WywiadyMoralność nie jest wyznaczana przez zasady, tylko przez miłość

Moralność nie jest wyznaczana przez zasady, tylko przez miłość

Z Igorem Brejdygantem, pisarzem, scenarzystą, reżyserem, fotografem, aktorem, rozmawia Katarzyna Mazur.

Pisarz, scenarzysta, reżyser, fotograf, aktor – trochę dużo.

Do tego mąż i ojciec dwójki dzieci. Faktycznie dużo tego. Nie wszystkie te rzeczy jednak dziś bym wymienił. Z upływem lat się przebranżawiam. Części rzeczy, które robiłem kiedyś, dziś już nie robię, robię za to nowe. Dziś powiedziałbym: pisarz, scenarzysta, reżyser czasami.

Która z tych profesji jest Panu najbliższa?

Ta, którą w danym momencie wykonuję. Teraz pewnie pisarstwo, bo jestem świeżo po premierze książki, pracuję nad kolejną. Ale czasem zdarzało się, że robiłem trzy rzeczy jednego dnia, więc musiałem trzy razy dziennie czuć się kimś innym. Rozdwojenie jaźni, roztrojenie nawet. Ale jak mnie zatrzymuje drogówka i pytają, czym się zajmuję, to po pierwsze nie wiem, dlaczego o to pytają, ale też nie wiem, co mam odpowiedzieć.


Pana artystyczna, zawodowa ścieżka to jest bardziej wybór, świadome decyzje czy przypadki, kroki, które stawiał Pan z pasji, chwilowego zauroczenia?

Wszystko po trochu plus tata. Dużo wziąłem z domu, wiele przeszło z ojca na syna, jak to mówią. Jedno to pasja, owszem. Lubię to, co robię, bardzo. Ale przypadki też były. Mam w ogóle takie podejście do życia, że niczego na nim, na sobie nie wymuszam. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale się nad tym nie zastanawiam. Są dwie szkoły. Jedna mówi, że trzeba dążyć do tego, do czego chce się dojść, za wszelką cenę. Tylko wówczas realizuje się plany. Druga mówi, że pewne rzeczy się wydarzają. Ta jest mi bliższa. Być może nigdy tak do końca nie wiedziałem, do czego chcę dojść, więc robię coś, coś mnie niesie? Z filmu, nad którym pracowałem, wykiełkowała powieść, potem się okazało, że po prostu umiem pisać i z tego ochoczo skorzystałem.


À propos pisania. Jest Pan świeżo po premierze „Spirali”. To kolejny Pana kryminał w krótkim czasie, a pracuje Pan już nad następnym. Jak to jest z płodnością literacką? Był taki moment, kiedy jeden z autorów był wręcz posądzany o to, że ktoś za niego pisze, bo to jest niemożliwe, żeby aż tak dużo tworzyć.

Nikt za niego nie pisze, zapewniam. Ja też piszę sam, choć dużo mniej niż autor, o którym pani mówi. Często jestem pytany o to, czy piszę, jak mam wenę. Nie wiem, co to jest wena. Po prostu idę codziennie do pracy – na kanapę, fotel u córki czy do biurka, zależy, gdzie jest akurat trochę przestrzeni, i piszę. Ileś muszę napisać, bo ileś muszę oddać. Matematyka jest nieubłagana. Ileś musi mieć to, co napiszę, znaków, więc muszę to podzielić przez ten okres, na jaki umówiłem się z wydawnictwem. To daje określony wynik, który muszę zrealizować. Oczywiście bywa, że piszę z ogromnym trudem i niezbyt dużo, a bywa, że pisze mi się lepiej i wtedy wychodzi więcej. Pewnie to jest ta wena. Gdybym tylko w nią celował, nie byłoby z tego chleba, a to jest dosyć kluczowe, bo ja z pisania żyję. Lubię to, ale nie robię tego dla rozrywki. To jest moja praca. Więc siadam i piszę. Albo powieść, albo scenariusz, albo na zmianę jedno i drugie.

