Z Gabrielą Muskałą, aktorką, scenarzystką, reżyserką, rozmawia Katarzyna Mazur.
Jesteś świeżo po pokazach swojego reżyserskiego debiutu, filmu „Błazny”, na 39 Warszawskim Festiwalu Filmowym. Nie miałaś obaw, że film będzie za bardzo środowiskowy? Poruszasz w nim w dużej mierze kwestie związane z aktorstwem.
Miałam takie obawy – aż do pierwszych pokazów. Wyleczył mnie z nich feedback, jaki dostałam od ludzi kompletnie niezwiązanych z branżą. Mówili, że film trzyma w napięciu do samego końca, że przybliża nieznany im dotąd temat, że bardzo porusza. A mnie wzruszały reakcje sali podczas pokazów na WFF. Była absolutna cisza, pewien rodzaj zamrożenia, skupienia. Widzowie nie wstawali z miejsc do końca napisów. Spotkałam się z wieloma ciekawymi opiniami, film jest różnie odczytywany przez jego niejednoznaczne zakończenie. To bardzo dobrze. Takie było moje założenie, żeby jedni myśleli: ta historia wydarzyła się naprawdę, a inni, że to był tylko egzamin w szkole filmowej.
Ja miałam poczucie, że choć historia rozgrywa się w określonym środowisku, to jest uniwersalna. Dotyka kwestii związanych z dojrzewaniem, z emocjami, uczuciami, przyjaźnią. Dotyka życia po prostu.
Zgadza się. Aktorzy, mimo że przez większość czasu przeżywają nie swoje życiorysy, mają też, a może przede wszystkim, po prostu własne życie. „Błazny” w warstwie fabularnej to opowieść o młodych aktorach, którzy kończą szkołę i wchodzą w zawodowy świat. Ale dla mnie to przede wszystkim film o aktorstwie, o tej cienkiej linii pomiędzy rzeczywistością a kreacją, prawdą a udawaniem. I próbą odpowiedzi na pytanie, jak daleko aktorzy mogą przesunąć swoje własne granice, by być postacią, a nie ją odgrywać. I co jest uczciwsze: utożsamienie się z bohaterem/bohaterką, która zaczyna nami rządzić, czy też czysta technika aktorska, która stwarza iluzję prawdy, pozwalając nam bezpiecznie odegrać rolę, a widzowi do reszty się oszukać? W moim filmie młody aktor dotyka prawdy postaci w brutalny, ostateczny sposób. Choć to zdarzenie ma wymiar symboliczny, dla niektórych widzów do końca pozostaje prawdziwe, nie chcą, by było czymś innym niż faktem. Ta potrzeba osadzenia zdarzeń w wymiarze rzeczywistym jest bardzo ciekawa, jest bardzo ludzka.
Co dzieje się, kiedy już tej prawdy o postaci się dotknie?
Można iść dalej ze swoim bohaterem/bohaterką, do widza, pokłonić się i opowiedzieć jego/jej historię. W „Błaznach” główny bohater pod koniec filmu, przyznając się do tego, co zrobił, tak naprawdę przyznaje, że jest taki, jaki jest, ze wszystkim, co w nim dobre, ze wszystkim, co w nim jest złe. Bo jednocześnie są w nim rzeczy urocze i szlachetne oraz brzydkie i żałosne. Wierzę, że dopiero przyznając się do całego pakietu swoich ludzkich cech, można być pełnokrwistym aktorem.
Mnie poruszyła scena, w której naprzeciw siebie stoją dwie młode dziewczyny w bieliźnie, a reżyser zmusza je do mówienia o sobie wzajemnie złych rzeczy, oceny fizyczności. Cierpiałam razem z bohaterkami.
Tak, bo to też jest film o przekraczaniu granic – w emocjach, w relacjach. Profesorowie stosowali w pracy ze studentami różne, często mocno dyskusyjne metody. Ta, którą pokazuję w filmie, ma nawet konkretną nazwę i została ponoć stworzona przez znanego amerykańskiego nauczyciela aktorstwa.
