FelietonFajbus – 997 przypadków z życia. Szpiegowski balon… i wspomnienie z podróży

Fajbus – 997 przypadków z życia. Szpiegowski balon… i wspomnienie z podróży

Nie jestem rasowym podróżnikiem, ale przez ostatnie lata mego żywota posmakowałem blisko 150 krajów. Rzadko na tych łamach powracam do nich, ale ostanie wydarzenia, mające związek z chińskimi balonami szpiegowskimi, przywołały wspomnienia nie pierwszego już wyjazdu do Państwa Środka.

To było czas jakiś temu, zanim świat zaatakowała pandemia z Chin, której skali nikt współczesny się nie spodziewał. Zadzwonił do mnie, do Polski przyjaciel z Nowego Jorku, Michał Hochman (lubelski Żyd, bard, z wykształcenia geograf, emigracja 1968 r.) i zaproponował udział w organizowanej przez Fridę Schatz (też polską emigrantkę, mieszkającą w Szwecji) wycieczkę do Chin pod hasłem „Śladami Żydów w Pekinie i Szanghaju”. Pomyślałem, że to chyba jakiś żart. Przyznam, że byłem w Kraju Środka pierwszy raz 35 lat temu, ale nie słyszałem wtedy (może się nie interesowałem) ani później o żydowskich emigrantach. Potem wyjaśniło się, że owo hasło i nikłe ślady obecności społeczności żydowskiej w Chinach (tak naprawdę znaczące są tylko w Szanghaju), to tylko pretekst do wyjazdu do tego niezwykłego kraju. W Szwecji żyje spora diaspora Żydów, którzy wyemigrowali głównie z Polski po II wojnie światowej, ale diaspora jest znamienicie zorganizowana i zintegrowana, od lat jeździ wspólnie po świecie, żądna poznawania nowych i wracania do starych, znanych im miejsc.


Ja, łódzki „pół-Żyd” (ojciec polski Żyd, matka Polka) długo nie zastanawiałem się nad propozycją przyjaciela i postanowiłem jechać z żoną. Zachętą do tego wyjazdu był głównie fakt, że ponoć w grupie mieli być też Żydzi, którzy wyemigrowali z mojej Łodzi. Liczyłem na zaskakujące spotkania, bowiem w czasach licealnych (1964-68) bardzo przyjaźniłem się z rówieśnikami z żydowskiego Liceum im. Pereca (bywałem m.in. w TSKŻ na ulicy Więckowskiego), którzy nagle w 1968 r. zniknęli, w większości wyjeżdżając do Izraela. Mój ojciec wtedy nie pozwolił mi na korespondencję z byłymi przyjaciółmi, bojąc się represji ze strony UB za, jak to określał, „kontakty z syjonistami”.
W ten sposób kontakt urwał się na dziesiątki lat. W okresie licealnym byłem aktywnym działaczem Dyskusyjnych Klubów Filmowych (wychowankiem Kuby Goldberga), DKF-ów, działających przy Pałacu Młodzieży w Łodzi, do których chodziło sporo młodych z Pereca, ale i Żydów z mojego liceum (I LO im. M. Kopernika – popularny „Koper”). Liczyłem więc, że w Chinach, na tej „multikulti” wycieczce, odnajdę koleżanki i kumpli z lat 60.


Uprzedzając fakty, moje oczekiwania nie spełniły się i właściwie nikogo takiego nie spotkałem. Ale na szczęście w grupie była Róża Zederman (mieszkająca w Izraelu), która wyemigrowała z Łodzi. To pozwoliło na wiele wspomnień i refleksji o ludziach i mieście, mającym piętno włókienniczego. Choć wcześniej się nie znaliśmy, było co wspominać, tym bardziej że nie raz w TSKŻ słuchaliśmy tego samego zespołu „Śliwki” z późniejszym „Trubadurem” – Marianem Lichtmanem.

