WywiadySzczęściarz

Szczęściarz

Z Januszem Chabiorem, aktorem, rozmawia Katarzyna Mazur.

Czym jest dla Ciebie męskość? 

To taki trochę temat oceanograficzny. To nie będzie o strumykach Mazowsza (śmiech). Jako chłopak rocznik ‘63… 

Bardzo dobry rocznik. 

Zdecydowanie, zaczęto w nim na przykład produkować Forda Mustanga. I męskość dla mnie to w pewnym sensie właśnie jazda Mustangiem. To element niezmienny na wszystkich etapach mojego życia. Inne zależały od wieku, momentu, sytuacji. W okolicach dwudziestki, mimo że czułem się mężczyzną, byłem jeszcze dzieciakiem. Mój syn urodził się, kiedy miałem 25 lat. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że nie byłem wtedy gotowy na potomka. Miałem pstro w głowie. To był czas intensywnego poszukiwania i zachłystywania się wszelkiego rodzaju zabawami, czas melanżu, próbowania, dotykania, gubienia się, popełniania błędów, wyciągania wniosków. Później było różnie. Od kilku miesięcy mam 60 lat. Bardzo to szybko minęło. Wewnętrznie tego nie czuję. To jest bardziej liczba niż mój obecny stan. 60-letni Chabior postrzega mężczyznę jako człowieka biorącego odpowiedzialność za to wszystko, co wokół niego jest. Przede wszystkim za rodzinę. 

fot.: Bartosz Maciejewski

Kaśka Nosowska w jednej ze swoich piosenek śpiewa: „Kiedy to się stało, że tak nas poturbował czas. Ledwie wczoraj na szaber szliśmy agrest rwać. Wisła, schodki, nad rzeką nas zastawał wschód. Zachodzimy. Styksem wolno płynie łódź…”. Masz poczucie, że coraz mniej przed tobą niż za tobą? 

Zależy, jaką filozofię przyjmę (śmiech). To wszystko, co było gdzieś tam z tyłu, składa się na mój tzw. bagaż doświadczeń. Wykorzystuję to w swojej pracy zawodowej jako aktor, w pracy artystycznej. Ale to nie istnieje w mojej świadomości. To jest swego rodzaju muzeum, w którym na półkach są poukładane dni, miesiące i dekady Chabiora, ale niespecjalnie tam chodzę, nie rozglądam się po tych artefaktach, nie odkurzam ich. Nie grzebię się w tym, jak to się mówi górnolotnie, swoim życiowym doświadczeniu. Tak samo jest, jeżeli chodzi o przyszłość. Nie zakładam siedmiomilowych butów wyobraźni, żeby sobie w nich pobiegać. Nie zastanawiam się, jak to będzie, jak będę miał 65, 70, 75 albo być może 95 lat. Nie dumam nad tym, kto dożyje i zaśpiewa mi sto lat. Staram się skupiać na tym, co dzisiaj. Z doświadczenia wiem, że wszelkie próby konstruowania przyszłości, tak samo jak i podróże w przeszłość, nie są dobre.

Czyli nie masz szczegółowego scenariusza na najbliższe 40 lat życia?

Ten scenariusz jest taki, że chciałbym przede wszystkim być zdrowy. A jeżeli w ciągu tych najbliższych 40 lat miałbym umrzeć, to chciałbym to po prostu zrobić w sposób szybki. Mój ojciec bardzo długo po wylewie dochodził do siebie. Raz było z nim lepiej, raz gorzej, ale cały czas jakby usychał. Napatrzyłem się na takie odchodzenie i nie chciałbym tego scenariusza powtarzać. Był człowiekiem bardzo aktywnym, społecznikiem, a nagle został przykuty do łóżka. Nie potrafił tego zaakceptować. Walczył, a efekty nie przychodziły. Był sfrustrowany. To trwało kilkanaście lat. Było wyczerpujące i dla niego, i dla całej rodziny. 

fot.: Bartosz Maciejewski

Mówisz, że chciałbyś być zdrowy. Co robisz w tym kierunku? 

(śmiech) Moje życie się trochę ustabilizowało ostatnio. Nie wypuszczam się na jakieś szalone melanże. Chociaż lubię w towarzystwie przyjaciół posiedzieć do rana. Nie, że przychodzi 22.00 i Chabior mówi: dziękuję, bierze swój jasiek i idzie się położyć, bo rano musi wstać. No, jeszcze jakoś tam mi siły dopisują. Oczywiście myślę, że każdy, kurde, facet powinien porobić parę skłonów i parę przysiadów, dwie pompki, żeby, jak to klasyk powiedział, w zdrowym ciele był zdrowy duch. Od czasu do czasu pościgam się delfinem w basenie. Oczy mi płoną od chloru, ale jakaś tam aktywność sportowa jest. Staram się, że tak powiem, uprawiać, używać, stosować. 

