WywiadyDAJĘ SIĘ PONIEŚĆ ŻYCIU

DAJĘ SIĘ PONIEŚĆ ŻYCIU

Angielski aktor Tim Roth znany jest publiczności na całym świecie przede wszystkim z ról we „Wściekłych psach” oraz „Pulp Fiction” Tarantino. Te filmy przyniosły mu światowy rozgłos. Jak to się stało, że chłopak bez szkoły aktorskiej grał u najlepszych i z najlepszymi, aktor opowiada Marioli Wiktor. Dzieli się też przemyśleniami o filmie Michela Franco „Sundown”, w którym zagrał głównego bohatera.

Masz fajne życie, zdjęcia w Acapulco, luksusowe hotele, piwo i drinki nad basenem. I płacą ci za to. Każdy by o takiej pracy marzył…

No tak, kiedy z filmu „Sundown”, który wyreżyserował Michel Franco i w którym zagrałem, usuniesz przemoc i mroczniejsze wątki fabularne, to faktycznie pozostają tylko bardzo przyjemne sceny. Siedzenie na plaży cały dzień i picie piwa wydaje się być całym życiem mojego bohatera Neila. Chociaż tak nie jest, łatwo na chwilę ulec złudzeniu błogostanu.

Twój bohater Neil w pewnym momencie porzuca swoją rodzinę i wygodne życie, przenosi się do taniego hoteliku, zanurza w świat lokalsów, biednych Meksykanów i przemocy. Co więcej, nie zamierza się z niego ruszać. Czym się kieruje?

Każdy widzi w Neilu coś innego. Jedni widzą w nim bohatera, inni anioła albo potwora, samoluba, kłamcę, człowieka totalnie apatycznego. Ja dopiero na planie filmu poczułem, a raczej domyśliłem się, kogo mam grać. Nie wiedziałem, co mam sądzić o moim bohaterze, zanim nie stanąłem przed kamerą. Jednak dalej pozostał dla mnie tajemnicą. Michelowi zależało na tym, bym przyszedł na plan bez jakichkolwiek uprzedzeń, kalkulacji na temat tego, kim Neil jest. Pracowałem tyko na przypuszczeniach, na intuicji, ale nie na pewności, kim on był. Neil to niezwykła postać, nigdy tak naprawdę do końca go nie zrozumiemy. Był jedną z najbardziej skomplikowanych emocjonalnie postaci, do jakich kiedykolwiek podchodziłem.

Dlaczego odrzucił życie wygodne i luksusowe? Przed czym uciekał?

Kto z nas nie marzył o pozostaniu na wakacjach na zawsze, stworzeniu nowego życia, nigdy nie wracaniu do tego, co znaliśmy wcześniej? Neil właśnie to robi. Lubi spędzać czas z poznaną w sklepie Meksykanką Berenice, ale nie wyznaje jej miłości. Picie piwa na piasku i seks każdej nocy w jego hotelu to wszystko, czego potrzebuje. Wydaje się zadowolony z tej rajskiej otchłani – ma tylko nadzieję, że jego dawne życie nie przyjdzie po niego. Ta fantazja o „ucieczce od tego wszystkiego” jest bardzo silna w naszej kulturze. Może potajemnie tęsknił za wolnością, o której nigdy nie sądził, że może ją mieć? Neil nigdy się nie tłumaczy.

To chyba nie przypadek, że majątek Neila i jego siostry to… rzeźnia mięsa. Nie fabryka porcelany, czy posiadłości ziemskie ale coś, co ma związek z zabijaniem zwierząt. Może w tym tkwi sekret tego, że Neil ma ochotę rzucić taki sposób zarabiania pieniędzy?

Zastanawialiśmy się z Michelem nad taką właśnie fortuną i ja mu doradziłem rzeźnię. Wzięło się to z tego, że kilka lat wcześniej podczas wakacji podróżowałem z moimi synami przez stan Nowy Meksyk. Mijaliśmy po drodze wielkie zagrody bydła i kompleksy rzeźni. Ogromne. Do dziś nie zapomnę smrodu, jaki kilometrami nam towarzyszył. Sprawiało to dość upiorne wrażenie. Ktoś bogaty wybudował obiekty do przemysłowego uśmiercania zwierząt i zbijał na tym ogromne pieniądze. Taki sposób bogacenia się, zarabiania pasował mi do Neila i w tym sensie próbowałem spojrzeć na jego decyzje o wycofaniu się, ucieczki od tego przygnębiającego dziedzictwa.

Jak oceniasz Neila?