Czemu ma to służyć?
W idei – poznaniu siebie. Ale według mnie to metoda, która tylko obciąża i zamyka, a nie uskrzydla. Wpędza w kompleksy, niskie poczucie własnej wartości. Żeby otworzyć aktorkę/aktora, trzeba spędzić z nim bardzo dużo czasu, poznać go. Trzeba uważności, czułości, stworzenia bezpiecznej przestrzeni. To nie jest proste, to wymaga czasu, wymaga pracy, pasji, ciekawości dla drugiego człowieka. Łatwiej krzyknąć, obrazić kogoś, nie znając często nawet jego imienia, czy zrobić „ćwiczenie”, które doprowadzi do łez. Efekty będą, emocje się pojawią, ale to droga na skróty. Pamiętajmy, że ci młodzi ludzie przychodzą do szkoły filmowej ze swoimi traumami, ranami. Rozdrapywanie ich, brutalnie i bez szacunku, jest czymś bardzo szkodliwym.
Jednak abstrahując od dyskusyjnych metod niektórych reżyserek, reżyserów, profesorów, profesorek, trzeba jasno powiedzieć, że aktorstwo samo w sobie jest zawodem autoprzemocowym. Dlatego tym bardziej wrażliwość aktorów należy chronić, a nie jej bezrefleksyjnie używać. Nie zagramy weterana wojennego, który widział na własne oczy śmierć swoich bliskich, a sam musiał zastrzelić ileś osób, dopóki nie obciążymy się tymi obrazami i przynajmniej nie uwierzymy, że mogliśmy tego doświadczyć. Żeby nie zwariować, powinniśmy oczywiście umieć postawić sobie granice prywatnego zaangażowania w dramaty postaci, ale też przy tym uwierzyć, że jako bohaterowie jesteśmy tego dramatu częścią. Musimy obciążyć się emocjami bohatera/bohaterki, wejść w ich buty. Nie da się zagrać doświadczenia śmierci bliskiej osoby czystą techniką. Może ktoś potrafi, ja na pewno nie.
Z jakim przygotowaniem do tego, z czym będą się mierzyć, wykonując ten zawód, młodzi ludzie wychodzą ze szkoły? Pytam choćby o to, czy są gotowi na ocenę, na krytykę, czy wręcz krytykanctwo, ze strony np. internautów? Na to, że zamiast o tym, jak grali, będzie się pisało o tym, jak wyglądali?
Takie zjawiska jak bezkarne, często chamskie komentarze, czy artykuły w sieci, gdzie twój życiowy sukces zostaje sprowadzony do tego, czyją jesteś partnerką i jak wyglądałaś, kiedy paparazzi przyłapali cię na zakupach, to osobny temat – tu na pewno przydaje się tzw. skóra słonia, która jest niezbędna artystom, by mogli chronić w niej swoją „wrażliwość motyla”. Ale nie rozwijajmy tego tematu. Myślę, że dziś młode pokolenie jest lepiej przygotowane do wyjścia ze szkoły w świat, niż było moje pokolenie trzydzieści lat temu. Oni są odporniejsi, świadomi i silniejsi. My byliśmy dużo bardziej zamknięci w stosunku do siebie nawzajem. Nieufni. Kiedy dziesięć lat temu zaczynałam pracę ze studentami, miałam swoje na temat młodego pokolenia wyobrażenia. Myślałam, że będą siedzieli z nosami w komórkach, będą się spóźniali, albo nie będą przychodzili na zajęcia wcale. A oni okazali się cudownymi ludźmi. Wrażliwymi, ale też przedsiębiorczymi, świadomymi tego, co się dzieje wokół nich. Nas uczono, że mamy być gotowi i skromnie czekać na role. Dziś młodzi ludzie nie czekają. Działają, sami produkują spektakle, kręcą filmy, stają do castingów, a nawet zakładają agencje aktorskie. Ja miałam intuicję w tej materii – od początku swojej zawodowej ścieżki walczyłam o niezależność. Patrzyłam na moich kolegów i widziałam, jak często to czekanie smutno się kończy. Ja tak nie chciałam. Mimo że jestem aktorską szczęściarą i w całym moim zawodowym życiu nie czekałam na tzw. telefon. Ale poczucie niezależności było mi potrzebne, bo ono daje siłę.