Mówią, że lepsze jest wrogiem dobrego. Jak to jest z oddawaniem gotowej książki do wydawcy? Ma Pan czasem ochotę zawrócić i jeszcze coś poprawiać? Czy przychodzi taki moment, że ma Pan dość i kończy temat bez względu na wątpliwości?

Przychodzi taki moment, że już nie mam siły jeszcze raz tego, co napisałem, czytać i analizować. Na takim krótkim dystansie czasowym – od napisania do redakcji – nie przepadam za tym, co czytam. Inaczej jest po roku czy dwóch – czasem po dłuższym okresie zaglądam do swoich książek i stwierdzam, że nawet nieźle się je czyta. Jednak na początku jest trudno. Przed oddaniem książki do wydawcy robię dwie redakcje, przestawiam klocki, poprawiam błędy, interpunkcję, stylistykę, wszystko, co udaje mi się wychwycić. Potem nie mam już na to więcej siły, mimo że wiem, iż to jeszcze nie jest doskonałe, mogłoby być lepiej. Zresztą czasem coś poprawię, a za jakiś czas to czytam i stwierdzam, że lepiej było w pierwotnej wersji. Wiele  zależy od nastroju, dnia, od różnych czynników. 

Lubi Pan tworzonych przez siebie bohaterów?

Przeważnie tak. Oprócz tego, że oczywiście mam też bohaterów złych – taka specyfika literatury kryminalnej, gatunkowej. Za nimi nie przepadam. Nie jestem wielkim fanem zła, ale interesuje mnie to, dlaczego ktoś jest zły. Co wydarzyło się w jego życiu, co wpłynęło na to, że poszedł taką, a nie inną ścieżka? Ale nawet jak zrozumiem – choć człowieka do końca zrozumieć się nie da, a bohater to człowiek – to nie usprawiedliwiam. I i tak go nie lubię. Bo mógł pójść w lewo, a poszedł w prawo.


Główną bohaterką „Spirali” jest kobieta.

Tak, znowu.

Dlaczego znowu?

To jest moja siódma powieść. Pierwsza była męsko-damska, później było kilka kobiecych, potem był „Wiatr”, gdzie wróciłem do faceta, „Sieroty” to było rodzeństwo, ale wyrazistsza była kobieta czy, powiedzmy, dziewczyna i w „Spirali” znowu jest kobieta. Zdaje się, że jestem rozpoznawany jako niezły portrecista kobiet. Nawet dostałem taką laudację kiedyś od pani Małgorzaty Omilanowskiej, jak dostawałem nagrodę Paradowskiej na MFK, że doskonale sportretowałem kobietę. Jakoś mi to wychodzi.

Podobno lubi Pan kobiety i lubi je Pan pokazywać przez pryzmat ich odwagi, siły, sprawczości.

Lubię. A poza tym lubię też, jak jest kontrastowo czy w jakimś sensie zaskakująco. To, że jest silny facet, to jest jakby nihil novi. Natomiast jak mam płeć delikatną, która się okazuje bardzo mocna, mocniejsza od facetów, przynajmniej pod względem emocjonalnym czy psychicznym, to robi się ciekawie. To jest po prostu mniej oczywiste. Dodatkowo łatwiej mi się schować za kobietą. Bo przecież my, pisarze, piszemy o sobie w znacznym stopniu, przekazujemy bohaterom swoje przemyślenia, swoje cechy, emocje. Kiedy zatem bohaterką mojej opowieści jest kobieta, nikt nie pomyśli, że to ja.

Jaką kobietą jest bohaterka „Spirali”?

To są co najmniej dwie kobiety w jednej. Na początku jest dość, powiedziałbym, wycofana i przy mężu. Kiedy sytuacja się zaognia, a ona staje przed dramatem, nagle się okazuje, że drzemie w niej niesamowita siła fizyczna i psychiczna, i wszelaka. Kiedy zagrożone są jej dzieci, okazuje się, że jest lwicą. O ile dobrze znam relacje w lwim stadzie, to lew lwicy przeważnie nie podskoczy. I tak jest z bohaterką „Spirali”. Kulturowo jest osadzona w konserwatywnej, prawicowej, religijnej rodzinie, w której obowiązuje rodzaj patriarchatu. Ma swoje określone miejsce, rolę, choć nie ma w tym nic złego, nikt jej nie terroryzuje, niczego na niej nie wymusza. Po prostu taki jest ten układ. Jednak wydarzają się w jej życiu sytuacje, które sprawiają, że wszystko przewraca się do góry nogami, a wtedy w końcu ona idzie po swoje.