Nie oceniam go. Moim zadaniem było go reprezentować. Pojawia się człowiek, który po prostu dryfuje przez życie. Nie wyraziłem o nim żadnego osądu, czy jest szpetną, czy piękną osobą. To nie jest moja praca, to twoja praca: to od krytyków i publiczności zależy, czy polubią Neila, czy go znienawidzą. Moim zadaniem było usunięcie bariery między aktorem a publicznością, próba przebicia ekranu i zabranie widzów ze sobą w tę podróż, aby sami decydowali, co i jak mają czuć pod koniec filmu. Chcieliśmy, żeby pojęcie występu, grania, udawania zniknęło. Chodziło o to, aby dać się złapać nieoczekiwanemu.

W „Sundown” twój bohater pozostaje milczący przez większość czasu, a jednocześnie jego twarz i postać nie schodzi z ekranu. Ważną rolę odgrywa cisza. To było trudne zadanie?

Czułem się trochę jak aktor filmu niemego, ale też nie do końca, bo nie musiałem nadmierną ekspresją ciała i twarzy wyrażać różnych emocji. Wręcz przeciwnie. Michelowi chodziło o to, by zamiast grać, po prostu być w filmie. Wierzę też, że każdy, kto to widzi, inaczej to odbiera, dla niektórych to jest zabawne, dla innych przerażające. Postać została wybrana przed scenariuszem i od tego momentu pracowaliśmy w sposób ewolucyjny. To było trudne, ale też ekscytujące. Tak wygląda praca z Michelem, nigdy nie wiadomo, co z tego wyniknie.

Fotografie: materialy prasowe Gutek Film

Dlaczego kręciliście w Acapulco?

Michel był bardzo zainteresowany kręceniem filmu w Acapulco, ponieważ jeździł tam jako dziecko na wakacje. To tętniące życiem, dziwne, surrealistyczne miejsce. Kiedy zaczynaliśmy pracę nad filmem, mieliśmy tylko jeden pomysł: umieścić uprzywilejowanego, zamożnego Białego w tym środowisku, najpierw w luksusowym hotelu, a potem na lokalnej plaży, odwiedzanej przez miejscowych, przez meksykańską klasę robotniczą. Przede wszystkim „Sundown” opowiada o sprzecznościach wspaniałego miejsca, kurortu, naznaczonego jednak wybuchami przemocy. Naprawdę traktowano mnie tam jak… kosmitę. Sytuacja powoli się zmieniała wraz z rozwojem produkcji. Byliśmy nietypowi jak na miejscowych, z kamerami na zatłoczonej plaży. Michel mówił o Acapulco, że mocno zmieniło się od czasów jego wspomnień z dzieciństwa, stając się znacznie bardziej brutalne. Film Michela pokazuje bardzo wyraźną sprzeczność między pięknymi plażami i krajobrazami, a przemocą, która nagle eksploduje, rujnując wszelkie odczuwane poczucie błogości, rajskości.

Lubisz powracać do miejsc z dzieciństwa?

Nigdy nie wracam do miejsc, w których dorastałem, nie uważam ich za interesujące. Miejsce, w którym chodziłem do szkoły w południowym Londynie, to wspomnienia związane z zastraszaniem, prześladowaniem ze względu na moje inteligenckie pochodzenie. Mama była nauczycielką i malarką, a tata dziennikarzem, więc żeby się wtopić w świat kolegów, nauczyłem się mówić cockneyem. Już wtedy przydała mi się umiejętność naśladowania różnych akcentów. Kiedy myślę o tym życiu, które tam prowadziłem, cieszę się, że to już przeszłość. Owszem, lubię wracać do Londynu, ale po tym, co stało się z tym krajem po Brexicie, coraz mniej mam na to ochotę. Nie interesuje mnie patrzenie wstecz. Dziś mieszkam od lat w Kalifornii i jak na razie nie zamierzam się wyprowadzać.

Wspomniałeś o podziałach klasowych w Acapulco. To także ważny trop tej historii…

Tak. Kiedy pracowałem nad postacią Neila, jeszcze zanim dotarliśmy do Meksyku, jedną z moich inspiracji była rodzina Ruperta Murdocha. Myślenie: gdybyś urodził się w tak potężnej rodzinie i zdecydował się ją opuścić, jak by to było? Acapulco jest do tego naprawdę dobrą scenerią. Łączy w sobie rzeczywistość klasy robotniczej, świat władzy, pieniędzy i przestępczości jednocześnie. Kręciliśmy w samym środku tej populacji, gdzie miejscowi pływają, piją piwo, rozmawiają. Zastanawialiśmy się, co będzie, jeśli weźmiesz kogoś bardzo bogatego i po prostu każesz mu spacerować po takiej plaży? Tak więc dwoje ludzi z dwóch różnych światów: mój bohater i Meksykanka Beatrice spotykają się i burzą te mury. Jednak Neil odpuszcza. Pierwotnie film nosił tytuł „Driftwood”, co wydawało się słuszne. Czuje, że dryfuje tam z tą kobietą i czuje się komfortowo w swoim nowym życiu.