Jak przekłada się owa otwartość i odwaga na relacje na linii profesorowie – studenci? Jakiś czas temu temat ten był mocno medialny.
Na swojej drodze spotykamy różnych ludzi, którzy w pracy z innymi stosują różne metody. Jedne są uskrzydlające, inne koślawe. Jesteśmy tylko ludźmi. Ale pewne zjawiska nie mogą mieć miejsca. Po głośnych wydarzeniach sprzed trzech lat profesorowie i reżyserzy bardzo uważają, żeby nie przekraczać granic tych, których kształtują, dla których są przewodnikami. Zaś studenci mają odwagę, żeby mówić: ja sobie tego nie życzę i proszę tak mnie nie traktować. To jest dobre, to jest zdrowe. Dla mnie drogą do równowagi w relacjach profesorowie – studenci czy reżyserzy – aktorzy zawsze jest partnerstwo, jednak przy wzajemnym szacunku i poszanowaniu wieku, statusu i przypisanych nam w danej relacji ról. Profesorom należy się szacunek, ale z drugiej strony nie można ktoś obrażać i poniżać tylko dlatego, że jest młodym człowiekiem bez dorobku, który dopiero wchodzi w ten zawód. Tylko widząc się nawzajem, słuchając i wspierając, jesteśmy w stanie budować razem fantastyczne rzeczy.
Jako studentka, młoda dziewczyna, miałaś odwagę mówić, że czegoś nie chcesz, że coś Ci przeszkadza?
Nie bardzo. W ogóle miałam problem w wyrażaniu swoich potrzeb. Dotarcie do momentu, w którym potrafisz powiedzieć „nie” – bez lęku, że komuś tym sprawisz przykrość, a ze zdrowym poczuciem, że to ty w swoich decyzjach jesteś najważniejsza – to niezwykle mozolny proces. Długo nie umiałam mówić „nie”. Długo nie umiałam krzyczeć. Nawet wtedy, kiedy dostałam się już do szkoły aktorskiej. Mój cieniutki, uległy, dziecięcy głosik był największym kompleksem, z jakim borykałam się w pierwszych latach pracy aktorskiej. Kiedy będąc na drugim roku studiów, wygrałam casting na tytułową Anię w musicalu „Ania z Zielonego Wzgórza” w Teatrze Powszechnym w Łodzi, reżyser Maciej Korwin podczas prób mówił do mnie: „Gabrysiu pięknie grasz, ale słychać cię tylko do trzeciego rzędu”. Ten głos otworzył mi się wreszcie, dzięki praktyce, ćwiczeniom. Zadziwiające, że o ile ja jako człowiek, dziewczyna, kobieta, miałam w młodości zaniżone poczucie własnej wartości. o tyle ja jako aktorka nie miałam z tym problemu. Od początku swojej drogi czułam i wiedziałam, że to, co robię, ma wartość. Nigdy nie wstydziłam się, że np. w pracy nad rolą, podczas prób, coś mi nie wychodzi, jest nieprawdziwe, czy nawet żałosne, bo wiedziałam, że na tym etapie tworzenia mogę sobie na to pozwolić. Zawsze miałam poczucie własnej wartości jako aktorka. Po jakimś czasie już potrafiłam odmawiać ról, mimo wspomnianego braku asertywności – gdyż bardziej niż ta odmowa paraliżowała mnie świadomość, że miałabym zagrać rolę, która mnie nie interesuje i całą sobą nie chcę się z nią mierzyć, ponieważ jest nieciekawa albo już taką grałam, albo jest po prostu źle napisana, bo też od początku byłam wyczulona na słowo.