W zapowiedzi książki padają takie Pana słowa: „Spirala” to m.in. nowela o miłości w jej różnych kształtach i odmianach i o sile tolerancji, którą miłość potrafi wykrzesać nawet z najbardziej zatwardziałych konserwatystów. Wierzy Pan w to, że miłość faktycznie potrafi tak na nas wpływać?

Tak. Tylko nie mylmy konserwatystów z politykami obecnej prawicy, bo to nie ma ze sobą nic wspólnego. Mówiąc o konserwatystach, miałem na myśli profesora Chrzanowskiego na przykład. Teraz takich nie ma. Chodzi o pewien zestaw zasad, widzenie świata, a nie o populizm i wywożenie pieniędzy ciężarówką przez tylne drzwi. To są dwie różne rzeczy. Wierzę w to, że może być prawicowiec – bardzo uczciwy, prawy – jak sama nazwa wskazuje. Prawicowe poglądy nie wykluczają bycia prawym. Taki świat chciałbym widzieć, chociaż jestem trochę tym zmęczony, że po tej prawej stronie nie ma właściwie żadnego partnera do rozmowy. Ja jestem z ducha raczej pewnie po lewej stronie, jestem trochę centrowcem, centrolewicowcem, ale chciałbym móc pogadać z kimś, kto ma odmienne ode mnie poglądy, ale słucha i dyskutuje. A że nikogo takiego nie spotkałem w rzeczywistości, to sobie wymyśliłem bohatera. Z nim mogłem pogadać.

O czym sobie pogadaliście?

O miłości. I doszedłem do takiej konstatacji, że moralność nie jest wyznaczana przez zasady, tylko jest wyznaczana przez miłość. To miłość jest głównym azymutem dla moralności.

Poza książkami aktywnie pisze Pan scenariusze. Woli je Pan pisać do swojej własnej literatury czy do cudzej?

Lub w ogóle do żadnej literatury, bo tak też się zdarza. Teraz jest akurat w emisji na Polsacie serial „Matka”.
Nie jest oparty na niczym literackim i co więcej, pewnie nic z tego literackiego nie wyniknie. Co wolę? Ciężko powiedzieć, bo i tu, i tu są plusy, i plusy ujemne. Jak się pisze na podstawie swojej albo czyjejś książki, to zasadniczo dużo jest już gotowe, ale też dużo się nie nadaje. W związku z tym trzeba włożyć ogrom intelektualnej pracy, żeby tę książkę zmienić, by stała się filmem.
A to nie jest tak hop siup. Kiedy się wymyśla scenariusz od zera, nie trzeba nic zmieniać, ale trzeba stworzyć całą fabułę, dramaturgię, ułożyć wydarzenia. I to też nie jest hop siup. No więc zawsze, z czymś jest lepiej, z czymś innym gorzej, ale generalnie fantastycznie.

Często oglądając adaptacje filmowe książek jestem zawiedziona. Przez głowę przechodzi mi co scena myśl: ale to nie tak było. 

Ciężko jest każdego zadowolić. Książka rozmawia z wyobraźnią, ze skojarzeniami, pamięcią czytelnika, które idą bardzo indywidualnym trybem. Ilu czytelników, tyle książek. Film oczywiście można także interpretować, ale w węższym zakresie. Dlaczego interpretacja książki scenarzysty czy reżysera ma odpowiadać pani czy komukolwiek, kto widział ją zupełnie inaczej? To jest trudne zadanie, ale czasem się udaje. Najlepiej, żeby adaptacja niosła w sobie coś jeszcze, jakąś wartość dodaną, jakieś inne wątki, coś, co czytelnika, który zna książkę, może zająć, dać mu inne tematy do przemyśleń. Aczkolwiek przy takich zabiegach część ortodoksyjnych czytelników też jest niepocieszona.

