WywiadyRzeźba lubi dotyk 

Rzeźba lubi dotyk 

Z Piotrem Michnikowskim, artystą rzeźbiarzem, twórcą, który sięga po różne formy artystycznego wyrazu, rozmawia Katarzyna Mazur.

Dlaczego właśnie rzeźba stała się Pana pierwszym wyborem, jeśli chodzi o wyraz artystyczny?

Marzyłem o tym od dziecka. Stwierdziłem, że będę rzeźbiarzem, kiedy miałem 6 lat. Pamiętam, jak z zachwytem oglądałem zdjęcia ołtarza Wita Stwosza w albumie, który miała moja babcia. Zawsze, kiedy u niej byłem, przeglądałem te zdjęcia i nie mogłem się oderwać.

Jakie kroki Pan czynił, żeby nim zostać?

Wszystkich nie pamiętam. (śmiech) Z plasteliny lepiłem od małego. Ludziki z kasztanów wyjątkowo dobrze mi wychodziły. Miałem zdolności manualne, sprawiało mi ogromną frajdę, kiedy coś udawało mi się stworzyć.

Jak Pan wspomina okres studiów? Spotykając się z różnymi artystami, słyszę, że albo studia zniszczyły ich pasję, albo pozwoliły na ich realizację.

Miałem szczęście spotkać znakomitych, bardzo ciekawych profesorów. Zacząłem studia na Wydziale Wzornictwa Przemysłowego. Jako młody człowiek uważałem, że sztuka powinna być użytkowa, służyć ludziom. Gdzieś w okolicach drugiego roku studiów zorientowałem się, że ten zawód w tamtych czasach, bo to były lata osiemdziesiąte, nie miał żadnej przyszłości w Polsce. Mogłem co najwyżej trafić do jakiegoś zakładu i tworzyć wspaniałe projekty, które nigdy nie doczekałyby się realizacji. Co więcej, niektórzy wykładowcy mówili o tym wprost. Ponieważ na wydziale mieliśmy zajęcia z rzeźby z prof. Krystianem Jarnuszkiewiczem, a jego brat, Jerzy Jarnuszkiewicz, prowadził pracownię na wydziale rzeźby, ja i dwoje moich przyjaciół zdecydowaliśmy, że zmieniamy wydział. Na moją ukochaną Rzeźbę. Spotkałem tam wielu znakomitych wykładowców i artystów. To duża frajda. Jednak były też minusy. System edukacji był – i wciąż jest – mocno niedoskonały.

Pochodzi Pan z rodziny artystycznej, mówi o przekonaniu od dziecka, że sztuka to Pana droga. Nie miał Pan takich momentów, patrząc na to, jak funkcjonował Pana dom, że może fajnie byłoby bardziej przyziemnie, mniej artystycznie?

Tylko z powodów ekonomicznych. Tworzenie sztuki zajmuje tak naprawdę cały czas, non stop się o tym myśli, jest się w pracy. Nawet jak się leży i pozornie nic nie robi, głowa cały czas pracuje. Zahacza o różne koncepcje, tematy, wyobrażenia, wzrok łapie obrazy, zatrzymuje się na pięknych i ciekawych rzeczach. A kiedy trzeba solidnie popracować, np. robi się na zamówienie jakiś odlew z brązu, który musi być zrealizowany w terminie, trzeba być temu całkowicie oddanym. To jest praca non stop, czasem zarwane noce. W takich sytuacjach zdarza mi się myśleć, że byłoby fajnie pójść na ósmą do pracy, wrócić o siedemnastej, mieć wszystko w nosie, leżeć w łóżku i oglądać telewizję. Lecz tak naprawdę nie wyobrażam sobie innego zajęcia. Może tylko muzykę, ale to też coś, czym się żyje non stop.

Wspomniał Pan o kwestiach ekonomicznych. Co się musi zdarzyć w życiu artysty, żeby mógł żyć godnie ze sztuki?

Nie mam na to recepty. Zwłaszcza w obecnej nie najlepszej ogólnoświatowej sytuacji ekonomicznej. Artyście czasem pomaga mecenas, dobry marszand, kolekcjoner. Jedyne, co mogę zasugerować, to rzetelna praca i robienie naprawdę dobrej sztuki, bo to prędzej czy później zaowocuje, przyniesie efekt.

Powiedział Pan, że praca zajmuje cały czas i przestrzeń w głowie. Ale to też bycie samemu ze sobą, ze swoim dziełem, myślami. Lubi Pan ten stan?

