FelietonMANIERY

MANIERY

„Po co nam dobre maniery? Czy nie wystarczy być dobrym człowiekiem?” – zapytał mnie młody internauta, sprawiając tym samym, że mój cały system wartości zadrżał w posadach.

Decydując się na karierę internetowego popularyzatora dobrych manier i savoir-vivre’u, naiwnie zakładałem, że lwią część widowni moich edukacyjnych filmików będą stanowić wtórujące mi, zrezygnowane schamieniem dzisiejszego świata panie po sześćdziesiątce. Miało być miło, łatwo i przyjemnie. Jakież było moje zdziwienie, gdy moją skrzynkę odbiorczą zasypała lawina wiadomości od osób w wieku 18-24 lat, które z typową dla siebie skłonnością do podważania autorytetów kwestionowały prezentowane przeze mnie konwenanse. Pokolenie Z. Zbywałem takie zaczepki, jednak te nie ustawały. W końcu dotarło do mnie, że moja irytacja wynikała nie z braku zasadności takich pytań, a – wręcz przeciwnie – z mojego braku odpowiedzi na nie. Próbowałem ratować sytuację odpowiadając pytaniem na pytanie: „A czy gdy barista podaje Ci kawę, mówisz «Dziękuję?»”, dopytywałem. Odpowiedź twierdzącą kwitowałem krótkim: „No widzisz – to też są dobre maniery! Corpus delicti”.

Jednak wypominanie użytkownikom, że sami też są winni zbrodni dobrych manier nie zmieniało faktu, iż sam zacząłem poddawać w wątpliwość zasadność przestrzegania zasad etykiety. Czy to możliwe, że w erze bezstresowego wychowania i rozluźnionych, nieformalnych relacji międzyludzkich dobre maniery są niczym więcej jak budzącym uśmiech politowania reliktem przeszłości, nic niewnoszącymi do dzisiejszego życia ozdobnikami?

W poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie obejrzałem ponownie wszystkie opublikowane przeze mnie filmiki z pozycji adwokata diabła. Z tej perspektywy zobaczyłem wymuskanego pizdusia, który pod przykrywką tłumaczenia, czym różni się stół angielski od stołu francuskiego, karmi swoje ego pogardą dla tych wszystkich nieokrzesanych prostaków, którzy tej wiedzy nie posiadają. Ot, próżny przedstawiciel elit uczący ciemny lud, jak jeść bezę.

Pod tą pozornie pretensjonalną powłoką zauważyłem jednak coś jeszcze. W jednym z filmików zalecam, aby odchodząc na chwilę od stołu w restauracji (idąc na przykład do toalety), serwetkę zostawić nie na stole, a na siedzeniu, aby kelner wiedział, że do tego stołu wrócimy i nie należy jeszcze po nas sprzątać. W innym zwracam uwagę na to, że wychodząc przed czasem z wykładu bądź konferencji, pożegnać się tylko z osobami siedzącymi bezpośrednio po naszej lewej i prawej stronie, dzięki czemu nie zakłócimy przebiegu spotkania. Wchodząc do budynku w towarzystwie sędziwej kobiety, pójdziemy przed nią, aby otworzyć jej drzwi, jeżeli te otwierają się do wewnątrz, natomiast otworzymy je i pójdziemy za nią, jeżeli otwierają się na zewnątrz.

To wszystko robimy nie dla siebie, ale po to, aby osobom przebywającym w naszym towarzystwie było z nami dobrze. Ułatwiamy pracę kelnerowi, wykład prelegentowi, poruszanie się seniorce. Dobre maniery to zatem sztuka uprzejmości. Te małe, z pozoru trywialne gesty – jak przepuszczanie przy wchodzeniu do windy osób starszych czy dzwonienie do gospodarzy dzień po przyjęciu, aby podziękować za cudownie spędzony wieczór – czynią przebywanie w naszym towarzystwie przyjemnym, a odwzajemnione – dodają nam samym wiary w ludzką troskę o nas. „Uprzejmość” to warunek sine qua non bycia dżentelmenem. W czasach, gdy można kupić podziw, urodę, a nawet wykształcenie, wartości takie jak dobroć, honor i szacunek – a nie zasobność portfela – pozostają najwyższymi wyznacznikami mężczyzny z klasą; subtelnym kodem społecznym, za pomocą którego osoby na poziomie odnajdują się nawzajem na bezkresie społecznej bylejakości i towarzyskiego tumiwisizmu.

Skoro powiedzenie bariście „dziękuję” jest pożądanym zachowaniem, to dlaczego bardziej wyszukane maniery i zasady etykiety miałyby być pretensjonalne?… A nawet jeśli, to gdzie postawić granicę między uprzejmością a śmiesznością? Kodeks dobrych manier szczegółowo to określa. Wystarczy się z nim zapoznać.