À propos indywidualnego odbioru, oceniania. Jak to jest konfrontować się z komentarzami? Oddaje Pan coś, co jest wynikiem Pana pracy, przemyśleń, emocji, pod osąd innych, zupełnie sobie obcych ludzi.

Z dobrymi miło, z niedobrymi to zależy. Największy problem jest, jak niedobry komentarz jest trafny i wskazuje na coś, co rzeczywiście albo post factum już sami wyłapaliśmy, że jest złe, albo nam uświadamia, że coś jest nie tak. Staram się co prawda negatywnych komentarzy nie czytać, bo to psuje krew, czasem trafi w jakiś czuły punkt, a każdy z nas ma jakieś kompleksy. Jak komuś uda się mnie tam trafić, to jest nieprzyjemnie. Ale bywa też, że jest konstruktywnie. Jeżeli uwaga jest trafna, a nie agresywna, to po prostu posypuję głowę popiołem i staram się nie popełniać takiego błędu następnym razem. Czasem niedoskonałości wynikają z pośpiechu. Dziś ze wszystkim świat się strasznie spieszy. Nie wiem, ku czemu do końca, ale się spieszy. To rodzi sporo błędów w wydaniach książek, np. literówek. Zdarzyło się, że mi to wytykano. Nie przyjmuję tego bardzo osobiście, nie jestem bowiem w stanie wyłapać wszystkich błędów w tekście. Widzę całe słowa albo całe zdania naraz, nie widzę już pojedynczych liter. Może powinienem mieć żal do korekty czy do redakcji, czy do kogoś, ale też niewielki, bo oni też pracują w stresie, pod presją czasu i szybko, bo już czekają nowe projekty.

Wracając jeszcze do scenariuszy – co decyduje o tym, że Pan jakąś współpracę podejmuje albo nie?

Wiele czynników, wśród których, nie ukrywajmy, jest też ten najbardziej oczywisty, czyli finansowy. Ale biorę też pod uwagę to, czy coś jest rokujące, interesujące, ile czasu mi zajmie. Dziś zapytałbym też pewnie, kto ma być finalnym emitentem. Poza tym to nie jest też tak, że dziś dostanę na maila osiem propozycji i będę jakoś szczególnie w nich przebierał, dlatego raczej biorę, niż odmawiam.

Kiedy przyszedł Pan do nas do redakcji, poprosiłam o dedykację w książce. Powiedział Pan, że ok, ale musi się wpisać swoim długopisem, bo przesądy. Jest Pan przesądny?

Głupie to może, ale trochę jestem. Zresztą kto z nas nie jest? Staram się, co prawda, trochę odpuszczać, np. z czarnymi kotami, żeby sobie nie utrudniać życia. Mój szwagier kiedyś pół Mazur przejechał, bo mu czarny kot przeszedł drogę. Cztery godziny jechał tam, gdzie mógł dojechać w pięć minut. Ta przesądność wynika pewnie z obawy, że stanie się coś niedobrego. W ogóle żyję w obawie. Dlatego piszę kryminały. One wypływają z moich lęków. Mam gotowe programy na różne okoliczności.

Przelewa Pan swoje czarne wizje na papier?

Trochę tak.

Na koniec naszej rozmowy, dlaczego warto sięgnąć po „Spiralę”?

Jest fajna, bo ma dwie książki w jednej. Tak naprawdę tam są dwie części, bo tak jak opowiadałem, jest o kobiecie, która się diametralnie zmienia. Poza tym jest to też książka o tym, że spirala wciąga, ale ze spirali można się także wydostać. Czyli nie jest do końca pesymistyczna w swojej wymowie. I jest o miłości. Jak ktoś lubi książki o miłości, to w niej znajdzie różne jej odmiany – od tej napędzanej głównie namiętnością, po miłość, która wyraża się troską i odpowiedzialnością za drugiego człowieka.