Każdy dzień jest dla mnie nowym początkiem. Taką tęczą w życiu. Często brakuje mi słów, by opisać to naturalne piękno. Dlatego próbuję wyrazić to przez moje malarstwo.
Francisco Grippa
Tak ułożyło się moje życie, że miałem bardzo starego ojca. Urodził się jeszcze w XIX w., dokładnie w jego ostatnim 1899 r. Kiedy miałem pierwszą wywiadówkę w podstawówce, nazajutrz, na rozmowę wzięła mnie wychowawczyni, pytając, dlaczego na początku mojej edukacji nie pojawił się nikt z rodziców, tylko przysłali dziadka. Ów „dziadek” to mój tata, miał wtedy grubo ponad 60 lat. To miało, jak widzicie, różnorakie skutki rzutujące na me dzieciństwo, ale i późniejsze lata, ojczulek bowiem szybko odszedł z naszej rodziny. Zmarł w 1984 r., kiedy to zaczynałem swoją, liczącą prawie 40 lat, telewizyjną karierę.
Czemu dzisiejszy felieton rozpoczynam od wspomnień o moim ojcu? Otóż ten łódzki robociarz, mimo braku wykształcenia, miał literackie zapędy i wiele pisał. Między innymi w 1974 r. napisał blisko trzystustronicowy pamiętnik o miejscu, w którym się urodził i spędził pierwsze czterdzieści lat życia – łódzkich Bałutach. Dopiero teraz zabrałem się za ten cenny dokument i przy wsparciu małżonki przygotowuję do druku. Czytanie takich osobistych wspomnień przynosi refleksję, jak ważne są nasze korzenie. Często, kiedy żyjemy w biegu, nie zdajemy sobie z tego sprawy, jaki ogromny wpływ mają one na nasze losy. Wielokrotnie dokumentowałem to na tych łamach, przedstawiając bohaterów moich telewizyjnych filmów i reportaży. Przypomnę tu tylko profesora Jana Karskiego, Jerzego Giedroycia, malarza i scenografa Jerzego René Groszanga, polskiego bohatera francuskiego podziemia Marca Brafmana, czy ratującą dorobek malarski twórców prześladowanych przez faszyzm Kendę Bar Gerę. To byli moi bohaterowie, którzy stale powracali do swych korzeni twórczo, mentalnie, życiowo, ale nie na stałe – fizycznie.
W 2004 r. realizowałem na Amazonce dokument o amerykańsko-polskim bohaterze (wojna w Korei, Wietnamie, agent CIA w Europie Wschodniej itd.) – Albercie Sługockim, który uciekając od wojennych traum, spędził ponad 20 lat na Amazonce, pływając handlowo z Iqitos do Manaus i na odwrót. Opowiadał do kamery o swym niezwykłym życiu i choć właściwie od lat nie miał kontaktów z Polską, stale nawiązywał do swych korzeni. W czasie tych dwutygodniowych zdjęć Albert namówił mnie na nakręcenie sekwencji z udziałem jego kumpla – Francesco Grippy, mieszkającego w okazałej budowli na Amazonce w okolicach Iqitos (Peru). Próbowałem dowiedzieć się, kim jest ten facet, ale mój bohater zasłaniał się niespodzianką, którą rzeczywiście mi zgotował. Tylko znający tę część Amazonki (dopływa tu rzeka Rio Ampiyacu), mogą zorientować się, gdzie i do kogo dotarliśmy.
Wizyta była niezapowiedziana. Kiedy gospodarz dowiedział się, że jesteśmy ekipą telewizyjną z Polski, powitał nas słowami:
Pozdrowienia dla Polski, czuję ogromną miłość do Polski ze względu na moje pochodzenie. Moja matka była polską żydówką, nazywała się Grippa Hajowicz, co prawda urodziła się już we Włoszech, ale czuję się bardzo dumny, że przez więzi krwi przynależę do pięknej i walecznej polskiej nacji.