Co było potrzebne do tego, żebyś chciał się ustabilizować, ustatkować? Oprócz tego, że pojawiła się właściwa osoba, to i moment musiał być właściwy. 

Agatka pojawiła się w dość trudnym momencie. Moja kariera się świetnie rozwijała. Wszystko niby dobrze się działało, ale byłem samotny. Człowiek samotny czasami wykonuje gwałtowne ruchy w zmienianiu tego stanu samotności, a gwałtowne ruchy są niedobre. Jednak jestem szczęściarzem. We właściwym momencie pojawiła się właściwa osoba. Zresztą jest wiele momentów w moim życiu, kiedy o szczęściu można mówić. Przytoczę tu historię przywieszki, medalika z symbolem Wodnika, którą mam na szyi. Kupiłem ją w latach 90. w Londynie, kiedy pracowałem tam, żeby zarobić na kaloryfery do mojego nowego domu. Urodził się Nikodem. Trzeba było jakieś pieniądze zarobić, więc wyjechałem, pracowałem na Notting Hill w hotelu i podczas jednej z moich wędrówek po Londynie w oko wpadła mi ta właśnie zawieszka. Gubiłem ją kilkakrotnie, ale zawsze do mnie wracała. Najdłużej nie miałem jej jakieś pół roku. Pogodziłem się z tym, że straciłem ją bezpowrotnie. Aż tu idąc w Sopocie po deptaku, zobaczyłem siedzące przy stoliku karki pijące piwo. I coś mi błysnęło. Zawróciłem i zobaczyłem, że jeden z nich ma na łańcuchu moją zawieszkę. Bylem pewien, że to ona, to nie była jakaś seryjna produkcja. Podszedłem i mówię: „Słuchaj, przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałem się zapytać, czy to, co masz na szyi, czy to jest twoje, czy to znalazłeś?”. „O co chodzi?” – fuknął. To ja mówię: „Bo właśnie coś takiego zgubiłem”. Widzę, że nie podoba mu się to, że mu przeszkadzam i jeszcze pytam o to, co ma na szyi. Ale rzucił: „A gdzie to zgubiłeś?”. „No, w Zielonej Górze” – mówię. Popatrzył na mnie, zdjął zawieszkę i mówi: „Masz, znalazłem to w Zielonej Górze” (śmiech). Dwanaście albo dwadzieścia lat później z Agatą po ślubie pojechaliśmy nad Bałtyk do Jastarni. Tak sobie tam pląsamy, młodzi małżonkowie, po falach się ganiamy. I nagle Agatka mówi: „Januszek”, jejku, masz rozdarty łańcuszek. No i znowu nie mam tej przywieszki. Pół plaży się zbiegło, pomagało mi szukać, ale po 15 minutach wszystkim się jajka w tym Bałtyku pokurczyły i wyszli. Zostałem sam. Tłumaczyłem sobie: „Chabior, musisz się pogodzić z tym, że już tej przywieszki nie znajdziesz”. Wróciłem na kocyk zasmucony. Ale nie, kurde, po prostu ja ją muszę znaleźć, stwierdziłem jednak. Wlazłem do morza i zacząłem nurkować. Raz, drugi. Za trzecim coś błysnęło. Mój Wodnik! No, szczęściarz ze mnie (śmiech).

fot.: Bartosz Maciejewski

Jeżeli chodzi o kobiety w twoim życiu, Agata jest teraz najważniejsza. Ale jak budowały Cię kobiety? Jaki miały wpływ na Twoje życie? 
To ile stron będzie miał ten wywiad? (śmiech) 