À propos czułości na słowo: piszesz scenariusze, piszesz dziennik. Co Ci to pisanie daje?
Zaczęłam pisać dziennik, kiedy miałam 15 lat. Czułam, że szkoda, by uleciało to, co przeżywam. Coś fascynującego działo się danego dnia, jeszcze bardziej fascynujące rzeczy działy się równolegle w mojej głowie, ale kolejny dzień przynosił nowe zdarzenia, ciekawe rzeczy podsuwała wyobraźnia… I nie mogłam sobie przypomnieć, co robiłam wczoraj, choć to było przecież tak ciekawe. Nie pamiętałam, o czym myślałam, a przecież miałam tak odkrywczą myśl. I postanowiłam pisać. Pisanie pomaga mi pamiętać, poza tym wiem, że życie zapisane nie umrze wraz ze mną. Pamiętam, że po pół roku od rozpoczęcia pisania w dzienniku zauważyłam, że łatwiej pisze mi się wypracowania, że polepszył mi się język, że łatwiej przelewam myśli na papier. Po latach przestałam pisać tylko do szuflady, zaczęłam pisać sztuki razem z moją siostrą, teraz też piszę własne scenariusze, reżyseruję.
Jak wychodzą Ci kolaboracje artystyczne z ludźmi, których prywatnie znasz, lubisz i cenisz?
Bardzo różnie. Czasami, kiedy pracujesz z kimś bliskim, nie trzeba nawet wielu słów, by przekazać myśli. Ma się wspólne wspomnienia, podobne inspiracje, podobne poczucie humoru, przeżycia. Ale z drugiej strony, kiedy jakieś emocje z tych wspólnych przeżyć biorą górę, to do tej pracy zaczyna się wdzierać toksyna. Czasem zdrowo jest spotkać się na wspólnej twórczej drodze z kimś zupełnie obcym, nowym, z kim nie ma się żadnych wspomnień. Pracowałam z twórcami, z którymi wcześniej prywatnie bardzo się lubiliśmy, i okazywało się, że wspólna praca nas podzieliła, i z takimi, którzy byli mi kompletnie obcy, a nagle w czasie pierwszego dnia zdjęciowego czy pierwszej próby w teatrze łapaliśmy flow i lecieliśmy na twórczych skrzydłach cudownego porozumienia aż do premiery. Nad „Błaznami” pracowałam ze studentami, z którymi przez kilka lat wcześniej miałam zajęcia. Doskonale ich znałam i to było dla tej współpracy bardzo pozytywne. Wiedziałam, kto jest jaki i czego potrzebuję, by go uruchomić do roli bez szkody dla jego psychiki. Wszyscy mi się pięknie otworzyli na planie. Wspaniale zagrali.
Jak z dzisiejszej perspektywy oceniasz swoje wyobrażenia o tym, jak Ci będzie z tej drugiej strony kamery?