fot.: Michał Fajbusiewicz

Podróż w zacnym towarzystwie

Kiedy lecieliśmy z Polski z Michałem i jego partnerką (cudowną Larissą, też z NY, autorką niezwykłych fotograficznych kolaży, polską Żydówką, urodzoną na terenie dzisiejszej Ukrainy – emigracja ‘68), miałem obawy, jak z żoną będziemy się czuli w tym zupełnie nowym towarzystwie. Okazało się, że obawy były płonne, bo towarzystwo było nader zacne, szczególnie to, które świetnie mówiło po polsku. Prawie od pierwszego dnia w tym 30-osobowym ansamblu wykluła się silna polska, dość rozrywkowa grupa. Często wyjeżdżam z Polski, co prawda nie w tak licznych grupach i głównie z kolegami dziennikarzami, ale dawno nie byłem na tak cudownym i bezkonfliktowym wyjeździe. Cóż za znamienite towarzystwo. Jakie zdyscyplinowane, jakie dowcipne i rozśpiewane, a jakie ciekawe wiedzy… Żadnych spięć, żadnych spóźnień (prawie codziennie wstawaliśmy o 6 i wcześniej), żadnych konfliktów. Cudowne dwa tygodnie. I nie chodzi tu o same atrakcje w Chinach, ale właśnie atmosferę w wycieczkowej kompanii. Cóż za powrót do wspomnień z lat 60. z Polski. Pojawiały się w czasie rozmów obrazy kraju zupełnie już zapomniane. Oczywiście, że ogromny wpływ na ową atmosferę miała nasza „Matka” (inspirator i organizator takich wyjazdów Frida Schatz) oraz zaskakująco elokwentny i nader opiekuńczy pilot szwedzkiego biura Phoenix, uroczy profesor Goran Sandare). Co za wiedza o Chinach!


Goran często w delikatny sposób poprawiał informacje, przekazywane przez miejscowych pilotów, nieraz głoszących propagandę i fałszywe informacje, według instrukcji komunistycznych władz. Trasa wycieczki była właściwie klasyką turystycznych wyjazdów do Państwa Środka. Pekin z placem Niebiańskiego Spokoju, Zakazanym Miastem, Wielkim Murem, Letnim Pałacem, Xi’an ze słynną terakotową armią, ale w Xi’an najbardziej zaskoczyło nas mało znane, a konkurencyjne dla terakotowych żołnierzy muzeum otwarte w 2006 r. na terenie odkopanego grobowca dynastii Han – Han Yang Ling. Muzeum pochodzącego z początków naszej ery grobowca, który na powierzchni 20 km2 zawiera odkopane tysiące figurek postaci i zwierząt – miniatur, w proporcjach 1:10. To podziemne muzeum to istna rewelacja. Dalszy już obowiązkowy punkt zwiedzania to Pagoda Dzikiej Gęsi z niezwykłymi ogrodami. Potem słynne Guilin (to już południe, niedaleko granicy z Wietnamem) i wspaniały rejs rzeką Li, wśród krasowych charakterystycznymi kopcami zwanymi Mogaty.


Wreszcie Szanghaj, dawne wrota tego kraju i epicentrum wojny opiumowej. Nie będę opisywał piękna zabytków, choć w Chinach nie jest ich zbyt wiele, po zniszczeniach dokonanych za czasów rewolucji kulturalnej Mao.

Chiny – kraj szalonych kontrastów

Moja wizyta w Chinach po latach to istny szok. Nie poznałem wielu dzielnic Pekinu, o Szanghaju nie wspominając. Powstały zupełnie nowe dzielnice, których nie powstydziłyby się stolice najbogatszych państw świata. Nie ma chyba innego kraju na świecie, który dokonałby takiego skoku cywilizacyjnego w tak krótkim czasie. Niestety, dotyczy to tylko części południowo-wschodniej, czyli do Wielkiego Muru. Szanghaj to zapewne jedno z najnowocześniejszych miast świata, z budynkami, które na trwałe trafiły do kanonów światowej architektury. Kiedy jechaliśmy z prędkością ponad 300 km/h szybką koleją Jinghu na trasie Pekin – Xi’an, mijaliśmy setki kilometrów autostrad – i tych gotowych, i tych w budowie. Po drodze mijaliśmy miasta, w których rosną setki gigantycznych wieżowców. Wieś, a właściwie mieszkająca tam siła robocza, przenosi się do miast. Jednym z sukcesów komunikacyjnych Chin jest wspomniana już szybka kolej. Jest kilkanaście zupełnie nowych tras z nowoczesnymi dworcami, przypominającymi te lotniskowe. Dla przykładu ponad 1300 km trasy z Pekinu do Xi’an zbudowano od zera w dwa lata, a codziennie jeździ nań 90 składów pociągów, przewożąc ponad 200 tys. pasażerów. Jednak można też zauważyć oznaki spowolnienia gospodarczego – na wielu placach budowy wstrzymano prace. Równocześnie jest to kraj bliski klęski ekologicznej. Ponad 80 proc. rzek tego kraju, z których pobiera się wodę dla rolnictwa i w celach spożywczych, jest zakażona. Jest niewiele dni w Pekinie i innych miastach, kiedy miasto nie jest spowite smogiem.