Nie musimy się ograniczać… 

Na pewno bardzo ważną kobietą w moim życiu jest moja mama. Moim zdaniem jest kobietą bardzo odważną, dzielną. Zaraziła mnie tym, jak i specyficznym poczuciem humoru. Dała mi wolność. Biegałem całymi dniami z kluczem na szyi, moi rodzice ciężko pracowali, w domu się nie przelewało. Nikt o mnie nie drżał, ale też czasy były inne, świadomość zagrożeń mniejsza. Ta wolność dotyczyła nie tylko biegania po ulicach i piwnicach. Kiedy miałem 10 lat, spodobało mi się żeglarstwo. Zaczynałem od malutkich żaglówek, potem pływałem na coraz większych, aż w końcu wyczynowo uprawiałem żeglarstwo. Żeby dojechać do tego jeziora, na którym ćwiczyłem, musiałem przemierzyć jakieś 10 kilometrów. Miałem składak, który dostałem na komunię. Rano na nim wyjeżdżałem, w nocy po treningach wracałem. Nigdy nie było z tym problemu. Rodzice dawali mi dużo przestrzeni. Wręcz zachęcali, jeśli chciałem czegoś spróbować, nie ograniczali. Nie byłem łatwym dzieckiem, ale oni to akceptowali, szanowali moje wybory. Swoboda, którą dostałem w życiu i zaufanie do mnie, zbudowały Chabiora, którym dziś jestem. Rodzice znosili moje bunty, trzaskanie drzwiami, nie było karania pasem czy obrażania się nie wiadomo na jak długo. U nas wszystko tak samo, jak szybko wybuchało, tak samo szybko gasło. Mama dawała mi możliwość popełniania błędów i wyciągania z nich wniosków, za co jestem jej bardzo wdzięczny. Dziś jest trochę schorowana, bardzo długo opiekowała się tatą, to był duży wysiłek fizyczny. My z bratem studiowaliśmy, nie zawsze mogliśmy być w domu. Mama była z ojcem cały czas. Mimo tego wysiłku, niewątpliwego zmęczenia, ma niesamowite poczucie humoru. To kobieta numer 1. Później były inne. Chabior szukał. Czasami Chabiorowi nie odpowiadały pewne związki, a czasami kobietom nie odpowiadały związki z Chabiorem. Długo czekałem, do 56 roku życia, na tę właściwą kobietę. Trochę his-torii przeskoczyłem, ale matki są najważniejsze (śmiech).

fot.: Bartosz Maciejewski

Matki są najważniejsze, ale ojcowie też są ważni. Jak siebie widzisz jako ojca? Coś wziąłeś ze swoich rodziców? Dałeś swojemu synowi przestrzeń, czy jednak szedłeś zupełnie własną ścieżką?

W ojcostwie, rodzicielstwie, niesamowite są dla mnie geny. Od tego się nie ucieknie. Nie chodzi nawet o jakieś fizyczne podobieństwo, ale o pewną energię życiową. Patrząc na Nikodema, ja po prostu widziałem małego Janusza. Zachowującego się dokładnie tak samo, popełniającego te same błędy, szukającego, bardzo często nie wiedzącego, gdzie jest i czego chce, ale starającego się odnaleźć. Tak samo nam się poci nos, jak jemy ostre rzeczy, a uwielbiamy ostre. Mój ojciec też uwielbiał. 

À propos małego Janusza, kiedy on się w Tobie odzywa? Co cię rajcuje? 

Dlatego jakoś nie czuję swojego wieku, bo często tego małego Janusza znajduję. Na przykład na zakupach. W sklepie zawsze przeżywam trzy fazy. Pierwsza: Boże, trzeba będzie wejść np. do Ikei. Druga jest faza głupawy: zakładam żyrandol na głowę, rzucam się na łóżko i takie tam. Trzecia faza to totalne zmęczenie. Wtedy mówię: „Agata, jak nie wyjdziemy za 5 minut, to ja zwariuję”. Januszek jest też we wspomnianym wcześniej braku planowania. Nie umiem usiąść i dumać na przykład, gdzie pojedziemy za pół roku. Jak coś zobaczę, to tego natychmiast chcę. Spakowałbym torbę, plecak i już bym leciał. Nie lubię odkładać rzeczy na później, ponieważ o nich zapominam. Ja muszę robić tu i teraz. Jestem niecierpliwy. Lubię, żeby rzeczy działy się szybko. 

fot.: Bartosz Maciejewski

W pracy też? 

Zdecydowanie. Oczywiście w moim zawodzie jest się elementem zespołu ludzkiego, ale lubię szybko, sprawnie wykonać swoją robotę. Bez zbędnego pierdolenia, jak mawiał klasyk. Od razu widzę, kiedy ktoś po prostu nie wie, jak coś zrobić, a udaje, że wie. A może tak, a może siak, a może jeszcze inaczej. Doskonale wiem, że on po prostu tego nie przemyślał, że jest nieprzygotowany. To mnie irytuje, bo ja tracę w ten sposób swoją pierwotną energię artystyczną. To jest szczególnie ważne. Jak się robi trzydziesty dubel, to już wszyscy są tak znudzeni, to jest takie ciągnięcie gumy. Ja lubię pierwsze strzały, kiedy wszystko jeszcze jest takie nieogarnięte, kiedy dopiero się siebie w swojej roli poznaje. Po 30 ujęciu tego już nie ma, wszystko już wiadomo.