Już mam kolejne pomysły na filmy – taka jest moja odpowiedź (śmiech). Tryptyk o aktorstwie. To temat rzeka. Bardzo mój. Żaden reżyser, który nie był aktorem, nie wie o tej materii tyle, co ja. Z kolei ja, jako aktorka, zawsze myślałam: oni to mają fajnie, ci reżyserzy. My trujemy się emocjami, wypruwamy flaki, a oni siedzą sobie przy stoliku z egzemplarzem i kawką w ręku i sterują nami: „Trochę mniej płacz, Gabrysia, kiedy wychodzisz z prawej, i potem już z tą histerią lecisz środkiem, ale pamiętaj, jak dostaniesz w twarz, to stajesz w stuporze i tylko ci łzy lecą po twarzy, najlepiej jedna, tak powoli”. Jak stanęłam po tej drugiej stronie rampy, a potem kamery, zrozumiałam, że reżyseria to dużo więcej, to ogromna odpowiedzialność. Reżyser musi ogarnąć całokształt, nie tylko – tak jak aktorzy – swoją rolę. Jestem odpowiedzialna za wszystkich aktorów, za całą siatkę ich relacji, za zachowanie dramaturgii sztuki czy scenariusza, a na scenie i na planie, poza realizacją scen muszę zaakceptować tysiące pomysłów współtwórców, odpowiedzialnych za zdjęcia, scenografię, make-up, kostiumy itd. W filmie dodatkowo, po zdjęciach, kiedy dla aktorów praca się kończy, dla mnie zaczyna się dopiero postprodukcja, czyli budowanie z tych klocków konstrukcji – montaż, udźwiękowienie, koloryzacja… Nad tym wszystkim też muszę panować – każda decyzja niesie ze sobą morze działań, których później nie można odwrócić, bo za tym idą pieniądze. To wszystko jest wspaniałe, ale bardzo czasochłonne i energochłonne.
Co jest nagrodą za ten trud? Tak aktorski, jak i reżyserski?
Nagród jest wiele. Pierwsza i najważniejsza to to, co zostawiam w ludziach. Ten widok, jak siedzą, jak słuchają, jak śmieją się, jak dają się zaskoczyć, przerazić, wzruszyć. Jak zostają z wypiekami na twarzach do samego końca, jakby ich do tych foteli wcisnęło. Dlatego tak kocham ten zawód, bo mogę niemal dotknąć wrażliwości widzów i zawsze to jest niezwykłe doznanie. Kiedy widzę, jak ludzie przeżywają historie, które im przedstawiamy, a po seansie czy spektaklu zaczynają się dyskusje, bo przenoszą to, co zobaczyli, na własne życie – to jest największa nagroda. To mnie napędza, uskrzydla. Nagrodą jest również zawsze pozytywna opinia krytyków, też przecież widzów, ale tych, którzy oglądają nas profesjonalnie i oceniają nasz zawodowy warsztat. Mądra recenzja, w której krytyk czy krytyczka odkryją i nazwą coś, co ja w swojej sztuce, filmie, czy w swojej grze czułam tylko intuicyjnie, to też jest nagroda. Kolejna rzecz to same nagrody. Jestem w tej materii szczęściarą – ktoś kiedyś napisał, że mam ich więcej niż ról na koncie (śmiech). Ustawiam je wysoko na półkach, żeby nie przeszkadzały, bez lęku, że mi przewrócą w głowie. Ale czasami, ścierając kurze, patrzę sobie na nie z sentymentem, bo każda przypomina mi drogę, jaką przebyłam do tego miłego momentu wyróżnienia. Ostatnia nagroda – dla mnie szczególnie ważna – to jest to, co każda z tych ról zostawia we mnie samej.
Co to dokładnie znaczy?
„Aktorzy przynoszą 50 proc. bohaterów ze sobą” – powiedział kiedyś Wojciech Marczewski. To jest prawda. Grając role, szukamy ich w sobie, budując je, czerpiemy z siebie. Dlatego bardzo uważam, jakie role przyjmuję. Z niektórymi nie chcę się bratać poza sceną czy planem, bo mi z nimi osobiście nie po drodze. Są też takie, których po prostu nie przyjmuję. Myślę, że nie muszę grać wszystkiego, nawet jeśli to jest dobrze napisany materiał. Zrobiłam wyjątek dla Doroty w serialu „Skazana”. To postać, której bym nie chciała spotkać w życiu, i od początku wiedziałam, że pracując nad nią, dla własnej higieny, nie będę szukała jej w sobie. Jednak zawodowo był to tak atrakcyjny materiał, że zdecydowałam się podjąć to wyzwanie. Musiałam ją zbudować z całkowicie innych zasobów, z inspiracji zewnętrznych i to był bardzo ciekawy, zupełnie nowy dla mnie rodzaj pracy. Gram Dorotę i lubię bawić się jej psychopatyczną naturą, jednak po zdjęciach szybko wyrzucam ją z siebie i żegnam się bez sentymentu. Każda rola coś w nas zostawia, coś zmienia, nawet jeśli tylko w wymiarze zawodowym. To jest niebagatelna wartość.