Bardzo lubię. Sam ze sobą nigdy się nie nudzę. Prowadzę dialog wewnętrzny, często bardzo śmieszny. Mam mnóstwo pomysłów, w mojej głowie cały czas coś się dzieje. Nawet jeżeli jestem z kimś, jeśli jestem w gronie przyjaciół, to zawsze w tle, w głowie, coś mi się rodzi. Na „drugim kanale” cały czas coś gra. Są dwie koncepcje. Jedni mówią, że to jest taki zawód, w którym się jest 24 godziny w pracy, a inni mówią, że cały czas jest się na wakacjach. Obie wersje są do przyjęcia. (śmiech)

À propos wspomnianego braku deficytu pomysłów, co Pana inspiruje?

Wszystko. Życie jest fascynującym zdarzeniem i niezwykłym faktem. A my często, poprzez skupienie na różnych trudnościach, które się w życiu zdarzają, zapominamy o tym cudzie. Jest absolutnie czymś niezwykłym, że garstka różnych pierwiastków została zebrana w całość i może mówić, myśleć, czuć i należeć do mnie, np. to ciało, ta ręka. Inspiracja jest dosłownie wszędzie. Czyjeś spojrzenie na ulicy, uśmiech, jakieś wydarzenie, niekoniecznie dramatyczne. Ja się cieszę, jak piesek do mnie podchodzi i merda ogonem. Oglądanie żywej istoty w ruchu, który jest tak nieprawdopodobnie wdzięczny, może być pretekstem do tworzenia. Takich rzeczy jest mnóstwo wokół nas. Trzeba patrzeć, obserwować, mieć otwarte oczy, uszy, umysł. I pamiętać, że gdybyśmy nie istnieli, to tego wszystkiego by nie było. Bo tak naprawdę inspiracja pochodzi z wewnątrz nas.

fot.: Filip Błażejowski

O artystach krążą różne stereotypy. Między innymi taki, że żeby artysta stworzył dzieło życia, to musi być bardzo nieszczęśliwy.

Niektórzy artyści faktycznie uważają, że trzeba się np. mocno uchlać, żeby stworzyć genialne dzieło. Ja akurat jestem przeciwnikiem takich stereotypów. Nie lubię grzebać się w cierpieniu po to, żeby znaleźć jakieś światło. Ja po prostu to światło widzę wokół, w normalnych, codziennych sytuacjach. Oczywiście z cierpienia mogą powstać rzeczy chwytające za serce. Moment wzruszenia, kiedy ktoś to cierpienie pokonuje, czy jakoś z niego wychodzi, to jest zapewne poruszające. Mam do tego szacunek, ale to nie jest moje. Wolę czerpać radość, podkreślać ją i dawać. Chcę, żeby ludzie w zetknięciu z moją sztuką mieli fajne, miłe, dobre doznania.

Wspomniał Pan wcześniej o muzyce, tworzy Pan instrumenty.

Lata temu postanowiłem udoskonalić moją gitarę, w związku z czym ją rozebrałem i zbudowałem na nowo. Potem ona się zniszczyła, ale dotknąłem tej materii od strony technicznej. Zacząłem się zastanawiać nad tym, jakie to ma w ogóle związki z rzeźbą. Zadałem sobie pytanie, dlaczego kiedy słucham muzyki, mam ciarki na plecach, dlaczego aż tak do głębi mnie porusza, a jak patrzę na dzieło sztuki, na obraz, na rzeźbę, to zdarza się to bardzo rzadko. Wokół tych rozmyślań zbudowałem całą teorię. Fascynacja muzyką i dźwiękiem, który mogę wydobyć z tych przedmiotów, które tworzę, spowodowała, że zaczęło ich powstawać coraz więcej. Możliwość wydobycia brzmienia jest dla mnie ściśle związana z materią, a przecież rzeźba to materia. Istnieje w przestrzeni. Jest zbiorem atomów, które nieustannie wibrują. To jest coś, co jest związane z dotykiem: dłońmi jesteśmy w stanie odkryć kształt, poczuć go, poczuć bryłę i jej właściwości, jej piękno. Rzeźba lubi być dotykana. Dźwięk też nas dotyka. Jest falą mechaniczną i porusza naszą tkankę. Po prostu nasze ciało, atomy, z których jest zrobione, rezonuje w dźwięku.

W kontekście rezonowania – jak wygląda Pana relacja z odbiorcami sztuki? Jak to jest konfrontować coś, co wyszło z głębi serca i z potrzeby, z człowiekiem, który ma tylko zewnętrzny obrazek?

Mam tylko dobre doświadczenia. Nie spotkałem się nigdy z druzgocącą krytyką. Jeśli człowiek jest naprawdę szczery w tym, co robi, odbiorca to czuje, widzi i doceni. To jest coś, co wyniosłem z domu. Trzeba mówić prawdę, być rzetelnym. Między innymi dzięki temu nie muszę bać się oceny.