Okazało się, że Francisco Grippa pochodzi z rodziny włoskich Żydów, którzy w czasie II wojny światowej uciekli do Ameryki Południowej. Przed blisko trzydziestu laty osiedlił się na skraju dżungli położonej nad Rio Ampiyacu, w pobliżu jej ujścia do Amazonki. To prawie 100 mil w dół rzeki od Iquitos, w pobliżu granicy kolumbijsko-brazylijskiej. Na wzgórzu, w Dżungli Szmaragdowej, obok wioski Pevas, wybudował drewniany dom, który nazwał „CASA DELL ARTE” – „Dom sztuki”. To niezwykłe miejsce – dom, galeria, pracownia – zbudowany na palach chroniących przed występującą z brzegów rzeką. Kilkaset metrów kwadratowych domu bez okien, przykrytych strzechą, mieści setki barwnych dzieł tego niezwykłego malarza. Przypłynęliśmy tu na godzinę, a wygoniła nas ciemna noc, choć gospodarz proponował nocleg. Szybko złapaliśmy z Francesko polską chemię wspomaganą alkoholem. Gospodarz twierdził, że już od urodzenia wiedział, że będzie malarzem.
Grippa urodził się w 1942 r., w odległym od tego miejsca peruwiańskim Tumbes. Mając zaledwie 18 lat, wyjechał do Kalifornii. W Los Angeles studiował sztukę w Otis Parsons Art Institute oraz na Woodbury United State University, uzyskując tytuł Bachelor of State Arts. Po skończeniu studiów, korzystając ze stypendium, które otrzymał, wyjechał kontynuować studia do Europy. Trafił do Hiszpanii, na Universidad San Jorge w Saragossie. Skupił się na studiowaniu koloru i po trzech miesiącach zrezygnował ze studiów. Postanowił bliżej przyjrzeć się dziełom mistrzów zgromadzonych w muzeach Madrytu, Barcelony i Toledo. Reprodukował ich ciekawsze prace. Wreszcie trafił na sześć miesięcy do upragnionego Paryża. Tu też kopiuje niektóre z zachwycających go dzieł. Kolejny etap jego szalonej edukacji to Londyn. Tu studiuje litografię i grafikę. Kolejne trzy lata spędza w różnych miastach starego kontynentu. Poznaje właściwie cały dorobek europejskiego malarstwa. W tym czasie sporo już maluje, przynosi mu to niewielkie dochody. Wreszcie wrócił do Kalifornii i tu szukał, jak mi mówił, „odpowiedniego koloru i pędzla odróżniającego go od innych twórców”.
Zwrot w jego twórczości stanowił przypadek. Wpadł mu w ręce artykuł o Indianach Shipibo z peruwiańskiej Amazonki. Twierdził, że jak czytał ten tekst, to dostał gęsiej skórki. To był właściwie początek jego dzisiejszej twórczości. „Znalazłem to, czego szukałem. Czułem, że moja kultura odrodziła się we mnie” – mówił w czasie pierwszego po pandemii wywiadu. Zapoznając się z niebywałym stylem sztuki plemienia Shipibo, pojechał tam na wycieczkę. W Amazonii spędził ponad cztery miesiące. Kiedy wrócił do Kalifornii, wiedział, że jego miejsce jest nad Amazonką. Początkowo, a był to już 1972 r., żył w rozkroku, podróżując między Los Angeles a Peru. Kiedy bywał u amazońskich plemion, studiował ich style, a szczególnie używane przez nich naturalne barwniki. Wielki wpływ na jego twórczość miały doświadczenia wyniesione z pobytu u plemion Boras i Shipibo. Wreszcie Francisco wylądował na stałe w miejscu, gdzie zjawiliśmy się z kamerą.
Maluje przyrodę i mity Amazonii. Posługuje się niezwykle żywymi barwami i jego obrazy są pełne światła i kolorów.
„Te lasy tropikalne są dla mnie doświadczeniem duchowym. Wzbogacają moją duchowość. Każdy dzień jest dla mnie nowym początkiem – taką tęczą w życiu. To jest najbardziej ekspresywna rzecz, na którą mogę się zdobyć. Fascynuje mnie kolor, odczucia znajduję tutaj. Widzisz tęczę, jak pada deszcz, piękne kobiety, przebogatą przyrodę” – mówił mi przed laty Grippa.