Ale powróćmy do naszej podróży i tego, co zaskakuje tu przybysza z Europy. Przez lata Chiny objawiały się jako stosunkowo tani kraj… a tu teraz dobra kawa to wydatek 6-8 dol. (kiedyś trudno było o tę czarną używkę), piwo jest droższe od wódki ryżowej, a obiad w przeciętnej restauracji to wydatek jak w Berlinie czy Nowym Jorku. Na ulicach dawne rowery i riksze zastąpiły najlepsze samochodowe marki świata.
No cóż, w tym kraju jest ponoć zaledwie 1 proc. milionerów, ale to ponad 12 milionów ludzi. Jest też prawie 400 mln Chińczyków, żyjących na granicy ubóstwa, głównie w północno-zachodniej części kraju. Jeśli chodzi o ceny, to można znaleźć tu i tanie sfery – np. łatwo dostępne taksówki i jedzenie, przygotowywane na ulicznych wózkach.


Często bywam za granicą (często w NY), ale tak bogatych, w niezwykłej aranżacji sklepów i centrów handlowych jak w Pekinie czy Szanghaju tam nie widziałem. Zaskakująca jest niemal idealna czystość w miastach. Gdzie tam Europie do Chińczyków! Bardzo dbają o bezpieczeństwo. Właściwie w każdym publicznym miejscu (metro, muzeum, duże biurowce, dworce, zabytki) są kontrole jak na lotniskach. Podobne do lotniskowych rozwiązań zastosowano na dworcach kolejowych. Są one większe niż dworzec lotniczy w Warszawie, z wejściem na peron – gatem jak do samolotu, do konkretnego pociągu. Zaskakuje niezwykła punktualność komunikacji. Gorzej jest niestety z komunikacją językową… Ta ostatnia kwestia jest chyba najbardziej doskwierającym problemem każdego turysty, który samotnie podróżuje bądź w wolnym czasie odłączy się od grupy. Poza nielicznymi młodymi ludźmi w dużych miastach, nikt tu nie zna angielskiego. A czasami trzeba się szybko skomunikować – np. potrzebna toaleta. Nie dogadacie się w tej sprawie w żadnym języku, nawet na migi. Dopiero kucnięcie i udawanie zdejmowania spodni (ze stęknięciem) daje szansę na wskazanie kierunku do toalety. W sklepie (personelu klient nie obchodzi), restauracji, też wszystko odbywa się na migi. W tych ostatnich jest trochę lepiej, bowiem często są zdjęcia potraw, ale i tu można natknąć się na rafę.


W Guilian na podstawie foto w menu zamówiliśmy kaczkę z rożna, a dostaliśmy rumianego kurczaka z dziobem, grzywką i pazurkami. Te ostanie to chiński przysmak podawany pod różnymi postaciami. Zamówione brokuły okazały się morskimi trawami itd. Najlepiej, choć to mało elegancko, zajrzeć jedzącym już do talerza i dokonać wyboru. Ale pomyłki wychodzą czasami człowiekowi na zdrowie. W Pekinie zamówiliśmy wódkę do kolacji, a dostaliśmy nowe serwetki.


Raz podjąłem próbę otrzymania widelca do golonki. Trwało to jakieś 15 minut, choć kelner wyglądał na takiego, co zrozumiał od razu. Najpierw dostałem nowe pałeczki, po interwencji porcelanową łyżeczkę, kolejna próba to miseczka do zupy, aż wreszcie odpuściłem, kiedy miast widelca dostałem łyżkę wazową. Na południu Chin byliśmy bardzo powściągliwi w składaniu wizyt w jadłodajniach, kiedy zobaczyliśmy na targu, na stoisku mięsnym, odarte ze skóry, wiszące na hakach psy i koty… Wracając do problemów językowych, na szczęście w hotelach, w których spaliśmy (chińskie 4 gwiazdki), recepcjoniści władali angielskim jako tako i tam właściwie ułatwialiśmy sobie życie, biorąc karteczki pisane po chińsku w sprawie, którą chcieliśmy załatwić – np. w banku skomplikowana wymiana walut czy dojazd do ZOO, aby zobaczyć pandy. Taksówkarz musi mieć adres po chińsku, bo angielskie napisy to dla nich czarna magia. Najbardziej zaskakującą sytuację mieliśmy w Suzhou. Pojechaliśmy tam poza programem wycieczki. To miasto artystów i intelektualistów dawnego cesarstwa, słynne z niezliczonych ogrodów najpiękniejszych w tym kraju, ale także kanałów w starej części miasta. To jakby azjatycka Wenecja.
W przewodniku National Geografic w Suzhou polecany jest szczególny zabytek – ogromna świątynia konfucjańska z ogromnymi postumentami z Konfucjuszem.