Dołączyłaś do ekipy „Skazanej” w trzecim sezonie serialu. Nie miałaś obaw, że oni już są tam zgrani i będziesz się musiała dopasować?
Wręcz przeciwnie. Kiedy dostałam propozycję, natychmiast nadrobiłam zaległości i obejrzałam dwa poprzednie sezony. Poza wspaniałą Agatą Kuleszą, z którą spotykałyśmy się już w pracy wielokrotnie, odkryłam tu mnóstwo nowych, ciekawych nazwisk. Wcześniej poznałam już Olę Adamską, grałyśmy razem w serialu „Królestwo kobiet”. To fantastyczna aktorka, wiedziałam, że czeka ją kariera, że przyjdzie na nią ten właściwy moment. Ma talent, zasługuje na to. W „Skazanej” jest cała plejada aktorek, których nazwiska wcześniej nie były znane, a które pokazały w tym serialu niezwykłą charyzmę, siłę aktorską, umiejętności, prawdę. Aktorów oczywiście również, ale prym wiodą tu aktorki. Zaletą tego serialu jest m.in. to, że odkrył tak dużo nowych, fenomenalnych talentów aktorskich, nowych nazwisk, nowych twarzy. To mnie niesamowicie cieszy, to jest właśnie ta nieprzewidywalność naszego zawodu. Zawsze rośnie serce, jak widać, że ktoś, kto długo nie mógł zaistnieć, nagle dostał szansę i po prostu frunie. Tylko życzę mu wtedy po cichu, żeby go ta sława
nie pokonała, żeby został takim człowiekiem, jakim był, zanim wszedł w ten sukces, by potrafił ochronić w tym wszystkim siebie. To w tym zawodzie wydaje mi się najważniejsze.
Na koniec – dlaczego „Błazny”?
No właśnie. Długo nie miałam pomysłu na tytuł. Różne chodziły mi po głowie, ale żaden nie zostawał na długo. Pamiętam, jak siedziałam w Łodzi w studio Toya nad udźwiękowieniem filmu i zadzwoniła moja producentka Agata Golańska, która właśnie zgłaszała film na festiwal. Zapytała: „Gabrysia, jaki tytuł?”. Wtedy spojrzałam na ekran i zatrzymany kadr – obrazek z głównym bohaterem, który wchodzi na imprezę w czapce błazna. Ostatnim utworem w filmie, do którego muzykę, podobnie jak do całego filmu skomponował Zbyszek Zamachowski, jest piosenka do słów Wyspiańskiego, której refren brzmi: To nie są błazny, chociaż błaznów miano, oklaskiem darząc, w oczy im rzucano, lecz ludzie, których na to powołano, by biorąc na się maskę i udanie, mówili prawdy wiecznej przykazanie. Na co stać kogo, tajemnic tych sięga; wieczna w tem siła, groza i potęga.
Te słowa to kwintesencja zawodu aktora. Wielokrotnie słyszałam opinie ludzi, którzy o aktorstwie nie mają pojęcia: wy to macie super – się powygłupiacie, potańczycie, pośpiewacie i do kasy. Nazywa się nas pejoratywnie komediantami, aktorzynami, fircykami, błaznami. Gdy tę czapkę błazna zobaczyłam, skojarzyłam piosenkę, to już wiedziałam, że mam tytuł – à rebours. I są „Błazny”.