Zastanawiam się, ile w tej postaci jest z ciebie, Tima Rotha, prywatniej osoby. My, widzowie podziwiamy Cię na ekranie od 35 lat, a nadal wydaje mi się, że jesteś dość skryty, nie wiemy o tobie zbyt wiele.

To dobrze, bo dzięki temu przynajmniej nie grozi mi zaszufladkowanie. Co do Neila, ja na pewno nie zostawiłbym swojej rodziny, zwłaszcza w sytuacji gdy umiera matka rodzeństwa: Alice i Neila, i trzeba skracając wakacje wrócić do domu. Przeciwnie, właśnie wtedy bardziej bym się moimi bliskimi zaopiekował. Zresztą nie raz byłem w podobnej sytuacji, gdy na Covid zachorowali rodzice mojej żony. To starsi ludzie, więc byli w poważnym niebezpieczeństwie. Kiedy przebywali na kwarantannie, robiliśmy zakupy albo żona sama, albo razem, jeśli akurat nie musiałem być na planie. To wydawało mi się naturalne. Nie wahałem się ani chwili. A jeśli chodzi o inne cechy Neila? No, może jedyne podobieństwo w tym, że całe życie czułem się taki „drifted” jak on, czyli jak ktoś, kto dryfuje, daję się ponieść życiu, przyjmuje z pokorą to, co od życia dostaję. Nigdy na przykład nie planowałem wielkiej aktorskiej kariery, nie kalkulowałem, co mi się opłaca, a co nie. Po prostu brałem, co mi proponowano. Nigdy nie wiem, jaki będzie mój kolejny film, rola i co z tego wyniknie. Jakoś dobrze na tym wychodziłem i to mi w sumie odpowiada. Dzięki filmom mogę siebie i swoją rodzinę utrzymać. Pewnie jestem szczęściarzem, który ma talent do znajdowania się we właściwym miejscu i we właściwym czasie.

No właśnie. Miałeś zostać rzeźbiarzem, a nie aktorem?

Moja nauczycielka Jill Walker zauważyła we mnie zdolności manualne i wrażliwość artystyczną, i że w wolnych chwilach lubię glinę. Formowanie kształtów uspakajało mnie. Rodzice zapisali mnie za jej namową do Camberwell Art College, ale w tym samym czasie zacząłem nałogowo chodzić do kina. Od początku czułem, że wiem, co lubię w kinie i czego w nim szukam, chociaż to było bardzo intuicyjne, bo przecież nie ukończyłem żadnej szkoły filmowej. Po lekcjach całą naszą paczką biegaliśmy oglądać amerykańskie filmy Ala Pacino, Roberta de Niro, Denisa Hoppera. Niejedne wagary spędzaliśmy w Brixton w południowym Londynie, w kinie „The Ritzy”. Zresztą nie tylko dni, ale i noce, ponieważ oferowano tam seanse dla nocnych marków. Wtedy najczęściej to były retrospektywy danego aktora czy reżysera. Można było przy piwie i trawce (właściciel kina przymykał na to oczy) delektować się kreacjami Ala Pacino i innych. To był mój uniwersytet. Tarantino także swoją imponującą wiedzę o kinie zdobywał jako pracownik wypożyczalni kaset wideo. Najważniejsza jest pasja…

Trudno uwierzyć, że nie studiowałeś aktorstwa. Dziś jesteś w stanie zagrać wszystko i u największych reżyserów. Szkoła nie była ci potrzebna?

