncertu. Wracamy przemoczeni, ale pod ogromnym wrażeniem. Można muzyki Taylor nie lubić, ale nie da się nie docenić ciężkiej pracy, którą włożyła, by dostać się na szczyt. A Amerykanie jak mało kto doceniają ciężką pracę.