W przewodniku zamieszczono ogromne zdjęcie tego obiektu. Pokazywaliśmy tę fotografię z ogromnym zabytkiem położonym na starym mieście kolejnym sześciu taksówkarzom, aby nas tam zawieźli… Nikt nie wiedział, o co chodzi. Zaczęliśmy podejrzewać, że to obiekt niewygodny dla władzy i mało kto kieruje tam turystów. Działalność kościołów w Chinach jest w zasadzie zabroniona. Ale nie ma co narzekać, wiele się tu zmieniło. Przed laty nieznośny był widok plujących pod nogi Chińczyków. Państwo walczy z tym zwyczajem, dziś pluje na ulicy może co dziesiąty obywatel. Co zaskakuje, mało tu turystów – cudzoziemców, ale za to niezwykle rozwinęła się turystyka krajowa. Do wszystkich obiektów stoją ogromne kolejki, na szczęście często grupy zagraniczne mają pierwszeństwo. Ale w wielu miejscach, np. w górach, na rzece Li, tłok jest jak w Pekinie przed Zakazanym Miastem czy Letnim Pałacem.

Żydowskie ślady

Pisałem na początku, że program naszej wycieczki różnił się trochę od klasycznych tras, a to za sprawą żydowskich wątków. W Pekinie, w szabat, odwiedziliśmy miejscową gminę, uczestnicząc w przydługiej uroczystości religijnej. Ja, ateista, nie zrelacjonuję szczegółów tego wieczoru. Niewielu w stolicy Żydów, przynajmniej tych religijnych. Nie ma tu nawet synagogi, a jedynie wynajęte przez gminę jedno piętro w budynku fitness, gdzie w sali przypominającej bankietową odbyła się piątkowa uroczystość (większość stanowiła nasza wycieczka). Po niej nastąpiła znamienita kolacja, wreszcie nie chińska!


Szanghaj to już co innego. Spora diaspora, „dowodzona” przez młodego, bardzo rzutkiego rabina z Nowego Jorku, ze szkoły rabinackiej Chabad Lubovitch. Uczestniczyliśmy w przejmującej modlitwie, zakończonej tradycyjną kolacją, rozpoczynającą się jak zwykle od znamienitej chałki, rabin częstował wszystkich wódką i whisky. W Szanghaju poświęcono w programie prawie cały dzień na zwiedzanie dawnej dzielnicy żydowskiej, zbudowanej przez emigrantów z Europy i Azji w latach 30. ubiegłego stulecia. Przewodnikiem był znakomity znawca tej tematyki, badacz historii szanghajskich Żydów, dziennikarz izraelski mieszkający tu od lat. Ukoronowaniem wizyty było zwiedzanie szalenie ciekawie urządzonego, małego muzeum historii szanghajskich Żydów w nieczynnej już dziś synagodze. Ale elementy judaistyczne nie ograniczały się tylko do piątków. Bardzo często Frida w autokarze inicjowała wspólnie śpiewy w jidysz i po hebrajsku. Skorzystaliśmy też z talentu i dorobku muzycznego mego przyjaciela Michała z NY, który niedawno wydał drugą już płytę z dawnymi pieśniami żydowskimi. Frida obiecała zorganizować Michałowi w przyszłości koncert w Sztokholmie, a mnie możliwość prezentacji moich filmów dokumentalnych o tematyce żydowskiej. To był jedyny moment, kiedy nasz złotousty pilot Goran, niczego nie mógł przetłumaczyć, bo nie rozumiał tekstów piosenek. Również piosenkami żegnaliśmy się w ostatnią noc w hotelu w Szanghaju. Jak się okazało, większość członków tej eskapady już szykowała się na kolejną, przygotowywaną przez Fridę do Birmy. Nie zdążyłem tylko zapytać, czy też śladami Żydów.