Zaczyna pracę wcześnie, rankiem, kiedy „odradza się dzień”. Maluje to wszystko, co go otacza: różowe delfiny, motyle, storczyki, amazońską przyrodę. Niektóre dzieła mają kilka metrów kwadratowych. Rysuje też na papierze ziarenkami kawy portrety Indian z plemion Bora i Yagła, żyjących tu w amazońskich lasach deszczowych. Jako artysta Grippa wie, że inspiracja musi pochodzić z wnętrza. Maluje to, co go porusza, zawsze starając się uchwycić esencję energicznego ruchu i szczerego odczucia. Mówi mi, że „maluje wnętrzem”. Twierdzi, że jego malarstwo żyje w symbiozie z Amazonką i jej przyrodą. Zauroczony „Symfonią amazońską” („Amazon Symphony”) kalifornijskiego kompozytora Bebu Silvetti, namalował głośny cykl 22 obrazów, zatytułowany „Amazonia – Stworzenie, Rozwój, Zagłada”, wyrażający troskę o zagrożenie ekologiczne tego zakątka globu, ostrzeżenie przed grożącym mu kresem. Włączył się tym aktywnie w ogólnoświatowy ruch ekologiczny. Jego obrazy trafiły do muzeów, głównie peruwiańskich i północnoamerykańskich. Są też w galeriach, między innymi w Beverly Hills oraz w zbiorach prywatnych w kilkudziesięciu krajach świata. Najwięcej wielbicieli jego twórczości jest w USA, Francji, Hiszpanii, Włoszech, Izraelu, Meksyku. Ja posiadam kilka jego dzieł, między innymi portret starego Żyda, do złudzenia przypominającego Chrystusa. Częstymi gośćmi są tu turyści pływający niewielkimi statkami po Amazonce, głównie Amerykanie. I choć ci ostatni nieźle płacą za dzieła Francesca, to twórca nie przepada za nimi, gdyż rzadko kupują gotowe prace, zamawiając obrazy „na wymiar”, o tematyce i kolorystyce pasującej do ich ogromnych willi w USA. Twierdzi, że nie maluje dla pieniędzy. Swoje dzieła sprzedaje, począwszy od 200 dolarów, na 25 tys. dolarów kończąc.
W ciągu kilkanastugodzinnego pobytu udało się mi namówić artystę, by namalował portret bohatera mego filmu – Alberta. Udało się, zrobiłem dokumentację fotograficzną. Obok interesującej twórczości Grippy, równie bogate jest jego życie prywatne. O okresie amazońskim mówi:
„Właściwie przeżyłem tutaj coś na kształt sześciu małżeństw. Moje kolejne towarzyszki życia wytrzymywały ze mną tutaj miesiąc, ale później wszystko się kończyło. W końcu poznałem kobietę z wioski, obok której mieszkam. Jej nie przeszkadzało otoczenie, ponieważ ona była stąd i nie myślała o wyjeździe. Cała moja rodzina jest bardzo szczególna. Mam też dzieci, które mieszkają w Stanach Zjednoczonych. Więzi, które nas łączą, są bardzo silne. Tu mam trójkę dzieci. Tak do końca sam nie wiem, czy jestem Żydem, Polakiem, Włochem, a może Peruwiańczykiem?”.
Cytaty pochodzą z mojego reportażu „Amazońska przygoda” (TVP 2 – 2005 r.).
P.S. Francesco w tym roku skończył 81 lat. Spłodził dwanaścioro dzieci. Jak wynika z ostatniego wywiadu, którego udzielił dziennikarzowi Karinowi Lepri Pezo, choć wspomaga się kulami bądź laską, dalej jest aktywny i wiele tworzy. Ostatnia jego fotografia, dołączona do tego wywiadu, pochodzi z 2021 r. Które z jego korzeni stały się dla artysty najważniejsze?