Zadebiutowałem rolą rasistowskiego skinheada w filmie „Made in Britain”. Zgłosiłem się na casting, bo uwielbiałem „Scum”, wcześniejszy film Alana Clarka. Wydawało mi się, że dobrze czuję klimat jego następnego filmu. To jakby moje życie, moje dzieciństwo i młodość w Londynie. Aż nadto dobrze doświadczałem bicia, zastraszania, upokarzania także przez skinheadów. Byłem świadkiem wielu ulicznych awantur i bitew. Dzięki tej roli odreagowałem wszystkie te lata. Spodobało mi się to. Kiedy po skończonych zdjęciach reżyser Alan zapytał, co w ogóle dalej zamierzam robić w życiu, już wiedziałem, że chcę to powtórzyć. Nie wiem, skąd wzięła się we mnie odwaga połączona z bezczelnością, kiedy na pytanie o moich filmowych idoli i o to, z kim chciałbym pracować, rzuciłem „Mike Leigh”. Widziałem wszystkie jego filmy i wiedziałem, że aktorzy mogą u niego improwizować. Tymczasem Alan zamiast oblać mnie kubłem zimnej wody, po prostu zadzwonił do niego. W taki przedziwny sposób znalazłem się na planie filmu, dramatu politycznego „Meantime” u Mike’a Leigha, gdzie poznałem Garego Oldmana, z którym do dziś się przyjaźnię. Trudno sobie wymarzyć lepszą szkołę teatralną i filmową w jednym. Czułem, że złapałem pana Boga za nogi. Ja, zwykły chłopak, bez tradycyjnego wykształcenia i jakichś szczególnych koneksji nagle zacząłem się uczyć i podglądać na żywo moich idoli, mistrzów: Stephena Frearsa, Johna Hurta, Trence’a Stampa. Nie wierzyłem, że to się naprawdę dzieje.

Fotografie: materialy prasowe Gutek Film

Kiedy w 1992 r. dostałeś ze Stanów propozycję od nieznanego wtedy debiutanta Quentina Tarantino, postawiłeś wszystko na jedną kartę?

Tak. Na festiwalu w Sundance poznałem Niki Butler, agentkę, która później została moją żoną. Poradziła mi, bym pojechał do LA i jednym z pierwszych scenariuszy, jakie dostałem, były „Wściekłe psy”. Spotkaliśmy się z Tarantino w pubie i wypiliśmy kilka piw. Opowiedziałem mu szczerze o sobie i o tym, co mnie w kinie najbardziej kręci. Właściwie to wszystko. Nie było żadnych próbnych zdjęć. On po tym pierwszym spotkaniu powiedział, że ok. Angażuje mnie w projekt, o którym wtedy niewiele wiedziałem, ale znów zaufałem swojej intuicji, że to będzie coś niezwykłego. No i nie omyliłem się…

Sam też masz za sobą reżyserski epizod. Jednak stanęła za nim bardzo osobista historia. Czy zechcesz o niej opowiedzieć?

W 1999 roku nakręciłem „Strefę wojny”. To historia kilkunastoletniego chłopca, który dowiaduje się, że jego ojciec współżyje z jego siostrą. Chciałem zwrócić uwagę na tabu, jakim wciąż jest kazirodztwo, rzadko pokazywane w kinie, a przynajmniej niechętnie. Bo też trudno w ogóle znaleźć finansowanie na tego typu produkcje. To trudny, bolesny i skrzętnie skrywany temat. Ja sam przez takie doświadczenie przeszedłem. Teraz już mogę o tym rozmawiać, ale kiedy byłem dzieckiem i nastolatkiem, zawalił mi się świat. Molestował mnie mój dziadek. Mojego własnego ojca także. Młodemu człowiekowi, który nie ma się komu zwierzyć i który czuje się kompletnie zagubiony, może to złamać życie.

„Każdy aspekt mojego życia zawodowego i prywatnego zawiera sprzeczności”. Tak powiedziałeś w jednym z wywiadów. Możesz to rozwinąć?

Jeśli chodzi o sprzeczności w pracy, to wiele razy miałam okazję znaleźć się w pięknych miejscach z niesamowitymi ludźmi, ale naznaczonych wojnami, przemocą, cierpieniem. Kiedy byłem bardzo młody, pracowałem na przykład w Zimbabwe, które walczyło o swoją niepodległość. Kręciliśmy film zatytułowany „A World Apart”. Byliśmy w Zimbabwe, ale po drugiej stronie granicy w RPA nadal istniał apartheid, a my kręciliśmy przełomowy film, jednak nie w bezpośredniej bliskości wydarzeń, o których opowiadaliśmy. Natomiast jeśli chodzi o sferę prywatną, moje życie było i jest totalną sprzecznością. Nie powinno mnie tu być w tym momencie, aby opowiadać Ci o filmie, który nakręciłem w Meksyku. Moje życie nie powinno oferować mi pewnych możliwości, a jednak tak się dzieje.

Pandemia i izolacja przewartościowały wiele naszych priorytetów. Jak to jest u Ciebie?

Może to zabrzmi dziwnie, ale dla mnie Covid okazał się… pozytywnym doświadczeniem, bo wreszcie mogłem być dłużej w domu z żoną i synami. Takie wakacje od pracy. Wtedy jednak uświadomiłem sobie, jak cenne jest życie, jak należy o nie i o siebie nawzajem dbać.