A Ty nie chcesz wiedzieć… 

À propos wiedzenia, co się wokół mnie dzieje, opowiem ci historię moich 60 urodzin. Muszę! Przeżyłem wkręt swojego życia. Kilka razy powtarzałem Agatce, że nie chcę żadnej imprezy z tej okazji. Powiedziała, że ok, rozumie. Ale jak się później okazało, już była od pół roku w procesie przygotowywania niespodzianki. W skrócie tylko powiem, że zorganizowała mi urodziny, a ja myślałam, że to będzie spektakl. Cała sala wypełniona w Teatrze Garnizon. W życiu mnie tak nikt nie wkręcił. W trakcie spektaklu na widowni były różne przeszkadzajki. Ja byłem coraz bardziej zirytowany, bo komuś się wysypały monety, ktoś jakąś awanturę robił. Przelało się, jak koleś w pierwszym rzędzie po raz trzeci odebrał telefon. Łukasz Simlat, który gra też w tym spektaklu, wystartował do niego, zrobił gościowi karczemną awanturę i zszedł ze sceny. Taka intensywność reakcji była mega hardkorowa. Chwilę później zaczęły strzelać jakieś konfetti, było sto lat, ja się nawet do tego sto lat przyłączyłem. W życiu bym nie pomyślał, że to są moje urodziny. Taką mi Agata zrobiła niespodziankę. To jest też historia o naszej szczególnej, fajnej relacji. Albo o tym, że nie rejestruję, co się wokół mnie dzieje. (śmiech) 

Powiedziałeś wcześniej o czymś, co mnie zawsze ciekawi z punktu widzenia moich rozmów z aktorami. Wyobrażam sobie, że artysta to egocentryk. Że gra na siebie. A tak naprawdę idziesz na plan i musisz grać z zespołem. Musisz się odnaleźć wśród ludzi o różnym temperamencie, o różnych oczekiwaniach i jeszcze wysłuchiwać reżysera. Jak to jest radzić sobie w takiej wielowątkowej, wieloosobowej grupie, równocześnie nie zapominając o sobie, o tym, co się samemu chce przekazać i zrobić?

Można powiedzieć, że chyba bardzo zawodowo podchodzę do aktorstwa, bo w życiu osobistym nie lubię tłumów. Lubię chwile z rodziną, z najbliższymi przyjaciółmi. Ale to jest wszystko do pogodzenia. Samotność na scenie miałem, kiedy dostałem propozycję z Please Stand up. To było takie tournée – siedemnaście występów po największych stadionach, halach w Polsce. Musiałem przygotować sobie 17-minutowy program i stanąć naprzeciwko, powiedzmy, 15 tysięcy ludzi. Wtedy poczułem się jak w jednoosobowym kajaku. Było super. Ale też nie mam problemu z pracą z ludźmi. Musi tylko być spełniony jeden warunek – muszę grać z fajnymi aktorami. Dlatego np. jak wybieram projekty teatralne, to takie, w których osobowo wszystko mi się zgadza. Przez lata pracy dorobiłem się jakiejś tam pozycji, więc nie muszę brać wszystkiego. Mogę wybierać projekty i często robię to przez perspektywę osób, z którymi będę pracował. Chyba nigdy bym się nie zgodził, mówię teraz o teatrze, pracować z ludźmi, których np. nie lubię, albo intuicyjnie mi coś nie pasuje. A mam dość dobrą intuicję. Nie oszukała mnie nigdy. Mówią, że to kobieca domena. Może mam jakiś pierwiastek kobiecy w sobie. Trochę inaczej jest w filmie. Często nie wiem, z kim będę grał, a muszę się już określić, czy w dany projekt wchodzę. Jednak film to jest krótkie spięcie. Jak jest fajna sztuka teatralna, to można nagrać parę ładnych lat. „Pozytywnych” zagraliśmy ponad 500 razy. A film to jest, powiedzmy, do miesiąca pracy, ostatni klaps i cześć, czołem. Nic już nie można zmienić, poprawić. Ludzie się rozchodzą. 

Zawodowo masz jeszcze jakieś niespełnione pragnienia? Gdzieś przeczytałam, że jeszcze amanta nie zagrałeś. 

(śmiech) Gdyby ktoś robił film o Aleksandrze Dobie, który w kajaku przepłynął Atlantyk, to chciałbym wcielić się w jego postać. Co prawda trochę jestem wyższy, ale to przecież nie problem, z którym bym sobie nie poradził.

fot.: Bartosz Maciejewski